Rozdział 35.
„Now my way is so long
My fate is so sad
My hands are so cold
When you're not there
I don't know myself
My glow isn't strong enough
To light up my way"
Rozłożyłam się wygodnie na soczystej trawie. Dzień był ciepły i słoneczny. Wspaniały. Łagodny błękit nieba przyciągał wzrok i poprawiał humor. Tiedoll rozstawił sztalugi i malował. Na mnie nie zwracał w ogóle uwagi. Jakby nie zauważył, że wróciłam. Uśmiechnęłam się. Taki już był. Malowanie to całe jego życie. Nie licząc bycia egzorcystą.
– Podoba mi się takie życie – stwierdziłam z radością
– Leniuchowanie? To w stylu Komuiego. – Roześmiał się.
Zapach mieszanych farb łączył się z aromatami przyrody. Przyjemnie. Bawaria była idealną krainą dla malarza. Błękit nieba, soczysta zieleń lasów, górskie szczyty chowające się w nielicznych białych obłokach, gdzieniegdzie szafirowe oczy jezior, wstążki strumieni, piękna architektura harmonizująca się z naturą.
– Nie o to chodzi, mistrzu. Tu czas płynie inaczej. Wolniej. Spokojniej. W Zakonie wciąż się coś dzieje. Wszystko jest w ciągłym ruchu. Życie toczy się od misji do misji. A tu świat jakby się zatrzymał.
– To ulotne złudzenie. Kiedyś się o tym przekonasz.
– Oby jak najpóźniej. Chcę cieszyć się takimi chwilami. Tylko to mi pozostaje.
– Może tak będzie, kiedy pokonamy Earla.
– Ilu z nas tego doczeka? – spytałam sceptycznie.
– Trzeba wierzyć, Vivian.
Roześmiałam się ironicznie.
– Mistrzu, wiara to pojęcie puste. Nie możemy opierać na niej sensu naszego życia.
– Dlaczego nie?
– Co będzie, jak to w co wierzyliśmy, okaże się tylko iluzją?
– Iluzją? Nie iluzją. Marzeniem.
– Iluzja – powiedziałam przekonana o swojej racji.
Tiedoll spojrzał na mnie znad pędzla. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie. Udawałam, że tego nie widzę. Bardziej interesowało mnie niebo i ptaki tnące jego powierzchnię. Były takie spokojne, ich ruchy takie harmonijne. Każde stworzenie ma swoje miejsce na ziemi. Tak mówiła mama. A gdzie jest moje miejsce? Ganiam po świecie, zatrzymując się na kilka chwil. Czy Zakon jest w stanie zapewnić mi prawdziwy dom? Westchnęłam. Póki co nie mogłam na to liczyć. Tę namiastkę prawdziwego domu, stworzoną przez kilku ludzi, odbierała mi Centrala. Już nie wiem, co mam myśleć. Za dużo tego wszystkiego. Milczałam. Mimo pięknej pogody nadal miałam pełno czarnych myśli.
– Nie masz marzeń, Vivian? – zapytał Tiedoll.
– Kiedyś miałam tylko jedno. Chciałam, żeby Mana po mnie wrócił i żeby było tak jak kiedyś. Teraz wiem, że już tak nigdy nie będzie.
– Tęsknisz za ojcem chrzestnym?
– Bardzo. Za mamą też – przyznałam.
– Byłaby z ciebie dumna. Musiała być wspaniałą kobietą.
– Była. Czasem śni mi się, że żyje i nadal mieszkamy w naszym domu. Wieczorami siedzimy przy kominku, pijemy gorącą czekoladę i opowiadam jej o swoich problemach, o ludziach wokół... – przerwałam, uświadamiając sobie, jak wiele powiedziałam.
– Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Wiem, że to bolesne.
Odwróciłam od niego wzrok. Jeszcze nikomu nie mówiłam o mamie. Wszystko, co tyczyło się jej, chowałam głęboko w sobie. Nie potrafiłam przekazać innym tego, co czułam. Mama była tylko wspomnieniem. Odległym, ale wciąż żywym. Nadal ją opłakiwałam. Czasem miałam wrażenie, że stoi naprzeciw mnie z rozłożonymi ramionami i czeka na mnie. Chciałam biec w jej stronę i ją przytulić. Tak bardzo brakowało mi jej ciepła, zapachu jej różanych perfum, które rozpływały się po domu. Uśmiechu, który rozpraszał chmury i łzy. Blasku jej jasnych oczu. Cichego śpiewu, gdy myślała, że nie słyszę. Miała piękny głos. Uwielbiałam siedzieć pod drzwiami i słuchać, jak śpiewa. Zawsze w ukryciu, bo dla niego. Dla Czternastego, choć wtedy tego nie rozumiałam. Tak bardzo się starałam, żeby się na mnie nie zawiodła. Żeby nie cierpiała przeze mnie. Każdego dnia widziałam, jak tęskni za Czternastym. Kochała go nad życie, choć tak ją skrzywdził. Zostawił ją, choć nie zasługiwała na to. Była smutna. Zawsze. Maskowała to przede mną, ale ja widziałam. Nigdy nie pogodziłam się z jej śmiercią.
