Rozdział 40.
„Zakazany owoc dumnie krąży mi nad głową
Zakazany owoc marzeń ciemnych tabu
Zakazany owoc znowu szansa przeszła obok
Choć już czułem ten smak"
Strażnik przepuścił nas bez problemu. W powietrzu czuć było zbliżającą się zimę. W murach Czarnego Zakonu zadomowił się chłód. Od razu dobiegły mnie znajome zapachy. Wciągnęłam je z radością. Tiedoll mrugnął do mnie. Roześmiałam się.
– Czuję się jak na tym promie – powiedziałam, wspominając kilka ostatnich dni.
– Tylko tu nie ma akum – zauważył.
– Tu są gorsze plagi.
Nasz śmiech niósł się po korytarzu. Co chwilę ktoś nas pozdrawiał. Powoli zbliżaliśmy się do gabinetu Komuiego. Należało się przecież przywitać po kilku tygodniach nieobecności. W skrytości ducha liczyłam na szybkie przyjście do kolejnego punktu. Mianowicie długi, ciepły prysznic i coś pysznego spod noża Jerry'ego.
Złudne marzenia. Nawet nie wiem, skąd na naszej drodze pojawiła się Abba z radosnym okrzykiem. Nad nią jak zwykle latał Auren. Dziewczynka urosła kilka centymetrów. Prócz tego nic się nie zmieniła. Rzuciła się na mnie i przytuliła mocno.
– Udusisz mnie, maleńka – powiedziałam.
– Tęskniłam za tobą.
– Nie uwierzysz, ale ja za tobą też.
Przez dłuższą chwilę nie chciała mnie puścić. Robiła to specjalnie. Dopiero, gdy sięgnęłam po broń ostateczną, jaką są łaskotki, odsunęła się na krok i przywitała z Tiedollem.
– Vivian, jeśli chcesz, idź. Sam zajmę się Komuim.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Abba wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Zobaczyłam tylko uśmiech mistrza. Rozumiał, że dziewczynka stęskniła się za mną i z tej radości zapomniała o zasadach dobrego wychowania. Nie wiem, czy dojrzał moje skinienie na „do widzenia". Mała narzuciła ostre tempo. Przemierzałyśmy kolejne korytarze. Zaprowadziła mnie na salę treningową. Otworzyła drzwi i krzyknęła radośnie:
– Nie zgadniecie, kto wrócił!
Nawet Kanda się odwrócił. Przez chwilę przyglądali mi się w milczeniu. Nie wierzyli w prawdziwość sytuacji. Nie wiem, może spisali mnie już na straty. Trochę mnie to dziwiło. Przecież wiedzieli, że jestem z Tiedollem w terenie. To oznaczało, że wrócę. Pierwsza uśmiechnęła się Lenalee.
– Witaj w domu, Vivian.
– Aż trudno uwierzyć, że to naprawdę ty – odezwał się Lavi. – Jesteś promienniejsza.
– E tam... Przesadzasz, rudzielcu. Nie zmieniłam się tak bardzo przez te kilka tygodni.
– A od kogo ta róża? – zapytał z zaciekawieniem Lavi.
Zwrócił uwagę wszystkich na kwiat. W czasie podróży ususzył się, ale jego płatki nadal były aksamitne w dotyku jak świeże, a kolce ostre.
– Nie za dużo chciałbyś wiedzieć od razu? Ty mi nie przynosisz kwiatów – odpowiedziałam zaczepnie.
Chłopak zmarszczył brwi. Wciąż do końca nie wiedziałam, co do mnie ma. Nie ukrywałam, że wspólnie spędzona noc była miła, lecz o niczym nie świadczyła. A jednak Lavi nie dał sobie spokoju, co jakiś czas wracając do tematu. Nie byłam pewna, co z tego wyniknie. Przy tym wciąż nie potrafiłam mu w pełni zaufać.
– Jakiś tajemniczy wielbiciel – stwierdził. – Ale nie ma gustu. Kto ukochanej kobiecie daje czarne róże?
– Lubię czarne róże.
– Nie mówiłaś.
– Wielu rzeczy nie mówiłam. – Uśmiechnęłam się.
