Rozdział 34.

„To, co wokół smutno mnie nastraja. 

Niepotrzebnych myśli natłok w głowie mam. 

Tu za szybko kręci się, codzienny teatr ten. 

To w nim zgubiłam nagle się."


Gdy przyniosłam tacę z obiadem, Tiedoll tylko na moment uniósł spojrzenie i wrócił do rysunku. Gdy nie walczyliśmy z akumami, niemal cały czas to robił, czasami nawet przerywał podróż, żeby coś naszkicować. Przyzwyczaiłam się.

Trzeci dzień siedzieliśmy w pensjonacie i czekaliśmy na poszukiwaczy. Mieli przynieść wiadomości z Zakonu dla mojego mistrza. Zaczęłam się już nudzić. Wleką się i wleką ci poszukiwacze. Chyba, że drogę zgubili. Usiadłam na parapecie i zajęłam się jedzeniem. Co miałam innego do roboty? Obserwowałam ulicę i ludzi. Słoneczna pogoda zachęcała do spaceru. Istny raj. Ten spokój był jednak pozorny. Nie chodzi tu o świat ulicy. Czaiła się tu groźba. Czułam ją bardzo wyraźnie. Kataklizm zbliżał się nieuchronnie. Pytanie tylko, ile zniszczy.

Spojrzałam na mistrza. Uśmiechnął się pod nosem.

– Tylko nie mów, że znowu to robisz – odezwałam się.

– Nie wiem o co ci chodzi, Vivian – odpowiedział beztrosko.

– Znowu mnie malujesz – stwierdziłam oskarżycielskim tonem.

– Piękno trzeba doceniać.

– Wystarczy, mistrzu. Ile można?

– Tyle, ile można. Światło rozświetla twoją postać i to pięknie wygląda.

– Następnym razem usiądę w cieniu – odpowiedziałam obrażonym głosem.

– I też będzie dobrze.

Roześmiał się. Nie traktował tej rozmowy poważnie. Próbował odciągnąć mnie od pochmurnych myśli. Mimo wyjazdu z Centrali nie opuszczały mojej głowy. Zastanawiałam się nad tym wszystkim, co się ostatnio zdarzyło. Nie tylko o Spencerze, przed którym udało mi się uciec. Od pewnego czasu byłam chyba wrażliwsza na zło wokół mnie. Bałam się. Przede wszystkim przyszłości. Swojej i innych. Odczuwałam presję. Nie potrafiłam sobie z nią poradzić. Tiedoll z łatwością to zauważył. Starał się, jak mógł, żeby mnie z tego wyciągnąć. Kogoś innego pewnie by to zirytowało, ale ja to doceniałam. Przynajmniej w niewielkim stopniu. Na swoich rysunkach łapał mnie na zamyśleniu. Tam byłam całkiem inna. Jakby piękniejsza. Może to odbicie mamy. Przecież jestem do niej podobna.

– Vivian – odezwał się po kilku minutach.

– Tak, mistrzu?

– Czujesz coś w powietrzu, prawda?

Skinęłam głową. Atmosfera tego miasta była niepokojąca. Z każdym dniem czułam coraz wyraźniej nadciągającą katastrofę. Może to akumy, może coś innego. Nie wiem. Nie bałam się jednak. Nie mogę się bać. Strach powstrzymuje nas od działania. Tak być nie może. Jestem egzorcystką i działanie jest wpisane w moje istnienie. Na razie musieliśmy czekać. Deprymowało mnie to. Lubiłam działać, a nie stać w miejscu. Muszę coś robić. Wtedy czuję, że żyję.

– Jest piękna pogoda. Czemu nie wyjdziesz w plener? – zapytałam, patrząc na zatłoczoną ulicę.

Za chwilę nie będzie tu nikogo. Tak było w poprzednich dniach. Uroki zorganizowanego życia.

– Poczekaj, aż znajdziemy się w Bawarii. Tam to się można zakochać. – Uśmiechnął się pod nosem.

Czasem miałam ochotę wygarnąć mu, co myślę o tych jego drobnych złośliwościach.

– Miłe wspomnienia? – zapytałam chytrze.

– Robisz się ciekawska.

