Rozdział 31.

„Podnieś głowę jeszcze raz

Tak jak zawsze chciałeś, zacznij żyć

Nie uciekaj to nie czas

Zobacz siebie w skale idź"


Zamierzałam przekonać Komuiego o zmianie w treningach, ale ubiegł mnie następnego ranka informacją, że od teraz będzie nam zawsze ktoś towarzyszył. Nie pocieszyło mnie to. Wciąż byłam wściekła na Kandę, że zrobił coś takiego. Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego, jednak Komui nadal upierał się, że wspólne treningi pozwolą mi odzyskać sprawność bojową. Innymi słowy, musiałam się dalej męczyć z tym japońskim debilem.

Chyba nikt się nie dziwił, że od tamtego czasu chodziłam zła jak osa. Miałam dość ich wszystkich, mogliby pójść łaskawie do diabła i dać mi spokój. Na szczęście Lavi dość szybko wyruszył na kolejną misję i nie próbował mnie pocieszać, bo tym razem chyba bym mu zrobiła realną krzywdę.

Dziobałam widelcem w jajecznicy, nie mając w ogóle ochoty jeść. Oprócz mnie przy stole siedzieli jedynie Kanda, Allen i Abba, reszta była w terenie. Mała zupełnie nie przejmowała się ponurą atmosferą przy stole, za to opowiadała o ostatniej misji, z której wróciła ledwo wczoraj. Na razie miała zostać w Kwaterze Głównej, generał Tiedoll nie chciał jej zbytnio obciążać, do tego chciał, by skupiła się na treningu.

Oczywiście z tylko jej znanego powodu postanowiła towarzyszyć mnie i Kandzie. Nie powiem, była to dość przyjemna odskocznia, gdy nie musiałam naciągać się z tym durniem. Wciąż jednak zaskakiwało mnie, że ten drań jest wobec Abby tak łagodny i pozwala jej na więcej. Każdą inną osobę zaraz by przegonił, a małej wystarczyło kilka słów, słodki uśmiech i już miała go w swoich sidłach. Mnie zresztą też. Owinęła nas oboje wokół palca i musiałam przyznać, że zrobiłabym dla niej wszystko.

Poddałam się w końcu z jedzeniem, choć czułam, że będę tego żałować. Nie potrafiłam się jednak zmusić do następnego kęsa. Wstałam i zamierzałam odejść od stołu, gdy Kanda złapał mnie za łokieć i przyciągnął do siebie w dość sugestywny sposób. Nim zareagowałam, Allen był już obok z purpurową ze złości twarzą i mordem w oczach.

– Zostaw ją w spokoju – warknął.

Kanda uśmiechnął się złośliwie.

– Coś nie tak, Kiełku?

– Jestem Allen! Zostaw Vivian w spokoju, draniu.

Mogłam tylko westchnąć. Kanda znalazł sobie nową rozrywkę w postaci prowokowania Allena, a ze mnie zrobił zapalnik tej wściekłości. Do Walkera wciąż nie dotarło, że Japończyk wykorzystał to, co sama sobie zasugerowałam, przez co atmosfera pomiędzy nimi stała się jeszcze bardziej napięta. Nie pomogły tłumaczenia i prośby, Allen nie dał sobie niczego przetłumaczyć i jeszcze potrafił naskoczyć na osobę, która próbowała go powstrzymać.

Dla Kandy było to oczywiście bardzo zabawne. Sama miałam ochotę zrobić mu na złość czy chociaż wybić mu z głowy takie pomysły, ale moje możliwości na razie pozostawały ograniczone. Nie, żeby mnie to nie męczyło już. Nie jestem cholernym przedmiotem w ich rękach, żeby mieli mnie sobie wyrywać.

– Skończcie w końcu – prychnęłam. – To przestało być zabawne sto lat temu.

– To czemu mu na to pozwalasz? – warknął na mnie Allen.

Poczułam przypływ gniewu. Sama złapałam Walkera za koszulę i spojrzałam mu w twarz.

– Nie pozwalaj sobie za dużo, Walker. Gdybyś pomyślał trzeźwo, dotarłoby do tej pustej makówki, że ten dupek próbuje cię tylko sprowokować, bo uznaje to za wielce zabawne. Jak chcesz pomóc, to won na salę. Mamy chyba trenować, nie?