W końcu zbliżył się także Allen. Ostatnie tygodnie przed porwaniem mnie przez Centralę i moją podróż z Tiedollem dogadywaliśmy się różnie. Wiele było ostrych słów, sprzeczek, które teraz wydawały się zupełnie bezsensowne. Nie byliśmy dla siebie najlepszym rodzeństwem, a nie mogłam zapomnieć o Czternastym powoli pożerającym jego duszę. Nikt z nas nie wiedział, jak długo to jeszcze potrwa.
– Już myślałem, że nie wrócisz – odezwał się.
– Skąd ten pomysł? Przecież wiedzieliście, że jestem z moim mistrzem. Chyba jasne więc było, że pojawię się prędzej czy później?
– Tęskniliśmy za tobą – powiedziała Lenalee.
– Na mnie nie patrz – warknął Kanda, odpowiadając na moje spojrzenie. – Jak dla mnie mogłaś zostać w Centrali.
– Nie ma to jak miłe powitanie w twoim stylu – odpowiedziałam złośliwie. – Trzeba było od razu rzucić się na mnie z zamiarem mordu.
Wzruszył ramionami, ale wyraźnie widziałam, że go to ruszyło. Ciekawe dlaczego? Czyżby nie był taki zły, na jakiego się kreował?
– Miło się rozmawia, ale chciałabym się rozpakować.
– Nie – jęknęła Abba, uwieszając się na moim ramieniu. – Nie możesz. Jeszcze nie opowiedziałaś, gdzie byłaś z mistrzem.
– Obiecuję, że zrobię to wieczorem. Może tak być?
Zgodziła się, aczkolwiek niechętnie. Zostawiłam ich na sali i poszłam do siebie. Brakowało mi tych czterech ścian. Torbę położyłam na łóżku. Sprawdziłam wszystkie skrytki. Niczego nie brakowało, ale zdjęcia były w innej kolejności niż przed moim wyjazdem. Nawet wiem, kto wpakował w nie swoje łapy. Chyba trzeba komuś złożyć sąsiedzką wizytę. Nie wywinie się. Ciekawe po co tu grzebał? Cała reszta była w idealnym porządku. Powoli się rozpakowywałam. Różę położyłam na szafce nocnej. Muszę znaleźć jej jakieś dobre miejsce.
Poszłam pod prysznic. W końcu zacznę wyglądać jak człowiek. Po walce z akumami na promie nie można było tego o mnie powiedzieć, choć starałam się stworzyć przynajmniej pozór. Nie moja wina. Kanał Angielski nie jest najlepszym miejscem do walki. Jakoś się udało. Przecież to nie pierwszyzna. Potem na zadbanie o wygląd nie było czasu. No cóż, życie egzorcysty nie jest usłane różami.
Pod wodą spędziłam sporo czasu. Do pokoju wróciłam jeszcze wilgotna, otulona w biały ręcznik i z mokrymi włosami. Takie były dużo ciemniejsze. Przyjemnie pachniały szamponem. Jedwabiście miękkie wspaniale się układały. Pamiętam, jak mama je czesała. Zawsze tak, że nie czułam szczotki. Uwielbiałam, jak układa mi różne fryzury. Moje włosy są podatne na układanie. Można z nimi robić praktycznie wszystko. Najpiękniejsza moja ozdoba. Jedno pasmo miałam krótsze. Chyba ostatnia pamiątka po tym, jak potraktował mnie Kanda dla „wyższych celów". Oprócz wspomnień. Wiem, że niepotrzebnie do tego wracam. Nie wiem dlaczego. Może ze względu na to, że nie spodziewałam się po nim takiego zachowania. Minęło tyle czasu. Wyciągnęłam wnioski z tamtych dni. Byłam głupia. Kanda to drań. Zimny, nieczuły egoista, który rani wszystkich dookoła. Wykorzystuje słabości innych do upokarzania ich. Jego jedyna rozrywka w życiu pozbawionym kolorów. Nie rozróżnia dobra i zła. Nie zna granicy moralnej. Dla niego równie dobrze może być jak i może nie być. Świat jest mu obojętny. Idiota.
Ubrałam się w wygodne, bardzo znoszone ciuchy. Wilgotne włosy związałam w wysokiego kucyka, zostawiając jedno pasmo z przodu jako grzywkę. Los chciał, że było to właśnie to krótsze. Kolczyki i serduszko na lewym nadgarstku dopełniały efektu. Akurat był czas na kolację. Raźnym krokiem zeszłam na stołówkę. Zatrzymałam się w drzwiach. Moim oczom ukazał się widok niesamowity. Prawie jak deja vu.