– Ja? Skąd? To tylko niewinne pytanie. Nie musisz na nie odpowiadać – odpowiedziałam beztrosko.

– Byłaś kiedyś w Bawarii? – Zmiana tematu. To lubię.

– Jakoś nie było po drodze. Słyszałam jednak o budowie bajkowych zamków.

– To nie są plotki. Będą ozdobą pięknej przyrody. Na pewno ci się spodobają.

– Skąd ta pewność? – Spojrzałam na niego.

– Lubisz piękno jak każda kobieta. Nie muszę być Marianem Crossem, żeby wiedzieć takie rzeczy.

Dziwne, że nawiązał akurat do niego. Czyżby coś wiedział?

– Może jestem inna? Na mnie jego czułe słówka nigdy nie działały.

– Bo nigdy ich na tobie nie próbował. – Fakt. – Miałaś mu za wiele do zarzucenia, żeby dać się uwieść. Szkoda tylko, że nie wyjaśniliście sobie tego w spokoju.

Pomyślałam o nocnym spotkaniu z Crossem. Kiedy to było? Miesiąc temu? Nie pamiętam. Nigdy nie zważałam na daty. Na ulicy każdy dzień był taki sam. Teraz też nie zwracałam uwagi na zmieniające się dni. Nawet nie zauważyłam swoich urodzin. No dobra, przemilczałam je. Nigdy ich nie obchodziłam i jakoś nie mam ochoty tego zmieniać. Ten dzień przypominał mi, że jestem coraz starsza. Na ulicy oznaczało to realny problem z utrzymaniem się. Ci dranie woleli młode dziewczynki, niedojrzałe i niegotowe do tego, co je spotyka. Dla mnie samej w urodzinach była groźba. Groźba wyboru. Nie wiem, czy mogę tego uniknąć. Czy to będzie wybór? A może narzucona decyzja podjęta za mnie? Może to już ustalone i tylko czeka na odpowiedni moment? Bałam się tego. Całe moje życie podszyte było strachem. To trudne zdecydować o własnym życiu lub śmierci. Teraz jako egzorcystka nie mogłam zdradzić. To nie wchodziło w grę. Jeśli mam stać się Noah, zostanie mi tylko śmierć. Tylko czy będę potrafiła ją sama sobie zadać?

Odpędziłam od siebie te myśli ruchem głowy. To może nigdy nie nadejść. A jeśli nawet, to może nie będę musiała się na to godzić. Jutro nie istnieje. Liczy się dzisiaj. Przeżycie tego dnia. Powinnam skupić się na robocie. To jest najważniejsze.

Wyczułam akumy. Czas na nasz ruch. Spojrzałam na Tiedolla.

– Mamy towarzystwo – odezwałam się cicho.

– Idź. Poszukiwacze mogą potrzebować pomocy.

Skinęłam głową. Poszukiwacze mnie nie interesowali. Gdyby mogli, zlinczowaliby mnie już dawno. Najważniejsze były treści, które nieśli. A moim priorytetem jest pozbycie się akum. Prosty plan na całe życie.

Zarzuciłam na siebie płaszcz, znak rozpoznawczy egzorcystów. Intuicyjnie szłam w odpowiednią stronę. Im byłam bliżej celu, tym wyraźniej czułam obecność wroga. Uważnie obserwowałam otoczenie.

Kątem oka zobaczyłam ruch na dachu najbliższego budynku. Poziom 4. Zatrzymałam się i sięgnęłam po sztylet. Akuma zauważyła mnie od razu, zaatakowała bez wahania. Uchyliłam się i aktywowałam innocence. Wtedy pojawiły się jeszcze dwie. Atak przypuściły jednocześnie. Odsunęłam się na bezpieczną odległość. Musiałam zmienić taktykę. Wszystkie trzy były bardzo niebezpieczne. Nie dam się jednak tak łatwo zabić.

– Boisz się? – zakpiła jedna z akum.

– Chciałybyście.

Atak posłałam tak, aby zahaczył cała trójkę. Walczyłam jednocześnie ze wszystkimi, co nie było łatwe. Przez nieuwagę pozwoliłam przejąć im inicjatywę. Plecami uderzyłam o najbliższy budynek. Demony zachichotały głupio.

