Rozdział 47.

„I know I should stop believing

I know that there's no retrieving

It's over now

What have you done

What have you done now"


Wstawał mglisty poranek. Jeden z wielu takich od wyjazdu z Bukaresztu. Jednostajny ruch powozu uśpiłby każdego. Jednak nie nas. Nie mogliśmy spać. Cały czas czuwaliśmy, w napięciu oczekując napaści. Mogłoby się wydawać, że każdy szelest jest dla nas znakiem ataku, ale tak nie było. Nasze nerwy spokojnie wytrzymywały podróż.

Patrzyłam w okno, obserwując niewyraźny wschód słońca. Po obu stronach drogi rósł gęsty las. Teraz może trochę mniej z racji zbliżającej się zimy, ale poza nim nie widzieliśmy nic. Byliśmy może w połowie drogi do Krakowa. Od wyjazdu nie padło ani jedno zbędne słowo. Dużo czasu spędzałam, udając, że śpię. Przynajmniej nie musiałam się odzywać. Akumy nie pojawiały się na razie. Mimo to czułam niepokój. Szkatuła wzbudzała we mnie dziwny lęk. Trudno powiedzieć, dlaczego. Gdzieś wewnątrz odzywało się we mnie przerażenie. Co jest w szkatule? Tego nie wiem. Z pewnością coś cennego, skoro Nine ściągnęła nas do tego zadania, tyle razy powtarzała instrukcje i, co najważniejsze, interesuje się tym Klan Noah. Jednocześnie jest to niebezpieczne, skoro dostaliśmy zakaz jej otwierania. Jakaś nowa broń? Raczej nie. Cross wspominał coś o wiedzy. Tylko czy mówił o wiedzy tego, co jest w środku, czy tam są jakieś dokumenty? Jeśli to drugie, to czego dotyczą? Ile warta jest ta wiedza, skoro Klan Noah chce ją mieć? Nie próbowaliśmy otwierać szkatuły. Lepiej nie kusić przewrotnego losu.

Kanda spojrzał na mnie. Ugryzłam się w język, żeby go zignorować. Z dnia na dzień było to coraz trudniejsze. Ubzdurał sobie, że jestem kochanką Crossa i brnie w to. Czuję to. Irytował mnie. Nie rozumiałam, co go to w ogóle obchodzi. Co, zazdrosny jest? Traktuje mnie tak a nie inaczej i czegoś oczekuje w zamian? Co najwyżej może dostać między żebra. Ta podróż była coraz gorsza. Mogłam patrzeć w okno albo na poszukiwaczy. Ci jednak zaczęliby rozmowę, a tego nie chciałam. Wolałam okno i monotonię lasu.

Dobrze znane uczucie spowodowało, że poruszyłam się niespokojnie. Wzrokiem szukałam przeciwnika ukrytego w gęstwinie drzew. To, że ich nie widziałam, nie znaczyło, że ich nie ma.

– I przybyli goście – stwierdziłam cicho.

Kątem oka dostrzegłam, jak Kanda sięga po Mugen. Byliśmy gotowi. Nerwy miałam napięte do granic możliwości. Wciąż spodziewałam się poczuć obecność Noah. Skoro szkatuła była taka ważna, musieli się pojawić i osobiście załatwić sprawę. Pytanie, czy damy sobie radę. Noah to nie zabawa.

– Zostań przy szkatule. – Usłyszałam.

Zniknął, zanim odpowiedziałam. Kto go zrobił dowódcą? Nie było czasu na kłótnie. Zagryzłam wargę. Chciałam działać. Mimo to zostałam na miejscu. Najważniejsze jest bezpieczeństwo szkatuły. Nie czas na kozakowanie i pokazywanie, kto jest silniejszy. Z każdym metrem mój niepokój wzrastał. Czułam, że to pułapka. Łatwo daliśmy się w nią wciągnąć. Nie było innego wyboru. Musieliśmy dostarczyć szkatułę nietkniętą do Krakowa. Zostało jeszcze wiele kilometrów. Trzeba się śpieszyć.

Ostra zmiana kierunku potwierdzała tezę o pułapce. Odciągnęli Kandę. Teraz próbowali mnie. Szybko podjęłam decyzję. Miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze albo, że przynajmniej otrzymam wsparcie od Japończyka.

– Nie spuszczajcie szkatuły z oka – powiedziałam do poszukiwaczy.

Ruszyłam do ataku. Akumy zasypywały powóz swoimi pociskami. Było ich sporo. O tym nie myślałam. Najważniejsze, żeby nie dobrały się do szkatuły. Jednego demona zniszczyłam od razu. W zamian za to woźnica został zabity. Przerażone konie biegły na ślepo. Cholera, nie mogę jednocześnie walczyć i czuwać nad powozem. Musiałam coś zrobić. Zniszczyłam dwie kolejne akumy. Obniżyłam lot.