– Co tu się, do diabła, dzieje? – zapytałam, patrząc na transparent „WITAJ W DOMU VIVIAN".
– Postanowiliśmy uczcić twój powrót do domu. Mam nadzieję, że tym razem nie uciekniesz – odpowiedział Lavi z tym jego uśmieszkiem.
– Pod warunkiem, że dostanę coś do jedzenia.
– Już się robi. – Usłyszałam wesoły głos Jerry'ego. Brakowało mi go. – Wszystko, co chcesz.
Kucharz spełnił każdą moją zachciankę. Poczułam się dobrze. Pierwszy raz nawet na chwilę nie zatrzymałam się na przykrych myślach. Obdarzyłam przyjaciół opowieścią o podróży po Europie, nie zdradzając rozmów z Tiedollem i spotkania z przedstawicielem Ligi Cieni. To ostatnie tak na wszelki wypadek. Abba łaknęła opisów miejsc, w których byliśmy. Dla niej każdy szczegół miał znaczenie. Odtwarzała obrazy w wyobraźni. Laviego zainteresowała Szkoła Ninja. Zrobiłam im wykład o japońskiej broni niczym wtedy mnie Christian. Przyznałam się, jakim mieczem uczyłam się posługiwać. Profesjonalnie.
– Gdybyś ukończyła szkolenie, byłabyś niczym Yuu. Prawda, przyjacielu?
Dopiero teraz zauważyłam, że Kanda siedział przy stole mimo, iż jego talerz był od dawna pusty. Zwrócenie na niego uwagi trochę go zdeprymowało. Przecież jaśnie panicza Kandę nic nie obchodzi. A jednak słuchał, co mam do powiedzenia.
– Katana i trening to nie wszystko – syknął.
Wstał i poszedł w swoją stronę.
– Nie chcesz posłuchać dalej?! – krzyknął za nim Lavi.
Nie usłyszeliśmy odpowiedzi.
– Chyba go wystraszyłeś – zakpiłam.
Roześmiałam się. Kontynuowałam opowieść. Młody kronikarz drążył temat Christiana tak długo, aż nie przyznałam, że róża jest od niego. Rudzielec uśmiechnął się triumfująco.
– Najpierw Yuu, teraz ten Niemiec z japońskimi korzeniami. Przyciągasz do siebie Azjatów.
– Ta, jasne. Chyba ich stal.
– Ten Christian cię zaatakował?
– Nie, ale dużo wspólnie trenowaliśmy.
– No to muszę powiedzieć Yuu, że ma konkurenta.
– Ani mi się waż – podniosłam głos. – Przestań się wygłupiać, Lavi.
– Ja się nie wygłupiam. Wiesz, ten Christian jest chyba niebezpiecznym przeciwnikiem dla Yuu o twoją rękę.
– Skończ już, zającu.
Spojrzałam na niego urażona. Czasem mówił takie głupoty, że głowa mała. Jak mógł sądzić, że Kanda ma coś do mnie? A Christian nie znał mnie. Nie liczy się.
– Późno już – stwierdziłam, puszczając mimo uszu kolejne zdania wywodu Laviego. – Na dziś wystarczy.
– Nie! Vivian, proszę cię. Nie kończ jeszcze, proszę.
– Abba, jest już późno. Skończę kiedy indziej.
Dziewczynka spojrzała na mnie błagalnie. Ciężko było mi jej odmówić. Młody kronikarz dołączył się. Jeszcze przez chwilę próbowałam oponować. Nic mi z tego nie przyszło. Musiałam się poddać.
Z biegiem czasu stołówka pustoszała. Obowiązki i ciepłe łóżko wygrały z opowieścią o podróży. Zwłaszcza, że nie było to już tak ciekawe jak pierwsza część. Kto by chciał przecież słuchać o codzienności, jaką jest niszczenie akum? Abba i Lavi jednak nie poddawali się. Zostaliśmy tylko we trójkę. Słuchali uważnie, spijając słowa z moich ust. Dziewczynka uwielbiała opowieści o świecie i podróże. Zakon spełnił jej marzenia. Dlaczego? Bo dzieci ulicy bardzo często łakną podróży do dalekich krajów i uwielbiają słuchać o „innym" świecie jakże różnym od ich szarego i brutalnego. Każda podróż była dla Abby wyzwaniem, którego się nie obawiała. Zawsze chciała wszystko obejrzeć, usłyszeć, dotknąć. Lavi natomiast jako następca Kronikarza musiał słuchać i pamiętać. Lubił to. Często też wypytywał też o sprawy, które nie są istotne dla jego pracy. Ciekawska natura chłopaka sprawiała, że wszędzie wsadzał nos. Gdzie nie mógł wejść drzwiami, pakował się oknem.