Puściłam go i ruszyłam do wyjścia, próbując się uspokoić. Miałam dość ich obu, całej reszty i tego miejsca. Chciałam się stąd w końcu ruszyć, robić cokolwiek poza monotonnym treningiem, z którego nic nie wynikało.

Nim dotarłam do drzwi, pojawił się w nich Reever.

– Allen, Kanda, Komui was wzywa.

Coś czułam, że chodziło o misję, więc oczywiście znowu zostałam pominięta. Czemu to cholerne innocence nie chce działać? O co mu znowu chodzi?

Byłam ciekawa, gdzie się wybierają, więc poszłam razem z nimi. Komui zmrużył spojrzenie na mój widok.

– Ciebie, Vivian, nie wołałem – zauważył.

– Jestem po prostu ciekawa – mruknęłam.

– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

– I bez tego tam trafię – prychnęłam.

Komui chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu zrezygnował. Spojrzał na pozostałych egzorcystów.

– Marie zgłosił się z prośbą o pomoc ze sporą zgrają akum na wschodnim krańcu Londynu. Dołączycie do jego grupy – wyjaśnił. – To może być jakaś pułapka, więc uważajcie.

Chwilę później już ich nie było. Komui spojrzał na mnie uważnie.

– Tak, wiem. Mam siedzieć na dupie – mruknęłam i wyszłam z gabinetu.

Ani mi się śniło czekać. Chciałam działać, a skoro akumy były tak blisko, nie potrzebowałam specjalnie skomplikowanego planu, żeby się wymknąć. Nie musiałam też podążać za tą dwójką krok w krok, skoro znałam przybliżoną lokalizację. Potem wystarczyło pójść tropem akum, który nadal dobrze wyczuwałam.

To nie tak, że chciałam zginąć, choć śmierć w walce była lepszym wyjściem niż egzekucja. Chciałam walczyć, nie czekać. Do cholery, byłam egzorcystką, więc nie mogłam tak po prostu chować się przed akumami i liczyć, że może kiedyś będę w stanie wrócić na pole bitwy. Co jeśli Noah znowu zaatakują nas na naszym terenie? Nie mogliśmy tego nie brać pod uwagę. Co wtedy? Komui zamierza wystawić mi ochronę? Odzyskanie panowania nad innocence było moją jedyną szansą, by móc się obronić. Nie chciałam zostać po prostu zarżnięta jak prosię.

Gdy ich dogoniłam, sytuacja wyglądała kiepsko. Wsparciu udało się ograniczyć ilość przeciwnika, jednak Poziom 4 nadal stanowił wyzwanie nawet dla silnych egzorcystów. Chyba tylko generałowie zabijali je bez wysiłku.

Ani Marie ani reszta jego grupy nie byli zdolni do dalszej walki, zaś pozostała dwójka musiała mieć na uwadze ich bezpieczeństwo. Wciąż było tu kilka słabszych akum. Gdybym była w stanie użyć innocence, mogłabym im pomóc. Pozostała mi bezsilna obserwacja walki, której wynik coraz bardziej przechylał się w stronę wroga.

Nie mogłam pozwolić komuś z nich zginąć. To nie mieściło mi się w głowie, a chyba lepiej ja niż egzorcyści, którzy wciąż mogli coś zdziałać. Zresztą w ten sposób wybawiałam Zakon z kłopotu, którym byłam. Nie musieli już kombinować, co ze mną zrobić.

– Hej, ty!

Rzuciłam w akumę kamieniem i zniknęłam w uliczce, nim dostrzegli mnie egzorcyści. Szczeniacka zagrywka jednak podziałała na przeciwnika, który nawet jeśli coraz bardziej przypominał człowieka, to nadal był głupim potworem. Akuma pogoniła za mną, wyczuwając chyba łatwą ofiarę, dzięki której mogłaby ewoluować na wyższy poziom. Wtedy reszta sobie z nią na pewno nie poradzi.