– Toma, chodź tu!

Bez dodatkowych słów przeniosłam poszukiwacza na kozła. Wręczyłam mu lejce.

– Uspokój konie. Mnie zostaw resztę.

Wróciłam do walki. Co chwilę zerkałam w stronę powozu. Miałam chronić szkatułę. Nawet za cenę własnego życia. Najważniejsza jest misja. Jeśli przesyłka trafi w łapy akum, będzie źle. Nie mówiąc o Noah. Na miejscu zabitych demonów pojawiały się nowe. Próbowały odciągnąć mnie od powozu. Nie dałam się sprowokować do pościgu. Póki co trzymałam się w pobliżu szkatuły. Akumy atakowały zarówno mnie, jak i poszukiwaczy. Trochę je przerzedziłam, ale to wciąż za mało. Gdzie, do cholery, był Kanda? Powinien nas już dogonić, a do tej pory się nie pojawił. Czyżby zginął?

Demonom w końcu udało się mnie odciągnąć od celu. Kilka z nich nadal ścigało powóz. Te, które zostały, niszczyłam jedną po drugiej. Największym problemem stanowił poziom 4. Igrał sobie ze mną. Poświęciłam mu więc więcej czasu, niż planowałam. Z daleka zobaczyłam, jak konie i powóz rozdzielają się. Złamały dyszel. Cholera.

Na szczęście poszukiwaczom udało się wyjść z sytuacji cało. Razem z przesyłką. Powóz stoczył się w przepaść. Zabiłam wszystkie pozostałe akumy. Opadłam łagodnie obok poszukiwaczy. Nie czułam w pobliżu już żadnych demonów. Albo wszystkie zostały zniszczone, albo odpuściły.

– Wszystko w porządku? – zapytałam.

– Tak. Szkatuła jest cała.

– A wy?

– Też.

Zastanawiałam się, co dalej. Wrócenie po Kandę nie wchodziło w grę. Gdzie ten debil się podziewał? Misja jest najważniejsza. Rozglądałam się niespokojnie. Czy ja zawsze muszę brać całą odpowiedzialność na siebie? Teraz i tak będziemy opóźnieni.

– Czekamy? – zapytał Toma.

Dobre pytanie. Nie odpowiedziałam. Poczułam obecność akumy. Odwróciłam się w stronę, z której powinien nadejść Kanda. Poziom 4. Aktywowałam innocence i ruszyłam naprzeciw. Demon śmiał się. Czułam, że stało się coś złego, co nie przeszkadzało mi w zniszczeniu akumy. Poszło jak z płatka. Wylądowałam delikatnie na ziemi. Parowałam w chłodnym powietrzu. Moją uwagę przykuło coś, co spadło na trawę niedaleko mnie. Podniosłam to. Kawałek granatowego materiału. Zacisnęłam na nim dłoń. Czyżby jednak? „Lepiej, żebyś żył, głąbie i nas szybko dogonił" – pomyślałam. Zostałam sama z dwoma poszukiwaczami i cholernie cenną szkatułą, na którą polują członkowie rodziny Noah. Pięknie. Nie ma to, jak liczyć na Kandę. Idiota zostawił mnie z tym wszystkim samą. Powinnam skopać mu ten japoński tyłek. Debil.

Poszukiwacze patrzyli na mnie uważnie. Teraz to ode mnie zależało, co dalej. Musiałam decydować. Było tylko jedno wyjście.

– Daleko jeszcze do Krakowa? – zapytałam, chowając skrawek do kieszeni.

Poszukiwacze wyciągnęli mapę i określili nasze obecne położenie.

– Mniej niż połowa drogi, ale zostało nam przejście przez góry – odpowiedział Toma. – Tam będzie łatwiej wprowadzić nas w pułapkę.

Odwróciłam się jeszcze na chwilę w stronę Bukaresztu. Miałam cichą nadzieję, że Kanda zaraz nas dogoni. Nie mogliśmy na niego czekać. Gdy wyjdziemy z tego lasu, trzeba będzie zawiadomić Komuiego. Jednak podróż nie będzie już taka prosta. Mogłam liczyć tylko na samą siebie. I szczęśliwy los. Nieznacznie westchnęłam.

– Ruszamy – zadecydowałam.

Najważniejsza jest misja. Trzeba ją wykonać. Ofiary nie mają znaczenia. Trzeb je ponosić, by ostatecznie zwyciężyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top