– Mała egzorcystka nie daje sobie rady – zakpiła jedna z akum.

– Przynajmniej nie będzie przeszkadzać – powiedziała druga.

Zrozumiałam, że to pułapka. Pytanie, czy byli tu też Noah. Bez względu na nich musiałam wracać. Tiedoll może być w niebezpieczeństwie. Mam obowiązki wobec niego.

Nieznacznie ściągnęłam rękawiczkę. Zaatakowałam z podwójną siłą. Jeden z demonów został unicestwiony. Jeszcze dwa. Tylko syknęłam, kiedy zraniły mnie w ramię. Uwagę skierowałam na swój cel. Odpowiednio zastosowana technika i kolejne punkty dla mnie.

Spojrzałam na ranę. Dość głęboka. Z kieszeni wyciągnęłam bandaż i opatrzyłam się. Wykorzystałam skrzydła, by szybciej pokonać dystans. Czułam zagrożenie, ale nie Noah. Chyba, że czekają na odpowiedni moment.

Tiedolla znalazłam na placyku, który wcześniej obserwowałam przez okno. Jego przeciwnikami były poziomy 4 i 5. Zaatakowałam jedną z akum, ale nie przebiłam się przez jej twardy pancerz. Dopiero z przekleństwem się udało. Już miałam kończyć, kiedy usłyszałam Tiedolla:

– Vivian, dziecko!

Wskazał na dziewczynkę przechodzącą przez plac. Mała była nieświadoma zagrożenia. Zdążyłam osłonić ją skrzydłem. Spojrzała na mnie przerażona. Ściągnęłam płaszcz i przykryłam nim dziecko, mówiąc:

– Leż pod nim i się nie ruszaj.

Skończyłam z ranną akumą, która na mnie natarła. Bez ochrony munduru byłam bardziej podatna na rany niż zwykle. Musiałam uważać. A to nie było proste, bo liczba akum zamiast maleć, rosła. Na miejsce każdej zabitej pojawiały się dwie następne. Jeśli to żart, to bardzo głupi. Przestałam myśleć, jak bardzo się narażam. Nie czułam bólu i upustu krwi. Nie było na to czasu. Walczyłam. To najważniejsze.

Obróciłam się, by spojrzeć na Tiedolla. Tym się zgubiłam. Niespodziewany atak z kilku metrów strącił mnie na ziemię. Na moment straciłam świadomość. Dopiero po chwili dotarło do mnie, w jak kiepskiej sytuacji się znaleźliśmy. Gdy tylko się ruszyłam, część akum ruszyła na mnie. Ból był oślepiający, ale nie mogłam się teraz zatrzymać.

– Vivian, z prawej!

Tym razem uniknęłam ataku. Wtedy pojawił się obcy. W pierwszej chwili myślałam, że to Noah, ale nie czułam ich. Zakapturzona postać opadła lekko na pole walki i niszczyła akumy niczym egzorcysta, choć nim nie była. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego.

Ocknęłam się nagle, podrywając się do góry. Rozejrzałam się wokół i dopiero, gdy rozpoznałam pokój w pensjonacie, odetchnęłam. Tiedoll siedział przy stole i coś rysował. Oboje byliśmy opatrzeni.

– Jak się czujesz? – zapytał mój mistrz.

– W porządku. A ty?

– Dobrze. – Uśmiechnął się.

Dopiero teraz przypomniałam sobie wszystkie zdarzenia z popołudniowej walki. I tego człowieka, który przyszedł nam z pomocą.

– Gdzie on jest? – zapytałam.

– Kto?

– Ten człowiek, który nam pomógł.

– Opatrzył twoje rany i poszedł.

– Kim on był?

– Nie wiem. Ani na chwilę nie zdjął kaptura. Nie powiedział też ani słowa.

Czułam, że Tiedoll nie mówi mi wszystkiego. Nie naciskałam jednak. Nauczyłam się, że generałowie mają prawo mieć przed nami tajemnice.

– A dziecko?

– Poszła do domu. Nic jej nie jest. Dzięki tobie, Vivian.