– No i tyle – skończyłam. – Czas spać.
Tym razem nie oponowali. W końcu nie miałam już więcej nic do powiedzenia. Teoretycznie. Niektóre rzeczy zostaną tylko pomiędzy mną a moim mistrzem. Odprowadziliśmy najpierw Abbę. Długo tuliła się do mnie w drzwiach. Pewnie bała się, że to tylko piękny sen. Najchętniej zostałabym z nią całą noc, ale nie spałybyśmy. Rano mogła nas czekać misja, a ja już odczuwałam skutki ostatniej walki z akumami. Trochę snu więc się przyda. W milczeniu wspięliśmy się na nasze piętro. Lavi zatrzymał się przed moim pokojem. Spojrzałam na niego.
– Tęskniłem – odezwał się.
– Ja za wami też.
– Cieszę się, że wróciłaś cała i zdrowa.
– Też się cieszę, że już tu jestem. Podróże są fajne, o ile ma się dokąd wracać.
Uśmiechnął się i szepnął:
– Witaj w domu, Vivian.
Zbliżył się i chciał mnie pocałować. Położyłam mu dłoń na ustach. Zobaczyłam rumieniec wpełzający na jego policzki. Chyba się zapomniał.
– Dobranoc, Lavi. – Uśmiechnęłam się.
Zostawiłam go na korytarzu. Wciąż jednak na palcach czułam ciepło jego ust. To był przyjemne uczucie. Pozwoliłam sobie jeszcze przez chwilę rozkoszować się tą beztroską, którą jutro zastąpi szara codzienność egzorcysty. Magia tego momentu też przestanie działać.
Odkąd wróciłam, Lavi niemal mnie nie odstępował. Kronikarska ciekawość? Tęsknota? Nie wiedziałam. W końcu już jakiś czas temu zauważyłam, ile w nim aktorskiej gry. To nie tak, że mam mu to za złe. Nie chciałabym być w jego sytuacji. Kronikarz miał być bezstronny, a przecież to bardzo ludzkie chcieć mieć kogoś bliskiego, komuś zaufać. Wszystkie więzi stworzone w Zakonie traktował luźno. Tak będzie lepiej, kiedy nadejdzie czas, by odejść.
A mimo to były chwile, kiedy ceniłam jego obecność. Choć większość jego wygłupów woła o pomstę do nieba, rozjaśniają trochę tę mroczną przyszłość egzorcystów. Potrafi być też uroczy, jednak to trochę za mało, byśmy mogli coś razem stworzyć. Przy tym nie mogłam zignorować tej wręcz chorej fascynacji moją historią. Czy wiedział coś więcej, niż chciał przyznać? Nie wiedziałam i chyba nie chciałam wiedzieć. W końcu w każdej chwili ta bańka może pęknąć z hukiem. Nie chciałabym tego dla niego.
Ranek przywitał mnie promieniami słońca wpadającymi przez okno pod dziwacznym kątem. Byłam wypoczęta i szczęśliwa. Cudownie było poczuć o świcie zapach własnej pościeli, własnego łóżka, własnego pokoju. Samo poczucie, że jestem w Kwaterze Głównej, przynosiło radość.
Długo nie pocieszyłam się samotnością. Drzwi się otworzyły. U mojego boku pojawiła się Abba. Już ubrana i gotowa na wyzwania, które przyniesie dzień. Przytuliła się mocno.
– Musiałam sprawdzić, czy to nie był sen – powiedziała cicho.
– To nie sen. Jestem tutaj, maleńka – szepnęłam i pocałowałam ją w czoło.
Rozbrajała mnie swoim zachowaniem. Było w niej tyle miłości i tyle pozytywnych uczuć.
– W Azji też mi się śniłaś. To było takie realistyczne. A potem okazało się, że to nieprawda.
– Nie bój się. Teraz już jestem tutaj, z tobą. Nigdy cię nie zostawię, maleńka. Nawet jeśli pojadę na misję, wrócę do ciebie. Przyrzekam ci.
