Rozdział 32.

„Guilty, guilty I feel so

empty, empty you know how to make me feel"


Obudziły mnie pierwsze promienie wschodzącego słońca. Nie czułam już ucisku na płucach, choć nie mogłam mieć pewności, że wszystko jest w porządku. Mimo to wykaraskałam się po raz kolejny. Kostucha z pewnością mnie nie znosi.

Dopiero po chwili dostrzegłam siedzącego przy oknie Komuiego. Gdy tylko zauważył, że się ocknęłam, wstał z gniewnym wyrazem twarzy. Cóż, nie miałam zbyt wiele czasu na radość i ulgę, musiałam zmierzyć się z jego pretensjami. W końcu wyszłam na samowolną misję, w której otarłam się o śmierć.

– Jesteś z siebie zadowolona? – zapytał. – Co ty sobie myślałaś? Chciałaś zginąć?

Nie odezwałam się, wiedząc, że cokolwiek powiem, i tak go nie udobrucha. Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że opóźnię w czasie konfrontację.

– Vivian.

– Mam cię przeprosić? – zapytałam nieco ochrypłym po śnie głosie. Przełknęłam ślinę, siadając powoli. – Co to zmieni? Poszłam tam w pełni świadoma, że mogę się nie wykaraskać. I doskonale wiesz, że nie obchodziło mnie, co się ze mną stanie. Zaryzykowałam i się opłacało.

– Zbyt łatwo przychodzi ci ryzykowanie własnego życia. Następnym razem nie będziesz miała tyle szczęścia. Centymetr dalej i będziesz martwa. Nie przeraża cię to?

– Jedyne, co mnie przeraża, to myśl, że umrę bezbronna – syknęłam. – Doskonale o tym wiesz. Co chcesz ode mnie usłyszeć, Komui?

Zacisnął usta w złości. Pewnie gdyby był bardziej wybuchowy, cała Kwatera Główna słyszałaby, jak mnie ochrzania. Do tego musiał wiedzieć, że cokolwiek powie, nie zmieni mojego nastawienia. Walczył z wiatrakami.

– Przebadają cię i zejdziesz do Hevlaski – powiedział w końcu. – Potem zdecyduję o twojej przyszłości.

Zostałam sama. Nie żałowałam tego, co zrobiłam. Czułam, że innocence zaczęło znowu ze mną współpracować, a to przyniosło spokój. Koniec naciągania się z poszukiwaczami i Kandą. Znów to ja będę decydować o sobie.

Lekarz nic nie powiedział na temat mojego zachowania, choć widać było, że w Sanatorium nikt nie jest zadowolony z mojej decyzji. Cóż, dokładałam im roboty, której i tak mieli sporo. W ich odczuciu robiłam to ze złośliwości, ale nie rozumieli, w jaki sposób funkcjonuję.

Gdy uzyskałam pozwolenie, zeszłam na dół. Hevlaska już na mnie czekała w towarzystwie Komuiego i Reevera. Uśmiechnęłam się do niej. Procedura zajęła tylko chwilę, choć po niej poczułam ulgę. Dziewięćdziesiąt procent synchronizacji. Nie wróciłam do dawnej formy, ale i tak było lepiej, niż mogłam się spodziewać. Po treningach z Kandą nie mogłam nawet liczyć na próbę aktywacji innocence.

– Wróć na razie do Sanatorium – polecił Komui. – Niech twoje rany w pełni się zaleczą.

Skrzywiłam się, ale nic nie powiedziałam. Bez tego Kierownik wiedział, że niechętnie spędzałam czas w Sanatorium. Nie umiałam spokojnie leżeć, potrzebowałam ruchu, by wiedzieć, że żyję. Mimo to tym razem się nie sprzeciwiłam.

Z zaskoczeniem pod Sanatorium spotkałam Jerry'ego i Abbę.

– Nie jest przypadkiem pora śniadania? – zapytałam.

– To jakiś problem? – zapytał kucharz. – Znając ciebie, nawet nie pofatygowałabyś się na stołówkę, a po twoich ostatnich dokonaniach powinnaś odzyskać energię.

– Jerry, chociaż ty mi oszczędź kazania – mruknęłam.

Posłał mi wymowne spojrzenie, ale postawił tacę na stoliku nocnym. Spędził z nami trochę czasu, dopilnowując, żebym wszystko zjadła. Potem wrócił do siebie, a ja zostałam sama z Abbą. Leżałyśmy wygodnie na szpitalnym łóżku i rozmawiałyśmy o pierdołach. Wreszcie miałam dla niej czas, nie goniły mnie misje, treningi, problemy.