Skinęłam głową i zamilkłam. Jakiś czas później wykorzystałam wieczorną porę na spacer. Nie mogłam uwolnić się od myśli o tym człowieku. Kim był? Dlaczego nam pomógł? Musiałam go znaleźć i przekonać się na własne oczy. Intuicyjnie wiedziałam, że nie zdążył jeszcze opuścić miasta. Gdzieś tu musiał być.

Podniosłam spojrzenie na dachy nad sobą i dostrzegłam ciemną postać. Wiedziałam, że to on. Wyglądało na to, że na mnie czekał. To mogła być pułapka, a ja właśnie weszłam w nią w pełni tego faktu świadoma. Nie potrafiłam jednak inaczej.

– Czekałem na ciebie – powiedział spokojnie.

– Kim jesteś? – zapytałam chłodno.

– Czy to ważne, Vivian?

– Skąd mnie znasz? – warknęłam.

Nie ufałam mu w żadnej mierze i w każdej chwili gotowa byłam do sięgnięcia po broń.

– Wiele o tobie słyszałem – odpowiedział spokojnie. – Jestem członkiem Ligi Cieni. Nie jesteśmy twoimi wrogami.

– Nigdy o niej nie słyszałam.

– Wcale się nie dziwię. Jesteśmy jeszcze mniej znani niż Czarny Zakon. Nie każdy może zostać Cieniem. A jak już stanie się jednym z nas, obejmują go pewne zasady.

– Czym jest Liga? – zapytałam podejrzliwie.

Z drugiej strony zaciekawił mnie. Kolejna organizacja, która walczy z akumami. Nie był egzorcystą, ale był silny. Bez niego byłoby gorzej.

– W ciemnościach nocy tępimy to, czego nie powinno być w tym świecie. Nie tylko akumy dręczą ludzi, ale egzorcystce chyba łatwiej uwierzyć w podobne byty. Przysłano mnie tu, aby zaproponować ci miejsce wśród nas, Vivian. Gdy zostaniesz odpowiednio przeszkolona, będziesz mogła pracować sama, bez żadnego zwierzchnictwa.

– To brzmi zbyt pięknie – odezwałam się przekornie.

Życie nauczyło mnie, że wszystko ma drugie dno. Przyglądałam mu się uważnie. Nawet w dziennym świetle nie byłabym w stanie dojrzeć jego twarzy. Ukrywał ją skrzętnie pod czarnym kapturem.

– Wszystko ma swoje koszty – odpowiedział. – Mamy warunek. Jeśli do nas dołączysz, już nigdy nie wrócisz do Czarnego Zakonu i nie spotkasz się z przyjaciółmi.

Musieli mnie obserwować, bo skąd by tyle o mnie wiedział? W głowie tłukło mi się ostatnie zdanie. Liga była szansą na ucieczkę od problemów. Nie mogłam się jednak zdecydować. Co z Czarnym Zakonem? Czekali na mnie. Nie potrafiłam ich jeszcze zostawić. Nie wiem dlaczego. Chyba zobaczył moje niezdecydowanie, bo powiedział z rozbawieniem:

– To jeszcze nie twój czas. – Spojrzałam na niego. – Kiedy będziesz gotowa, przyjedź do Berlina. Przy Czerwonym Ratuszu jest zakład szewski. Zapytaj o Erica Brauna. On cię poprowadzi. A teraz wracaj do swojego mistrza. Poszukiwacze pewnie już dotarli.

Odszedł. Chwilę stałam, próbując go dojrzeć. Nie rozumiałam tego. Był obcy, ale nie czułam od niego zagrożenia. Wręcz przeciwnie, poczułam jakąś nić sympatii. To, co powiedział, wywarło na mnie spore wrażenie. Samodzielność. Brak kontroli i groźby. Samotność, którą tak kocham. Znów byłabym wolna jak wiatr. Nie potrafiłam jednak zostawić tego, co było w Zakonie. Kwaterę Główną traktowałam jak dom. Mimo tych kilku niedociągnięć czułam się tam dobrze. Nie chciałam zostawiać tych paru ludzi, na których mi zależało. A musiałabym, opuszczając Zakon.