Ta obietnica będzie trudna do spełnienia, ale zrobię to dla niej. Przytuliła się. Jej ciepło rozlało się po moim ciele. Tutaj, przy moim boku Abba była bezpieczna. Za drzwiami czekała groza życia. Prędzej czy później będziemy musiały wyjść i się z nią zmierzyć. Codzienność. Nie bałam się tego. Bardziej drżałam o małą. Chciałam ją chronić. Dziewczynka nic sobie nie robiła z niebezpieczeństwa, choć go nie lekceważyła. Twarda szkoła życia nauczyła ją wychodzić naprzeciw z podniesionym czołem. Zmieniła się przez te pół roku. Pamiętam małą, zaniedbaną dziewczynkę, którą trudno było dojrzeć spod brudu i obdartych ubrań. Patrzyła na nas nieufnym spojrzeniem. Wychodziła z założenia, że wszyscy faceci zasługują na śmierć. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego uratowałam Laviego przed Aurenem. Tylko dzięki łutowi szczęścia postanowiła mi zaufać. A potem także rudzielcowi. Tylko, że on nie rozumiał tamtego życia. Zrozumienie znalazła u Kandy, człowieka o złej przeszłości, który chowa się z własnym cierpieniem za murami chłodu i obojętności. Japończyk utrzymywał, że mu na niej nie zależy i mała go wkurza. Wszyscy jednak wiedzieli, że to nieprawda. Dla niej zrobiłby wszystko.
Teraz Abba wyglądała inaczej. Była czysta, zadbana, promienna. Nauczyła się nam ufać. Nas też zaczęła uczyć. Uśmiechem rozpraszała każdy zły cień, wprowadzała harmonię. Wiele rozumiała. Nawet więcej niż myśleliśmy. Traktowaliśmy ją jednocześnie jak rozkoszne dziecko, jak i dorosłą. Ufała mi bezgranicznie. Przychodziła ze wszystkim. Zarówno z problemami, jak i z radościami. Szczegółowo opowiada o każdej podróży. Ma dar do opowiadania. Mogę jej słuchać godzinami. Była mi tak bliska. Jest. Już dawno nie czułam czegoś takiego. To miłość? Być może. Traktowałam ją przecież jak młodszą siostrę. Nieba bym jej uchyliła, gdyby chciała. Zasługuje na choć skrawek prawdziwego domu. Mały aniołek, który spadł z nieba, by przynieść do Kwatery Głównej trochę radości.
– To co, wstajemy? – zapytałam.
– Już? – jęknęła niezadowolona.
– No już. Nie jesteś głodna?
– Nie. – Droczyła się ze mną.
– Ale ja jestem.
W stołówce było sporo osób. W tym mój sąsiad z kwaśną miną. Chyba go obudziłyśmy, sądząc po trzaśnięciu drzwiami jego pokoju jakiś czas temu. Jerry posłał nam na dzień dobry uśmiech zarezerwowany tylko dla nas. Dosiadłyśmy się do pozostałych egzorcystów.
– Cześć, Marie. Dawno cię nie widziałam – powitałam towarzysza.
– Wrócił dobry duch Zakonu – odpowiedział z uśmiechem.
– Chyba duch rozróby.
Roześmialiśmy się. Wszyscy dobrze wiedzą, że połowa awantur w Kwaterze Głównej spowodowana jest przeze mnie lub z mojego powodu. Taka już jestem. Nie dam sobie w kaszę dmuchać, a kłopoty mnie lubią.
– Słyszałam, że byłeś z Mirandą i Abbą w Azji – powiedziałam.
– Bak miał dla nas małą robotę.
– Abba nie dała wam w kość?
– Nie, no co ty? Grzeczna była. Rośnie z niej tak wspaniała egzorcystka jak ty.
– Dużo mi brakuje do ideału, Marie. – Uśmiechnęłam się. – Bardzo dużo.
– Dla mnie jesteś ideałem – odezwała się Abba.
– Dziękuję ci, maleńka.
– Powiedzieć ci, co zrobiła Miranda?
Nie czekała na odpowiedź. Była taka rozpromieniona. Jej opowieść żyła własnym życiem. Jej oczy błyszczały. Podobało się jej, że jest w centrum uwagi. Opowiadała tak, że wszyscy słuchali. Aprobaty jednak szukała tylko u dwojga ludzi. Patrzyła to na mnie, to na Kandę, który znów udawał, że nie słucha. Już my znamy te jego sztuczki.