Nie wiem, kiedy stała się tak ważna, ale z pewnością zbliżyła nas podobna, uliczna przeszłość. Przeklinałam los, że jest okrutny wobec tej małej. Innocence było równoznaczne z życiem pełnym niebezpieczeństw. Może nie dożyć wielu ważnych dla młodej dziewczyny rzeczy. Przypominała mnie z czasów, kiedy byłam szczęśliwa. Kiedy miałam rodzinę. Jej jasne włosy układały się swobodnie na tle moich brązowych pasm. Nie przejmowała się tym co o mnie mówią. Powtarzała: „Nie martw się. Ja cię lubię". Gdyby te słowa mogły cokolwiek zmienić. Przychodziła z każdym problemem. Opiekowałam się nią, jak mogłam najlepiej. Wśród wszystkich złych rzeczy, które mnie ostatnio spotkały, Abba była promieniem słońca. Tak pięknym i tak niewinnym. Nie znaczy to, że nie zaznała zła i krzywdy. W końcu była dzieckiem ulicy. Wyrodni rodzice zostawili ją, kiedy była mała. Kilka rodzin zastępczych, a potem ucieczka i szukanie lepszego życia na ulicy. Teraz była tu, w Zakonie. Wszyscy ją lubili. Bo jakże można inaczej? Jej uśmiech pozyskiwał małej przyjaciół. Zawsze miła, uczynna, przyjaźnie nastawiona do życia mimo znajomości jego zła. Całkowite przeciwieństwo mnie. Nikt nie potrafił się na nią długo gniewać. Nawet Kanda. Uwielbiała go. Wciąż jej powtarzał, że jest upierdliwa. Odpowiadała: „Wiem, ale taką mnie lubisz". Tolerował ją. Czasem potrafiła chodzić za nim cały dzień, kiedy chciała coś osiągnąć. Zawsze ustępował. Czasem od razu, a czasem po długich negocjacjach.

Spędziłyśmy tak niemal cały dzień, po którym Abba poszła na trening. Mnie czekały jeszcze badania. Choć byłam niemal zdrowa, lekarz nie zamierzał wypuścić mnie z Sanatorium. Prawdopodobnie na polecenie Komuiego, który do tej pory nie poinformował mnie o ewentualnej karze za niesubordynację. Chyba jeszcze nie wymyślił sposobu, który by do mnie dotarł.

Mimo zakazu wyszłam z Sanatorium, chcąc przed snem się przejść. Potrzebowałam ruchu, a może nawet treningu, ale z tym drugim już nie próbowałam, żeby nie sprowokować bardziej Komuiego. Byłoby kiepsko.

Rano czułam się dużo lepiej, a ciepły prysznic tylko poprawił mi nastrój. Nie obawiałam się nawet konfrontacji z Komuim, który z pewnością miał dodatkową tyradę na temat wcześniejszego opuszczenia Sanatorium. Nic to, że czułam się już dobrze.

Lekkim krokiem wyszłam z pokoju, kiedy zobaczyłam Abbę w piżamie wychodzącą z pokoju obok. Co ona tam, do diabła, robiła? O tej porze? Przypomniałam sobie nocne odgłosy. Więc to nie był wytwór mojej wyobraźni.

Kanda zawołał ją jeszcze na chwilę, żeby oddać wsuwkę do włosów. Wciąż zapominała je ściągać przed snem. Jeszcze jeden dowód. Nawet mnie nie zauważyli. Rozmawiali szeptem, żeby nikogo nie obudzić.

Zbierała we mnie złość. To mi się w głowie nie mieściło. Mała w końcu mnie zauważyła w drzwiach pokoju. Uśmiechnęła się lekko zawstydzona, jakbym złapała ją na czymś nieodpowiednim. To nie ona była winna.

– Idź do siebie, Abba – powiedziałam cicho, drżąc z gniewu.

Podeszłam do Japończyka. Jego nagi tors nie robił na mnie żadnego wrażenia. W głowie tłukło mi się tylko jedno pragnienie. Zabić. Pchnęłam go do środka, trzaskając za sobą drzwiami. Nie chciałam, żeby zbyt szybko próbowali mnie powstrzymać.

– O co ci chodzi? – zapytał.