Poczułam łzy pod powiekami. Podniosłam się i odwróciłam twarz. Nie chciałam, żeby Tiedoll zobaczył moje rozdrażnienie. Jeszcze tego mi brakuje. W moim życiu nie ma miejsca na wracanie do przeszłości.
– Marzenia są głupie – powiedziałam chłodno.
– Nieprawda. Każdy ma jakieś marzenia. Nieważne, czy jest dorosłym czy dzieckiem.
– Ja nie mam marzeń.
– Zbyt wcześnie dorosłaś, ale na pewno czegoś pragniesz.
– Daj spokój, mistrzu – odpowiedziałam niegrzecznie. – Idę się przejść.
Poszłam w stronę lasu. Nie mogłam znieść myśli o przyszłości. Właśnie tym były marzenia. Jednak nie dla mnie. Moim pragnieniem było wrócić do tamtego życia. Do tych, których kochałam. I którzy zginęli przeze mnie. Tęskniłam za nimi. Za wszystkim, co się z nimi wiązało. Nigdy nie uzewnętrzniałam tych uczuć. Nawet odnalezienie listów moich rodziców i tego od Many nic nie zmieniło. Tak bardzo zazdrościłam Allenowi. Był blisko mojego ojca chrzestnego przez tyle lat. Poznał go. Codziennie wstawał i widział jego twarz. Przebywał z nim całymi dniami. Podróżowali. Rozmawiał z nim, czuł jego zapach, patrzył w jego oczy.
Weszłam między drzewa. Oparłam się o jeden z konarów. Łzy płynęły mi po policzkach. Wciąż byłam dzieckiem i potrzebowałam czyjejś miłości. Tiedoll ma rację. Zbyt szybko dorosłam. O wiele dni i o wiele lat. Zewnętrzna skorupa męczyła mnie. Nie potrafiłam jej się pozbyć. Była zbyt mocno przyklejona. To wszystko było zbyt skomplikowane. Zmieniłam się. Kiedyś nie miałam takich dylematów. Odrzucałam wszystko i wszystkich. Byłam sama i tak było dobrze. Teraz zauważyłam, że to jałowe. Potrzebowałam innych. Ich bliskości, ciepła, dobrych słów. Kiedy ostatnio Abba przytuliła się do mnie, było mi dobrze. Ta mała codziennie pokazywała mi, że można żyć inaczej. Wszystko naprawić. Zmienić. Żyć z ludźmi, a nie sama. Czy to mi się kiedyś uda? Przypomniałam sobie wszystkie zbliżenia innych. To jak Allen powiedział, że mnie kocha. Płaszcz Kandy w zimową noc i jego dziwne zachowanie po moim powrocie. Noc spędzona z Lavim. Przytulanki Abby. Wszystkie uśmiechy, rozmowy, zaczepki. To było miłe. Nawet jeśli tego nie rozumiałam. Łaknęłam tego, choć uparcie powtarzałam, że jest inaczej. Stare rany nie chciały się do końca zabliźnić. Pojawiały się też nowe. Otoczenie było okrutne. Nie wybaczało błędów. Za wszystko musiałam zapłacić. Te kilka chwil szczęścia dawały mi poczucie przynależności. Gdybym obudziła się bez przeszłości, chłonęłabym to bez wahania. Teraz po prostu się bałam.
Przeszłam jeszcze kawałek. Zatrzymałam się nad strumieniem. Spojrzałam w pofalowaną taflę wody. Odbijała błękit nieba i moją twarz. Ta wydawała się być poorana bliznami. Taka jestem naprawdę. Pokaleczona i połamana. Nieufna i samotna. Niepogodzona z przeszłością i niepewna przyszłości. Zagryzłam wargę. Parę kropli mojej krwi wpadło do wody. Razem ze łzami. Czemu nic nie jest proste? Wszystko trzeba okupić krwią, potem, łzami. Bólem i cierpieniem. Zasłużyliśmy na to?
Przepłukałam twarz. Nie chciałam, żeby było po mnie widać, że płakałam. Ja nie płaczę. W życiu trzeba być silnym. Dla słabych nie ma miejsca. Powolnym krokiem wróciłam do Tiedolla. Nadal malował. Dopracowywał każdy szczegół. Gdy usłyszał moje kroki, przerwał malowanie i spojrzał na mnie. Chciał wyczytać z mojej twarzy odpowiedzi na swoje pytania.
– Przepraszam, Vivian. Nie chciałem cię urazić – odezwał się.
– Nic się nie stało. – Usiadłam w tym samym miejscu, co przedtem. – Po prostu nie chcę o tym rozmawiać. Moje życie się zmieniło. Teraz to tylko kolejne misje.
– Ktoś w Zakonie powiedział, że żyjesz, bo cię to bawi.