– Kucharz Zhu opowiedział mi ładną bajkę. – Uśmiechnęła się do Jerry'ego. – Mogę wam opowiedzieć? Mogę? Mogę?
– Jeśli gotuje lepiej niż ja, ani mi się waż.
– Jerry, ty gotujesz najlepiej na świecie.
– No to możesz opowiedzieć – odezwał się usatysfakcjonowany.
– Bajka o smutnym lotosie: „Pewnego razu mały Budda szedł skrajem pustyni. Przy wielkim głazie zobaczył piękny kwiat, który odwrócił się od słońca. Podszedł bliżej i zapytał:
– Kim jesteś?
– Nazywają mnie lotosem – odpowiedział cicho kwiat.
– Co tu robisz zupełnie sam? Przecież tu nie ma wody.
– Ludzie kazali mi odejść, ponieważ mam kolce.
– Róża też ma kolce.
– Uważają, że róża jest piękniejsza, bo jest bezbronna. Umieją ją pochwycić.
Mały Budda usiadł obok lotosu i poprosił, aby kwiat opowiedział mu swoją historię. Lotos najpierw wzbraniał się, ale w końcu zaczął:
– Ludzie chcieli wyhodować najpiękniejsze kwiaty, które nie przeminą jak inne. Nazwali mnie lotosem. Na początku bardzo im się podobałem. Byłem taki, jak chcieli. Obok mnie rósł inny lotos. Delikatniejszy. Pewnego dnia ludzie zobaczyli, ze wyrastają mi kolce. Przestali mnie lubić i spalili cały ogród. Łącznie z moim przyjacielem. Mnie zaś wyrwali i wyrzucili tu na pustynię.
– Chciałbyś rosnąć z innymi kwiatami?
– Tak.
Mały Budda delikatnie wyciągnął lotos z wyschniętej ziemi i zabrał go ze sobą. Przyszli do ludzi, którzy, widząc kwiat, nie chcieli ich przyjąć w mieście. Dopiero pewien ogrodnik zaprosił lotos do swojego ogrodu. Posadził go obok róż. Mały Budda był zadowolony, że znalazł smutnemu kwiatu dom. Pożegnał się z nim i wyruszył w dalszą drogę. Lotos zaś nawet nie próbował zaprzyjaźnić się z innymi mieszkańcami ogrodu. Obok niego ogrodnik posadził inny kwiat. Ludzie w miasteczku byli bardzo ciekawi, jak obecność lotosu wpłynie na zasadzone ziarno. Minęło wiele dni, zanim z nasionka coś wyrosło. Po nocy nastał dzień. Mała dziewczynka wbiegła do ogrodu, żeby odwiedzić kwiaty. Zatrzymała się przed lotosem. Obok niego zobaczyła niezwykłą różę. Jej płatki bowiem były czarne jak nocne niebo. Dziewczynka chciała ująć kwiat w dłonie i ucałować na powitanie. Odsunęła się jednak, ponieważ długie kolce róży pokaleczyły jej drobne palce. Z płaczem wróciła do domu. Mieszkańcy miasta zaczęli złorzeczyć ogrodnikowi. Mówili:
– Najpierw ten przeklęty lotos, a teraz ta dziwna czarna róża. Twój ogród przestaje być piękny.
Inne kwiaty miały podobne odczucia. Nie lubiły lotosu ani róży, gdyż obydwoje ranili wszystkich, którzy próbowali się do nich zbliżyć. Lotos widział w róży jej niezwykłość. Nie potrafił jednak do niej dotrzeć. Pewnej nocy do ogrodu zakradł się zły człowiek. Pociął płatki wszystkim, oprócz róży, kwiatom, gdy te spały. Rano ludzie oskarżyli czarną piękność o zbrodnię. Postanowili wyrwać ją i spalić, aby nikomu nie zrobiła już krzywdy. Tak też zrobili. Wyrwali kwiat i nieśli go właśnie do ogniska, kiedy w mieście pojawił się znów mały Budda.
– Co robicie? – zapytał.
– Ten kwiat jest zły. Zniszczył inne kwiaty w ogrodzie starca.
– Czy to prawda?
– Nie, podróżniku. Nie zrobiłam im krzywdy – odpowiedziała cicho czarna róża.
– Oddajcie ją mnie. Zabiorę ją stąd.