– Dobrze wiesz, draniu. Może mnie to nie dziwić, że dobierałeś się do mnie, ale ona?! Co?!

Zaczęłam na niego wrzeszczeć. Nie mogłam się powstrzymać. Nie obchodziło mnie, że zapewne pół Kwatery Głównej słyszy moje krzyki. Słowa płynęły potokiem. Dawno zapomniane uczucia odżyły na nowo. Tym razem jednak nie chodziło o mnie. Tylko o Abbę. Była tylko małą dziewczynką. Jej życie powinno być w Zakonie choć trochę lepsze niż na ulicy. Kanda nie miał prawa zamieniać go w piekło. Za kogo on się uważa? Myśli, że wszystko ujdzie mu płazem? Nie ma takiej możliwości. Nie pozwolę, żeby wykorzystał miłość dziewczynki do jego osoby przeciwko niej. Abba była niewinna i taka powinna pozostać. On tego nie może zmienić, bo ja stanę mu na drodze. Próbował coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam mu się bronić. Mógł kłamać. A ja wiem, co widziałam. Znałam tę sytuację, widziałam ją tysiące razy. Ile razy w niej uczestniczyłam? Abba nie zasłużyła na takie traktowanie. Jeśli Kanda tego nie rozumie, nie zasługuje na życie.

Uderzałam raz po raz, chcąc go zatłuc. Zignorowałam palący ból przekleństwa, pozwalając pchać się żądzy mordu. Przewróciłam Kandę, złapałam go za gardło. Liczyło się tylko, by zabić.

Drzwi za mną otworzyły się gwałtownie. Poczułam, jak łapią mnie od tyłu. Szarpałam się z nimi, zaciskając jednocześnie palce na gardle Kandy.

– Vivian, puść go! – Usłyszałam Allena.

– Zostawcie mnie! – odwarknęłam.

Byłam tak wkurzona, że nie zważałam na konsekwencje. Musieli się mocno nagimnastykować, żeby odciągnąć mnie od drania, ale w końcu rozdzielili nas. Mimo to szarpałam się dalej.

– Uspokój się! Co cię opętało?!

Allen musiał użyć lewej ręki, żeby mnie utrzymać na dystans, choć nie zwracałam na niego zupełnie uwagi skupiona na rozmasowującym gardło Kandzie. Lavi wyciągnął z mojej cholewki sztylet, żeby nie ryzykować, że złapię za broń.

Do pokoju wszedł Komui, ale nie był w stanie przebić się przez moje opętańcze wrzaski. Gestem skinął Kandzie, żeby wyszedł, a ten nie oponował. Obserwowałam go do momentu, aż zamknęły się za nim drzwi. Tam była Abba. Nie mogłam pozwolić, żeby zrobił jej krzywdę.

– Vivian, jeśli się nie uspokoisz, chłopcy cię nie puszczą – powiedział Komui.

To była moja szansa. Przestałam na nich złorzeczyć, rozluźniłam mięśnie, pozwalając, by upewnili się, że do mnie dotarli. Kiedy poczułam się wolna, rzuciłam się do drzwi. Jednak Allen był na to gotowy i razem z Lavim przewrócili mnie, przygwożdżając do podłogi.

– Puszczać, idioci – warknęłam.

– Nie, dopóki nie przestaniesz próbować przedrzeć się do Kandy i nie wyjaśnisz, co tu się dzieje – odpowiedział mi stanowczo Komui.

– Dobierał się do Abby.

– Kanda?

– Tak, co się głupio pytasz?! Ona tu była całą noc! Słyszałam ich! A teraz widziałam, jak od niego wychodzi!

– Przecież to niemożliwe. Yuu nie zrobiłby Abbie krzywdy. – Lavi rozluźnił chwyt.

Wykorzystałam tę szansę, choć z Allenem było gorzej. Przycisnął mnie do podłogi całym swoim ciężarem i nie zamierzał puścić.

W tym momencie do pokoju wpadła Abba z Aurenem na ramieniu. Biały kruk zaraz zaatakował Walkera.

– Nie róbcie jej krzywdy! – krzyknęła mała.

Dopadła do mnie, gdy tylko Allen się odsunął, by osłonić się przed atakami Aurena. Przytuliłam ją mimowolnie.

– On mi nic nie zrobił.

– Nie broń go, Abba – syknęłam nadal wściekła.

