Rozdział 30.
"Just washing it aside
All of the helplessness inside
Pretending I don't feel misplaced
It's so much simpler than change"
Skończyłam śniadanie akurat w momencie, gdy na stołówkę wszedł Kanda. Przez ostatnie trzy dni unikałam go jak ognia, ignorowałam próby Komuiego dowiedzenia się, o co poszło i całymi dniami siedziałam we własnych czterech ścianach, patrząc bezmyślnie w sufit. Nie chciałam i nie potrafiłam przestać o tym myśleć, co Kanda zasugerował. Nie było możliwości, bym mu w jakimkolwiek stopniu zaufała i pozwoliła się zbliżyć, nie teraz, gdy byłam tak słaba.
Tego faktu nie mogłam dłużej ignorować. Odkąd straciłam możliwość używania innocence, nie byłam w stanie walczyć jak dawniej. Ciało mnie nie słuchało, stało się ciężkie, zdrętwiałe, ociężałe. Nic dziwnego, że Kanda na sali robił ze mną, co chciał. Byłam ofiarą, łatwą, podatną na ataki. Gdyby mnie zabił w czasie tego pseudo treningu, nikt nie mógłby mieć do niego pretensji.
Zamierzałam go wyminąć, kiedy zastąpił mi drogę. Nie pomagały próby uniku, cały czas stał naprzeciw mnie, nie zamierzając się odsunąć. W końcu spojrzałam na niego spod byka.
– O co ci chodzi? – warknęłam.
– Jak długo zamierzasz unikać treningu? – zapytał podobnym tonem.
– Nie twój interes – fuknęłam. – Z drogi.
– Tchórzysz, Noah?
Kpina w jego głosie doprowadzała mnie do szału. Czego on chce? Dostał najbardziej upierdliwe zadanie niańczenia mnie, zamiast upragnionej wolności wychodzenia na misje, poużywał trochę na mnie i już zmienił zdanie? Nagle mu to nie przeszkadza? Powinien jak dawniej mieć mnie w dupie. Im szybciej dorwie mnie Leverrier, tym lepiej przecież dla niego. Chociaż jeden upierdliwy mieszaniec zniknie z jego życia. O co mu chodzi?
– Nie twój zasrany interes, Kanda – syknęłam. – Zjeżdżaj.
– Masz się zjawić na sali.
– Bo co? Zaciągniesz mnie siłą? Powodzenia.
Kanda chwycił mnie za ramię ze wściekłością wypisaną na twarzy.
– Nie pogrywaj sobie, Noah – warknął. – Zdajesz sobie sprawę, w jakiej sytuacji jesteś?
– A ciebie co to obchodzi? – syknęłam, wyrywając się.
Naczynia uderzyły o podłogę, gdy wyszarpnęłam sztylet i ruszyłam na Kandę, chcąc go uciszyć raz na zawsze. Miałam dość jego obecności i pieprzenia, jakby go to cokolwiek obchodziło. Dla niego i tak byłam tylko zabawką, którą wyrzuci, gdy tylko się mu znudzę. Jak inni.
Odskoczył, po czym sam zaatakował. Uchyliłam się w ostatnim momencie, a i tak cios sprawił, że straciłam równowagę. Kanda to wykorzystał, wykręcając mi uzbrojoną rękę. Syknęłam z bólu, puszczając rękojeść sztyletu. Zaraz też uderzyłam o najbliższą ścianę z ostrzem na gardle.
– Nadal zamierzasz chojraczyć, Noah? – zakpił Kanda.
Zaraz jednak Allen i Lavi go ode mnie odciągnęli, choć zrobili to z wyraźnym trudem.
– Dosyć! – krzyknął rudzielec. – Powariowaliście?
Spojrzałam na nich ze złością, wyrwałam Kandzie własną broń i opuściłam pomieszczenie wściekła na siebie i cały świat. To nigdy wcześniej się nie zdarzało, a teraz nie miałam zupełnie szans z tym japońskim gburem. Jeszcze moment i naprawdę zostanę marionetką w jego łapach.