Mieszkańcy naradzili się i orzekli, że skoro róża została wyhodowana w ich mieście, to nie zamierzają jej nikomu oddawać. Zabrali ją do ogrodu i posadzili na odpowiednim miejscu. Lotos próbował pocieszyć różę. Znał ludzką nienawiść. Czarna piękność nie chciała go słuchać. Poprosiła ogrodnika, żeby przesadził ją z dala od lotosu. Starzec spełnił jej prośbę. Mały Budda obserwował z daleka tę scenę. Podszedł do smutnego kwiatu i powiedział:
– Powinieneś opuścić kolce, gdy z nią rozmawiałeś.
– Nie chcę by i ją mi zabrali. Dlatego nie opuściłem kolców.
Lotos posmutniał jeszcze bardziej. Wiedział, że jego postępowanie wobec róży było błędem. Nie umiał go naprawić. Róża bowiem była daleko i obrastała w jeszcze większe kolce. Mijały dni, tygodnie, miesiące. W ogrodzie pojawił się mały kwiatek. Stokrotka. Pokochała ona lotos i różę. Tylko wobec niej opuszczali kolce. Chciała, żeby byli szczęśliwi, ale nie umiała przekonać ich do swoich racji. Pewnego dnia lotos odtrącił stokrotkę. Mały kwiatek poczuł się urażony i zamieszkał obok czarnej róży. Lotos został sam. Czekał na odwiedziny małego Buddy. Chciał go prosić, aby wstawił się za nim do róży. Dzień przed wizytą usłyszał głos czarnej piękności:
– Lotos nie jest wart miłości. Powinien spłonąć na stosie.
Gdy pojawił się mały Budda, kwiat milczał. Nie wypowiedział swojej prośby ani nie poskarżył się na zły los. Gość opowiadał mu o pięknie świata. Na odchodnym powiedział:
– Cesarzowa z dalekiego kraju poprosiła mnie, abym przywiózł jej umierającej córce czarną różę. Jutro ją zabieram.
– Nic mnie to nie obchodzi – odpowiedział przekornie lotos.
– Więcej tu nie wróci. Ja także. Zamierzam osiąść w tybetańskim klasztorze.
Kwiat nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do swojej samotności, którą zapewniały mu kolce. Mały Budda zostawił go i poszedł spać. Nastała noc. Lotos coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że będzie mu brakowało czarnej róży. Wcześniej, o zmierzchu słyszał, jak stokrotka chwaliła się, że róża zabierze ją ze sobą. Dwa najpiękniejsze kwiaty chcą go opuścić. Przez całą noc obserwował go bratek. Nie był tak piękny ani niebezpieczny jak smutny lotos. Widział jednak, jak kolejne jego płatki opadają z tęsknoty. Szepnął mu o świcie:
– Poproś, żeby ciebie też zabrał.
Lotos warknął, że to nie jego sprawa. Czekał. Do ogrodu weszli starzec i mały Budda. Ogrodnik delikatnie przeniósł różę i stokrotkę do doniczki. Mały kwiat wesoło żegnał się z pozostałymi mieszkańcami ogrodu. Bratek odezwał się do lotosu:
– Masz ostatnią okazję. Jeśli się nie odezwiesz, ona odejdzie na zawsze.
– Róża mnie nienawidzi.
– Ona cię kocha. Nie potrafiła ci tego powiedzieć, ale każdego ranka i każdego wieczoru patrzyła na ciebie. Zawołaj ją.
Mały Budda pożegnał się z ogrodnikiem. Doniczka stała na ławce. Podróżnik podszedł do lotosu, żeby się pożegnać. Ostatni raz.
– Opiekuj się nimi, mały Buddo – powiedział kwiat.
– Jesteś uparty, ale ona będzie czekać.
Lotos nie odpowiedział. Pozwolił im odejść. Jego kolce stały się jeszcze dłuższe i dotkliwiej raniły. Ogrodnik miał dość ciągłych skarg kwiatów. Wyrzucił smutnego lotosa ze swojego pięknego ogrodu. Kwiat mógł iść, gdzie chciał. Horyzont na niego czekał. A za horyzontem czekała czarna róża na jeden maleńki znak."
Odwróciłam wzrok od Abby i spojrzałam w okno. Nie wiedziałam, czy się śmiać czy płakać. Nie trudno przecież zrozumieć sens bajki. Starzec mnie zirytował. Widział mnie może dwa razy i wyjeżdża z czymś takim. Absurd. Kpi sobie.