Spokojnym krokiem wróciłam do pensjonatu. Po głowie wciąż pałętały mi się myśli o Lidze. Nie zwróciłam uwagi na poszukiwaczy, którzy zamilkli na mój widok. Najwyraźniej informacje, które przynieśli, nie były przeznaczone dla moich uszu. Usiadłam na parapecie. Wyciągnęłam sztylet i zaczęłam go czyścić. Chciałam porozmawiać z Tiedollem. Zapytać go o Ligę. Coś mi jednak mówiło, żeby nie zaczynać tego tematu przy poszukiwaczach. Mój mistrz dał im znać, aby się mną nie przejmowali. Mimo to ściszyli głosy i obserwowali mnie uważnie. Głupki.

Myśl o Lidze nie dawała mu spokoju. Sposób na inne życie. Na ucieczkę przed wyrokiem, który czeka na podpisanie. Na moją zdradę. Przecież nie chciałam zdradzić.

Przerwałam ten bezsensowny tok myślowy. Do niczego nie prowadzi. Zeskoczyłam z parapetu. Tiedollowi i jego gościom nalałam jeszcze herbaty. Czekałam, aż poszukiwacze pójdą. Mistrz zauważył, że coś jest nie tak.

– Vivian – zwrócił się do mnie – wszystko w porządku?

– Tak, w porządku – skłamałam.

Wróciłam na swoje miejsce. Spojrzałam na gwiazdy. Wszędzie niebo wyglądało tak samo. Skrzyło swe oczy do ludzi, którzy cierpieli na bezsenność. Uwodziło mężczyzn jak niejedna femme fatale. W kobietach i artystach rozbudzało romantyzm. Zakochanym i kochankom dawało schronienie z ich gwałtownymi uczuciami. Przynosiło wytchnienie robotnikom. Skrywało chore fascynacje bogatych. Wskazywało czas ludziom ulicy, przestępcom, kobietom lekkich obyczajów. Mimo różnic pomiędzy ludźmi niebo było to samo. W świetle gwiazd wszystko wyglądało inaczej. Czyściej i piękniej. Łagodniej. Nic nie miało prawa być brzydkie. Świat nocy był całkiem odmienny od świata dnia. Tu nie było zasad moralnych, etycznych, prawnych. Sami ustalaliśmy, jak żyć. Czasem było nawet świetne. Częściej jednak to był tylko pozór. Niebo kpiło z ludzi. Femme fatale.

Przysnęłam na parapecie. Obudził mnie zapach kawy. Tiedoll podał mi kubek, spoglądając przez okno. Wstawał dzień. Kolejny dzień podróży, walki i kto wie czego jeszcze. Poszukiwaczy już nie było. Wyruszyli dalej. Może do Zakonu.

– O co chodzi, Vivian? – zapytał mistrz.

– O Ligę Cieni.

Popatrzył na mnie, jakbym powiedziała coś wulgarnego i niestosownego. Nie rozumiałam, co go tak wzburzyło w tych dwóch słowach.

– Zapomnij tę nazwę – powiedział cicho.

– Dlaczego?

Nie odpowiedział. Przeszedł przez pokój. Ze stołu wziął rysunek i wrócił z nim do mnie. Pokazał mi kartkę. Bez trudu poznałam tę postać. Znowu ja. Tym razem skulona na parapecie w pierwszych promieniach słońca. Uśmiechnął się, patrząc na moją minę. Tak jakby zapomniał o tym, co powiedziałam. Zrozumiałam aluzję. Temat zakazany. Nie wiem tylko dlaczego. Nie raczył mi tego wytłumaczyć. To, co zakazane, podobno smakuje najlepiej. Jednak jakoś nie miałam ochoty próbować. Po minie mistrza wywnioskowałam, że Liga to coś złego. Że może mi zaszkodzić. Nie chcę tego sprawdzać. Nie wracałam do tego. I tak zdenerwowałam Tiedolla. Mimo, że udawał, że tego nie było, czułam jakąś barierę między nami. Liga miała nas poróżnić? Po śniadaniu, nie myśląc już o tym, zajęłam się przygotowaniami do dalszej podróży. O pewnych rzeczach lepiej nie myśleć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top