Nie wiem, jak długo leżałam z twarzą w poduszce coraz bardziej zniechęcona do czegokolwiek. Pukanie przerwało ciszę, ale zignorowałam je. Kanda nie pukał, więc to pewnie ktoś z pozostałych, żeby wypytywać o zdarzenie na stołówce, a ja nie chciałam o tym rozmawiać. Niech mi dadzą święty spokój, tego tylko pragnę.
Jednak mogłam się tylko łudzić, po kolejnym pukaniu, na które nie odpowiedziałam, drzwi się otworzyły.
– Wszystko w porządku, Vivian? – Usłyszałam Komuiego.
Chciałam go zignorować, ale czułam, że się nie odczepi. W końcu od trzech dni ignorowałam jego zalecenia treningu z Kandą. Aż dziw, że dopiero teraz przyszedł mnie dyscyplinować.
Odwróciłam do niego głowę, posyłając mu ponure spojrzenie.
– Czego chcesz? – mruknęłam.
Komui westchnął, widząc, że nie pozwolę mu owijać w bawełnę.
– Co się dzieje? – zapytał. – Od trzech dni się stąd nie ruszasz, nie licząc posiłków. Ignorujesz wezwania Kandy na treningi, a jak już się do kogokolwiek odzywasz, plujesz jadem.
– Ten trening nie ma sensu. Spędzamy dnie na mordowaniu się wzajemnie, a innocence i tak ma gdzieś moje starania. Mam dość.
– Na pewno chodzi tylko o to?
Skąd u niego te podejrzenia? Nie sądzę, żeby Kanda mu się przyznał do swoich prawdziwych zamiarów.
– A o co innego by mogło? Komui, to jest bezsensowne marnowanie czasu nas wszystkich.
Kierownik westchnął ciężko, opierając się o drzwi. Przez chwilę tylko na mnie patrzył, co było dość krępujące. Nie wiem, czy próbował dostrzec wszystkie wygajające się siniaki z treningu, czy szukał w mojej twarzy wskazówki co do prawdziwych powodów mojej dezercji.
– Jeśli teraz się poddasz, możesz już nie odzyskać władzy nad innocence – powiedział powoli. – Nie mamy za wiele wiedzy na temat takich przypadków, a ty jesteś pod względem swojego pochodzenia i zdolności wyjątkowa. Nie wiemy, jak to wpłynie na ciebie w najbliższej przyszłości, a chciałbym uniknąć przykrych konsekwencji.
Jeśli liczył na szczerość za szczerość, przeliczył się. Do tego tylko przypomniał mi, że dla Zakonu niewiele jestem warta bez innocence. Nawet jeśli wciąż podejrzewali mnie o bycie Kluczem, to i tak lepiej byłoby mnie zabić, zamiast trzymać pod strażą. Nie wiedzieli przecież, co mi strzeli do głowy, jeśli naprawdę stanę się Noah.
– Żaden trening tego nie zmieni – stwierdziłam.
– Tego nie wiesz.
– Komui, dobrze wiemy, po co ta szopka. Pewnego dnia wszystko się wyda i to ty za to zapłacisz. Jesteś na to gotowy? Ryzykujesz dla mnie, choć już nie mam innocence.
– Masz, tylko na razie nie jesteś w stanie go używać.
– Słaba wymówka.
– O ile nadal będziesz unikać treningu – odpowiedział poważnie. – Daj sobie pomóc, Vivian. Przecież chcesz wrócić na pole bitwy.
Westchnęłam. Wyglądało to tak, jakby to Komuiemu bardziej zależało na moim powrocie do obowiązków. Ułuda. Nikomu na tym bardziej nie zależało niż mnie, ale problem leżał gdzieś indziej.
– To jedyne, co mogę robić – odparłam. – Trzy dni – postawiłam warunek, choć czułam, że będę tego żałować. – Jeśli w ciągu trzech dni nic się nie zmieni, wymyślisz coś innego. Wyślij mnie do Azji albo cokolwiek, co pozwoli ci nadal trzymać tę iluzję w ryzach.