– Nawet wiem kto – odpowiedziałam twardo. – To on rani ludzi. Nic go nie obchodzi. A ja ich tylko odpycham od siebie. Żeby pożegnanie nie bolało.
Nie wiem, po co dodałam ostatnie zdanie. Tiedoll uśmiechnął się. Pędzel znów sunął po płótnie. Powstawał kolejny pejzaż. Od kilku dni mistrz nie robił nic innego. No chyba, że pojawiły się jakieś akumy. Blask słońca oświetlał przyrodę w inny sposób niż przedtem, tworząc fantastyczne cienie. To było ulotne, ale Tiedollowi to nie przeszkadzało. Ścigał się z czasem, malując kolejne przepiękne, bajkowe krajobrazy.
– Ale sobie dobrałem uczniów. Bardzo samodzielnych. Nic dziwnego, że doskonale współdziałacie.
– Mistrzu, przynajmniej ty mnie nie porównuj do tej japońskiej małpy – warknęłam. – Nie mogę tego słuchać. Jestem inna.
– Już dobrze. Nie gniewaj się, Vivian. Sama widzisz, że wasze charaktery są dla nas na tyle podobne, że trudno nie wyciągać takich wniosków.
– Możemy nie rozmawiać o Kandzie? Nasłucham się w Kwaterze Głównej.
– Zanim tam dotrzemy, mamy jeszcze kawał drogi przed sobą.
– Wiem. Właśnie dlatego chcę o nim zapomnieć. Przynajmniej na jakiś czas.
Kiwnął głową. Dopóki nie skończył obrazu, nie odezwał się. Potem zamieniliśmy tylko parę koniecznych zdań. Zapomnieć. Pragnienie nie do osiągnięcia. Wciąż jego sylwetka pojawiała się w mojej historii. Od mojego przybycia do Zakonu kręcił się gdzieś obok.
Pamiętam ten dzień. Z chęcią by mnie wtedy zabił, choć nie wiem za co. W moją pamięć wryły się słowa, które powiedział w Madrycie. Ostrzeżenie, że w razie kłopotów nie wróci po mnie. Ile razy to potem złamał? Był przy mnie nawet, kiedy nie chciałam. Nie wiem, czy z rozkazu czy z własnej woli. Po prostu był. Miał w sobie więcej tajemnic niż początkowo przypuszczałam. Nie rozgryzłam go do końca. Wiedziałam tylko tyle, ile słyszałam. Co było prawdą, a co kłamstwem? Zawsze milczał. O nic nie prosił. Niczego nie żądał. Łączyły nas wspólne misje, treningi i kilka tajemnic. No i zamiłowanie do gwiazd. Jego oczy błyszczały niczym część nocnego, pogodnego nieba. Maleńka cząstka, którą ukradł aniołom. Tak by to powiedziała Abba.
Ta mała, pochodząca z Norwegii, dziewczynka nie przejmowała się tym, co o nas mówią. Otwarcie przyznawała się do miłości do dwóch największych odmieńców w Zakonie. Córka Noah i Drugi. Lepszych ideałów nie mogła znaleźć. Co w nas widziała? Na każdym kroku zrażaliśmy do siebie wszystkich, tkwiąc we własnym bólu. Ona przyciągała świat. Łaknęła go. A jednak lgnęła właśnie do nas. Do tych, którzy nie znają miłości. Do tych, którzy zapomnieli, czym jest dobro. Do tych, którzy nie potrafią odpłacić jej się tak jak na to zasługuje.
Tęskniłam za nią. Za jej uśmiechem i ciepłem. Za czujnością Aurena. Za niezapowiedzianymi wtargnięciami do mojego pokoju. Za tym, jak opowiada o świecie. Za wspólnymi treningami, w czasie których robiłyśmy z Kandy głupka. Zawsze się udawało. Może nie mógł nas pokonać, a może nie chciał. Obstawiałam to drugie. Abba go zmieniła. Tylko przy niej stawał się mniej szorstki i obojętny. Uważał, żeby jej nie skrzywdzić, nie urazić. Chronił ją. Mogła wparować do jego pokoju o każdej porze dnia lub nocy i nie ponosiła tego żadnych konsekwencji. Wprowadzała do naszego życia światło i radość. Wszystko jej wybaczaliśmy. Bo tak czuliśmy. Robiliśmy wszystko, aby ją chronić. Inni mogli obrażać nas, ale nie ją. Ona była święta. Gdyby zginęła, nie puściłabym tego płazem winowajcy. Pragnęłabym zemsty. To mała dziewczynka. Teraz jest czas jej dzieciństwa. Mimo to zachowuje się jak dorosła i odpowiedzialna osoba. Życie nie pozwoliło jej na wiele chwil zabawy. Potraktowało ją szorstko. Przynajmniej nie była sama. Miała nas. Mnie i Kandę. I pozostałych. Nie pozwolimy jej skrzywdzić. Nigdy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top