– Ja tu byłam, ale on mi nic nie zrobił. Naprawdę. Uwierz mi. Miałam zły sen. Ciebie nie było, więc przyszłam do Kandy. Bałam się wracać do łóżka, więc pozwolił mi zostać. Spałam tu, ale on mi nic nie zrobił.

Rozpłakała się przerażona i z poczuciem winy o mój atak na Kandę. Nie miałam powodu, żeby jej nie wierzyć. Powiedziałaby mi, gdyby coś się stało. Była dzieckiem ulicy, więc zauważyłaby takie rzeczy. To ja jak ta idiotka osądziłam Kandę przez pryzmat własnych doświadczeń. Cała złość nagle wyparowała, pozostawiając pustkę. I potworny wstyd. Zachowałam się jak szurnięta.

Wyswobodziłam się z objęć Abby i wyszłam. Minęłam ściągnięte przez moje wrzaski towarzystwo, nie spoglądając na nikogo. Zaraz się też od nich odgrodziłam drzwiami własnego pokoju. Opadłam na podłogę, opierając się o nie plecami. Ten dzień zaczął się źle. Doprowadziłam do płaczu najukochańszą osobę na świecie. Skrzywdziłam ją, choć chciałam chronić. Jestem idiotką. Pozwoliłam, by przeszłość przesłoniła mi trzeźwą ocenę sytuacji. Tak bardzo chciałam chronić Abbę, że każdy dziwny gest, symbol, zachowanie było dla mnie dowodem winy. Przecież w Zakonie panowały pewne zasady. Komui tego pilnował. Nie życzył sobie zachowania uderzających w życie społeczne w Kwaterze Głównej. To, że Kanda je złamał w imię „wyższych celów" wobec mnie, nie znaczyło, że łamał je dla swojej przyjemności. Przecież tyle razy mógł wykorzystać szansę. A jednak tego nie zrobił. Ani razu nie dał do zrozumienia, że czegoś chce. A ja go prawie udusiłam w szale.

Nie wiem, jak długo siedziałam bez ruchu. Od myśli rozbolała mnie głowa. Przeniosłam się na łóżko. Chciałam zasnąć, obudzić się jeszcze raz i nie zauważyć Abby wychodzącej od Kandy. To jednak było niemożliwe. Ta sytuacja już się zdarzyła i nie można było jej uniknąć. Chciałam umrzeć ze wstydu.

Kiedyś to uczucie było mi obce. Musiałam wyzbyć się wszelkich skrupułów, aby przeżyć. Teraz, gdy nie robię już takich rzeczy, było mi wstyd, że pozwoliłam emocjom zapanować nad sobą. To zupełnie nie w moim stylu.

Po jakimś czasie do pokoju wślizgnęła się cicho Abba. Weszła na łóżko i nieśmiało przytuliła się do mnie.

– Nadal jesteś na mnie zła? – zapytała cicho.

– Nie jestem na ciebie zła. Nie mam za co. Byłam wściekła na Kandę, a teraz jestem na siebie. To nie twoja wina.

– Moja. Przeze mnie chciałaś zabić Kandę. Nie powinnam iść do niego w nocy.

– To nie jest twoja wina. Jestem po prostu głupia i tyle. Kocham cię i nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził. Przepraszam. Wszystko zawsze psuję.

– Nie, Vivian. Kocham cię bardzo i wiem, że nie zrobiłaś tego z nienawiści. Zrobiłam wam obojgu przykrość.

Wtuliła się we mnie jeszcze bardziej. Było jej przykro. Obwiniała się o mój atak. Nie potrafiłam jej przekonać, że nie ma racji. Czułam się z tym źle. Tak bardzo chciałam ją chronić, że przez moment przestałam racjonalnie myśleć.

Siedziałyśmy przez jakiś czas w ponurym milczeniu. W pewnym momencie Auren zaskrzeczał i tylko Abba zrozumiała, o co mu chodzi. Dziewczynka zaczęła mnie niespodziewanie łaskotać. Zaśmiałam się i odwdzięczyłam jej się tym samym. Nasz śmiech oczyścił atmosferę pomiędzy nami, co pozwoliło emocjom opaść.

Resztę dnia spędziłam sama. Lavi na prośbę Jerry'ego przyniósł mi obiad, ale zjadłam tylko jabłko. Nie wyszłam, bo nie chciałam spotkać Kandy. Wiedziałam, że muszę go przeprosić, ale nie byłam pewna, czy potrafię. To wszystko było trudne.