– W porządku. Będę miał plan awaryjny, ale wierzę, że razem z Kandą zdziałacie więcej niż osobno.
– Przeraża mnie, w co chcesz wierzyć – prychnęłam. – To brzmi dość nieprzyjemnie.
– Lepiej idź już na salę, nim Kanda stwierdzi, że nie będzie na ciebie czekał.
Wątpiłam, że w ogóle czekał. Raczej cieszył się z możliwości samotnego treningu bez mojego ciągłego jęczenia, ale kto wie, co mu po głowie chodzi. Tego człowieka to chyba nigdy nie ogarnę.
Komui nie czekał, aż się ruszę, ale poszedł do siebie wyraźnie zadowolony moją deklaracją. Za to mnie nie opuszczały obawy. Nie bardzo uśmiechało mi się znowu robić za zabawkę w rękach Kandy, a jakoś nie umiałam zasugerować Komuiemu, że potrzebujemy towarzystwa osoby trzeciej. Zaraz zaczęłyby się niewygodne pytania, a tego chciałam uniknąć. Wystarczająco upokorzona się czułam ostatnimi dniami.
Jak się spodziewałam, Kanda zajął się sobą na sali treningowej. Nie było to nic dziwnego, odkąd dołączyłam do Zakonu, Japończyk poza misjami spędzał sporo czasu na treningu. Nigdy nie widziałam go robiącego czegoś, co można by było nazwać pasją czy odpoczynkiem. Może inaczej nie umiał, niewiele o nim wiedziałam i nie bardzo mnie to obchodziło.
– Czyżbyś w końcu przestała trząść portkami? – zakpił na powitanie, nie przerywając sekwencji ciosów.
– Jak masz pieprzyć, to się zamknij – warknęłam. – Nie jestem tu z własnej woli i doskonale o tym wiesz.
– No to się ruszaj. Nie będę na ciebie czekał w nieskończoność.
Urocze. Posłałam mu wściekłe spojrzenie i sięgnęłam po broń, by zaraz musieć odskoczyć. Drań nie znał słowa litość, ciął kataną z zamiarem mordu, więc musiałam wziąć to na poważnie. Chociaż śmierć i tak wydawała się lepszą opcją niż zostanie jego prywatną zabawką.
Moje reakcje były opóźnione, unikałam ciosów na styk albo pozwalałam, by zadawał mi niegroźne rany, które i tak mnie osłabiały. Innocence nie odpowiadało na moje wezwania kompletnie bezużyteczne. Znowu byłam na łasce Kandy, którego to niezmiernie musiało bawić.
Wściekła rzuciłam się szczupakiem na Japończyka jak ostatnia desperatka. Cudem chyba tylko uniknęłam cięcia Mugenem, ale i tak nie udało mi się go zbić z nóg, jak planowałam. Celnym kopnięciem wytrącił mi sztylet z ręki, mogłam się tylko odturlać, pozbawiając się możliwości odzyskania broni. Nie dał mi chwili wytchnienia, nie byłam w stanie się podnieść, przez co sytuacja jeszcze bardziej wymykała mi się spod kontroli. Jakimś cudem udało mi się złapać za Mugen – ostra krawędź boleśnie wżynała się w moją dłoń, lecz nie zamierzałam odpuszczać. Chciałam wyszarpnąć miecz, wyrównać jakoś szanse, ale Kanda wykorzystał to jedynie, by mnie przewrócić. Mugen potoczył się gdzieś po podłodze, zignorowałam to, próbując wyrwać nadgarstek z palców Japończyka. Wierzgałam zdjęta paniką, znowu pozwoliłam, by przejął całkowitą kontrolę nad wszystkim. Zakrwawioną ręką próbowałam go uderzyć, ale ten nadgarstek też przyparł boleśnie do podłogi.
– Jesteś słaba – stwierdził.
– Puszczaj – syknęłam. – To nie jest zabawne.
– Nie? – zadrwił. – Wydawało mi się, że lubisz takie zabawy.