– Jak myślicie róża i lotos spotkali się później? – zapytała Abba, nie zauważając mojej miny.
– Lotos nie upokorzyłby się przed tym wybrykiem natury – odpowiedział chłodno Kanda.
On też odczytał znaczenie opowiastki. Widziałam to w jego oczach. Nie wyglądał na szczęśliwego. Wręcz przeciwnie. Pytanie, kto ukrywa się pod wspomnianym „innym lotosem". Czyżby był ktoś podobny Kandzie?
– Róża nie będzie prosić o litość takiego chwastu – odparowałam. – Głupi staruch Zhu nie powinien opowiadać głupot.
Japończyk zjeżył się wyraźnie na moje słowa. Dotknęłam czułego punktu? Starzec coś dla niego znaczył?
– Nie obrażaj kogoś, kogo nie znasz – warknął.
– Bo co? – zapytałam zaczepnie.
W jego dłoni pojawił się Mugen. W tym momencie do akcji wkroczył Lavi:
– Ej, no. Przestańcie. Nie ma powodu do bójki.
Wstałam i wyszłam. Powinnam być z siebie dumna. Jeszcze całej doby nie usiedziałam w Kwaterze Głównej, a już prowokuję awantury. Brawo. Zamiast bitki wolałam poznać powód irytacji Kandy moimi słowami. Musiałam się przejść. Róża i lotos. Też coś.
Spacerowałam po terenie wokół Kwatery Głównej. Z biegiem czasu bajka wydawała się nawet logiczna. Zwłaszcza ta historia róży. Nie te symbole. To jest absurd. Zhu nie powinien podszywać pod kwiaty prawdziwych ludzi. Przecież on nie wie, jak tu jest. Nie zna stosunków panujących pomiędzy poszczególnymi członkami Zakonu. Nie mógł tego zobaczyć, więc skąd ten absurdalny pomysł? A może źle odczytałam alegorię? Ale to by znaczyło, że Kanda jest w tym samym błędzie. Może chodziło o coś innego. Patrząc na to wszystko, na otoczenie i w ogóle, dziwne, że użył tych symboli do czegoś innego. Chyba, że wymyśliliśmy sobie podtekst. Jeśli tak, to coś jest nie tak. Dlaczego to jest takie pogmatwane? Znowu się zaczyna. Pytania bez odpowiedzi.
Nawet nie zauważyłam, jak obchodząc Zakon, zbliżyłam się do polany, na której trenuje Kanda. Zatrzymałam się i oparta o drzewo obserwowałam go. Nie byłam jedyna. Wiewiórki także wpatrywały się w chłopaka. Jeśli ktoś gardzi przyjaźnią ludzi, przyjmie ją od zwierząt, bo one nie ranią. Słyszałam to kiedyś od bezdomnego otoczonego sforą psów. Nie sądziłam, że to prawda. Małe gryzonie jednak ze spokojem siedziały na gałęzi i obserwowały Japończyka. Nie czułam, żeby się bały. Były zainteresowane dziwnymi jak dla nich ruchami człowieka, który ich nie przeganiał. Zajmował się tylko treningiem. Tak jakby nie widział, że ktoś go obserwuje.
– Będziesz tu tak stała? – warknął, odwrócony do mnie plecami.
– Już sobie idę – odpowiedziałam równie niegrzecznie.
Prychnęłam wściekle niczym kot i poszłam w stronę budynku Kwatery Głównej. Nie mam zamiaru mu zawadzać. A tym bardziej przebywać z nim dłużej niż to konieczne. Ujada jak wściekły pies. Nienawidzę go. Niech sobie siedzi z tymi swoimi wiewióreczkami. Skoro on jest tu, to sala powinna być wolna. Z tą myślą przeskakiwałam po dwa stopnie. Co mi szkodzi?
Myliłam się jednak. Trwał pojedynek pomiędzy Allenem a Timothym. Obserwowałam ich, opierając się o ścianę. Wydawało się, że mały wygra. W ostatniej chwili białowłosy przejął kontrolę i zwyciężył. Posłał w moją stronę uśmiech.
– Lavi, puścisz moją siostrę przed siebie? – zapytał.
– Jasne.
Podeszłam bliżej, przyjmując wyzwanie. Uśmiechnęłam się kpiąco. Zaczyna się zabawa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top