Wieczorem weszłam na najwyższe piętro. Znalazłam wyjście na dach. Jeśli będą mnie szukać, nie znajdą. Letnie nocne powietrze otuliło moją sylwetkę, gdy usiadłam w wygodnym dla siebie miejscu. Stąd dobrze było obserwować gwiazdy i dalekie światła centrum miasta. Gdyby mieszkańcy wiedzieli, kto mieszka obok nich... Też byliśmy ludźmi, ale jak innymi? Zbiorowisko dziwolągów. Byliśmy skazani na siebie, bo nikt inny nas nie rozumiał. Tylko ktoś, kto zna ból i cierpienie tak jak my, mógł zapomnieć o naszym pochodzeniu i żyć obok nas. Ludzie jednak nienawidzą inności. Jeśli coś jest inne, to jest złe. Ile razy to już słyszałam? Nawet tu, w Zakonie, byłam inna niż pozostali egzorcyści. Oni mieli swoje humory, upodobania, zachowania. Wybaczają im to, bo ratują świat. A ja? Jestem całym złem Zakonu. Córka Czternastego. Dwa słowa, które przekreślają wszystko: przyjaźń, miłość, rodzinę. Tak bardzo mi tego brakowało. Wielu uważa, że jestem szpiegiem. A jednak potrafię ich chronić. Nawet za cenę własnego życia. O tym nikt nie pamięta. To tylko zasłona, żeby mi ufali. Takie jest o mnie zdanie w Kwaterze Głównej. Popełniłam błąd, zostając w Zakonie po powiedzeniu im prawdy. Powinnam odejść i ukryć się przed tą wojną. Choć raz zrobić to, co jest słuszne.

Moja samotność nie potrwała zbyt długo. W wejściu na dach zobaczyłam ciemną sylwetkę. Udawałam, że go nie widzę. Miałam nadzieję, że mnie nie zauważy i odejdzie. Myliłam się.

– Długo tu już siedzisz, Noah?

– Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?

– Nie szukałem cię. Przyszedłem tu pomyśleć.

– Nie będę ci przeszkadzać.

Wstałam, żeby odejść. Poczucie winy było zbyt wielkie. Jego obecność tylko pogarszała sprawę.

– Nie przeszkadzasz mi. Możesz zostać.

Stałam chwilę niezdecydowana. Z jednej strony chciałam pozbyć się jak najszybciej tego uczucia, a z drugiej nie mogłam się powstrzymać przed byciem bliżej gwiazd. Poczucie winy nie zniknie, dopóki nie powiem tego słowa. Nie potrafię go używać. Przyznać się do błędu? To nie leżało w mojej naturze.

– Rano... – zaczęłam. Spojrzał na mnie uważnie. Jego oczy lśniły jak dwie gwiazdy ściągnięte z czarnego firmamentu. – Nie powinnam się tak unosić. To było niedojrzałe z mojej strony.

Już miałam zejść, kiedy usłyszałam:

– Rozumiem cię. Ta mała jest najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałem. Gdyby coś jej się stało... Miałaś prawo po tym, jak cię upokorzyłem. Abba jest dla ciebie najważniejsza na świecie i będziesz ją chronić. Nawet przed nieistniejącym zagrożeniem. Uwierz mi, nie mógłbym jej skrzywdzić. Za żadne skarby świata.

Osłupiałam. To ja miałam go przeprosić, a on mi się usprawiedliwia? Coś tu jest nie tak.

– Przepraszam – rzuciłam i odeszłam.

Wróciłam do pokoju. Nie rozumiałam tego. Czy on próbował mnie przeprosić? Może to chciał mi powiedzieć rano. Dlaczego w ogóle się nim zajmuję? Jest śmieciem, podłym draniem. A jednak jest w nim coś, co sprawia, że nie mogę się powstrzymać przed analizowaniem go. Tajemnica przeszłości. Nie powiedział mi wszystkiego. Dziwne, że choć trochę się przede mną otworzył. Powiedział mi to sam. Nie musiałam pytać, naciskać. Co kryje się za murem chłodu i obojętności? Za tym morzem nienawiści. Mówi, że mnie nie znosi, ale przybywa ze mną więcej niż z innymi. Czy moja inność tak go przyciąga? Czy może to tylko gra pozorów? Może ma mnie obserwować i dowiedzieć się jak najwięcej, a później złożyć Leverrierowi raporty. Kim on jest? Wrogiem? Przyjacielem?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top