Czy miałam jakiś plan? Nie do końca. Gdyby moje innocence łaskawie zaczęło działać, nie miałabym z tą akumą żadnego problemu. Teraz jednak musiałam ją odciągnąć jak najbardziej i spróbować zadać jak największe obrażenia samym przekleństwem.

– Chcesz umrzeć, królewno?

Niespodziewanie pojawiła się tuż przede mną. Udało mi się uniknąć ciosu, choć było blisko. Jednak treningi z Kandą na coś się przydały. Ciało nie zapomniało, jak się walczy. Do tego we krwi zaczęła krążyć adrenalina, która sprawiła, że zaczęłam czuć, że żyję. Uśmiechnęłam się pod nosem.

Przekleństwo rozbłysło, gdy udało mi się trafić akumę w bok. Sama jednak też oberwałam i to dość paskudnie. Jeden cios poczynił sporo szkód. Chyba wszystkie żebra miałam złamane, co najmniej dwa wbiły mi się w płuca. Złapanie oddechu bolało jak diabli, gorzej niż poprzednim razem. Splunęłam krwią, śmiejąc się cicho. Ale byłam głupia. Od początku było wiadomo, że nie mam żadnych szans bez tego głupiego innocence. Ciekawe, czy Komui już zauważył, że mnie nie ma. Będzie wściekły. Ale może za to reszta będzie w stanie zabić tę akumę bez większych strat.

Zamknęłam oczy, pozwalając sobie na poddanie się. Coś jednak we mnie nie chciało czekać na śmierć. To nie powinno się tak skończyć. Chciałam walczyć, bez walki moje życie nie miało żadnego sensu.

Usłyszałam nadbiegających egzorcystów. Akuma zostawiła mnie bez dobijania, chyba intuicyjnie wiedząc, że i tak długo nie pociągnę. I pewnie gdyby nie geny Noah, już dawno płuca przestałyby działać zalane krwią, a ja bym się udusiła. Tak czekała mnie długa agonia i obserwacja walki pomiędzy akumą a egzorcystami.

Zacisnęłam zęby. Nie chciałam, żeby się to tak skończyło. Podniosłam spojrzenie na walkę i poczułam przerażenie, gdy zobaczyłam, że moja ingerencja niczego nie zmieniła. Prawdopodobnie wszyscy tu zginiemy, a akuma będzie jeszcze przez jakiś czas terroryzować miasto.

Coś drgnęło. Nie do końca nie rozumiałam, co się dzieje, ale pozwoliłam działać instynktowi. W jednej chwili nadal leżałam w kałuży własnej krwi, w drugiej stałam pomiędzy akumą a Kandą pozbawionym Mugenu. Złapałam przeciwnika za nadgarstek, czując przypływ siły.

– Noah?

– Innocence, aktywacja.

Skąd wiedziałam, że tym razem zadziała? Nie wiem, nie szukałam przyczyn. Upajałam się poczuciem siły, która wróciła do mnie wraz z innocence. Skrzydła zasłoniły widok za mną, sztylet przyjemnie ciążył w dłoni.

– Czas na drugą rundę, maszkaro – powiedziałam.

Nie czekałam, aż akuma się otrząśnie. Zaatakowałam, pozwalając sobie działać instynktowi. Dwa precyzyjne niczym skalpelem cięcia i demon rozprysnął się na milion drobnych kawałeczków. Walka skończona. Przez chwilę stałam bez ruchu, delektując się uczuciami wolności i niezależności.

– Vivian.

– Noah.

Odwróciłam się do nich z uśmiechem na ustach. Wreszcie czułam, że żyję. Koniec z morderczymi treningami, głupimi odzywkami Kandy i durnemu zachowaniu poszukiwaczy, którym się wydawało, że nagle znaleźli się wyżej w hierarchii.

– W porządku? – zapytał Allen, przyglądając się plamom krwi na mojej koszuli.

– Jasne – odparłam, choć w tym momencie poczułam, jak znika adrenalina. Zachwiałam się. – Chyba.

Zaraz też pociemniało mi w oczach. Słyszałam jeszcze, jak próbują o coś zapytać, ale nie rozróżniałam słów. Usłyszałam jeszcze jakiś obcy głos, którego nie potrafiłam rozpoznać. Chwilę później była już tylko ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top