Próbowałam go z siebie zrzucić, co tylko bardziej go bawiło. Musiałam uznać, że jest ode mnie silniejszy, zawsze był. W tak bezpośrednim starciu nie miałam z nim szans, ale nie chciałam uznać jego wyższości i pozwolić mu decydować o moim losie. To nie może się tak skończyć.
– Puszczaj, Kanda. Przegrałam. Znowu. Czego ty jeszcze chcesz?
– A nadal się szarpiesz – zauważył. – Dla twojego ciała walka wciąż trwa.
Trwała, lecz nie taka jak na początku. Widziałam w jego oczach, że wiedział o tym. Jak chorym trzeba być, żeby go to bawiło. Chociaż nie znałam prawie świata, w którym to nie było normalne, w którym mogłabym decydować o sobie sama.
Czy jeśli się poddam, da mi szybciej spokój? Byłam zmęczona tymi gierkami, zawsze kończyło się tak samo. Ta walka i tak nie miała żadnego sensu.
– Skończ już pieprzyć – syknęłam. – Mam dość słuchania twoich wywodów. Gówno wiesz i gówno rozumiesz. Jak wszyscy – wysyczałam z nienawiścią.
Kanda nachylił się bardziej, niemal stykaliśmy się nosami. Odwróciłam głowę, nie chcąc na niego patrzeć. Tego zawsze nie znosiłam i nie rozumiałam w swoich oprawcach, potrzebowali mnóstwa czasu, żeby delektować się krzywdą, którą mieli mi wyrządzić, kiedy ja marzyłam tylko o tym, by to się już skończyło. I bez tego byłam zbrukana.
– Co tu się wyprawia?!
Nie słyszałam, kiedy drzwi się otworzyły skupiona całkowicie na Kandzie, który też wydawał się zaskoczony ingerencją. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, kiedy uwolnione innocence Allena dosłownie zmiotło go ze mnie.
– Ty draniu! – wrzeszczał Walker. – Zabiję cię!
Purpurowy z gniewu rzucał wyzwiskami, których się po nim nie spodziewałam, atakując zaciekle Japończyka, któremu wrócił już rezon, choć bez Mugenu ciężko było mu kontrować miecz napastnika.
– Allen, dość! – krzyknęłam.
Musiałam go powstrzymać, zanim sytuacja całkiem wymknie się spod kontroli. Jednak gdy tylko próbowałam wstać, pociemniało mi w oczach. Wściekła na własną słabość zagryzłam wargę, chcąc zachować przytomność i zrobić cokolwiek. Na granicy omdlenia słyszałam kolejne wyzwiska obu egzorcystów, odgłosy walki i kroki zwabionych hałasem innych członków Zakonu. Było źle.
– Vivian, żyjesz? – Usłyszałam przy uchu Laviego. – W porządku?
Obraz się wyostrzył i znów wróciła mi jasność myślenia. Nie byłam pewna, co to było, ale trochę mnie niepokoiło w perspektywie i tak już kiepskiej sytuacji.
Wrzaski Allena ściągnęły przynajmniej połowę Zakonu. Wyrywającego się Walkera trzymali Marie i Chaoji, choć zdawało się, że nie było to łatwe. Kanda łapał oddech, obserwując przeciwnika przez cały ten czas gotowy, by znów zacząć się bronić.
– Co się dzieje?
Komui wszedł do sali i rozejrzał się z niepokojem. Podniosłam się z niewielką pomocą Laviego, który nie odstępował mnie na krok. Nikt z nas nie kwapił się do wyjaśnień, Allen wciąż mordował Kandę spojrzeniem niezainteresowany w ogóle, że narobił zamieszania.
Do Kierownika chyba szybko dotarło, że niczego się nie dowie przy tłumie gapiów, bo skinął na wszystkich zamieszanych.
– Cała trójka do mojego gabinetu w tej chwili – polecił. – I żadnego skakania sobie do gardeł.
Mieliśmy kłopoty i nikt z nas nie uniknie konsekwencji. Strząsnęłam z siebie opiekuńcze ramię Laviego, zignorowałam też jego zatroskane spojrzenie i ruszyłam do gabinetu Komuiego bez nadziei, że sprawy pójdą po mojej myśli.
Drzwi zamknęły się za Kierownikiem, który usiadł za biurkiem i złożył dłonie w piramidkę, spoglądając na nas uważnie.
– To teraz słucham – oznajmił. – I nie chcę tym razem wymówek.
Czyli nie uwierzył mi w pełni, gdy rozmawialiśmy rano. To jednak nie było teraz ważne, to tylko jeszcze jeden powód, by wszystko wyglądało gorzej.
Ani ja ani Kanda nie kwapiliśmy się do wyjaśnień, za to Allen nadal zionął żądzą mordu na Japończyku, rzucając mu wściekłe spojrzenia.
– Ten skurwiel dobierał się do niej – warknął. – Pewnie nie pierwszy raz, bo mu pozwoliłeś robić, co chce – oskarżył Komuiego, który patrzył na nas, jakby widział nas po raz pierwszy.
Allen dalej tworzył swoje teorie napędzany wściekłością, a żadne z nas nie próbowało mu przerywać. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam nawet, co powiedzieć, bo nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Owszem, parę razy zdarzało się, że jeden z drugim z powodów własnych żądzy próbowali się pozabijać, ale nigdy nie rozsądzał ich ktoś postronny. Na ulicy panowało prawo silniejszego i nauczyłam się to akceptować nawet jeśli bolało jak cholera.
– Vivian – odezwał się w końcu Komui – masz mi coś do powiedzenia?
Spojrzałam na niego niepewnie. Zaprzeczyć nie mogłam, to nie uspokoi Allena i nie przekona Kierownika, że nie dzieje się nic złego. Potwierdzić nie chciałam, bo to jak przyznanie się do porażki. Zresztą czemu miałabym się wypowiadać? Nie sprowokowałam tego, wolałabym już zdechnąć. A jednak Komui uparcie się we mnie wpatrywał, chcąc uzyskać ode mnie informacje.
– Do niczego nie doszło – powiedziałam w końcu. – A gdyby Allen się nie przypałętał... – Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem, o co ta awantura w ogóle.
– Nie wiesz? – Allen doskoczył do mnie, ale odepchnęłam go lekko.
– Nie jestem taka jak ty – stwierdziłam bez emocji. – Tam, skąd przyszłam, takie rzeczy się po prostu dzieją. Są normalne, więc nie mam nic do dodania.
Spojrzałam na Komuiego, który nie wyglądał na usatysfakcjonowanego moją odpowiedzią. Cóż, sama czułam, że zabrzmiało to, jakbym usprawiedliwiała Kandę, choć nie to było moją intencją.
– Czy ty siebie słyszysz?!
– Allen – skarcił go Kierownik. – Vivian, zdaję sobie sprawę, że ulica nauczyła cię patrzeć na wiele rzeczy całkiem inaczej niż ludzi, którzy wychowywali się w normalnych warunkach. Jednak to nie jest coś, na co w Kwaterze Głównej ktokolwiek ma przyzwolenie – dodał surowo. – Chcę szczerej odpowiedzi.
– Nie mam nic do dodania – powtórzyłam.
– To nie do końca prawda – odezwał się w końcu sprawca całego zamieszania. – Noah czuje się w Kwaterze zbyt bezpieczna, a to sprawia, że nie bierze treningu na poważnie. Sama sobie ostatnio zasugerowała, że chcę się do niej dobrać, więc nie wyprowadzałem jej z błędu.
To chyba rozzłościło mnie jeszcze bardziej niż gdyby zdradził swoją wiedzę na temat wydarzeń z Centrali. Ja sobie wymyśliłam, oczywiście. Teraz to ja byłam winna, a on oczywiście jedynie mi pomagał. Co za bzdury?!
– Wiem, co widziałem – warknął Allen.
– Gówno widziałeś, Kiełku – prychnął Kanda.
Nie wytrzymałam. Dopadłam Japończyka i szarpnęłam go za podkoszulek, spoglądając wściekle w oczy.
– Dobrze się bawiłeś, ty chory draniu? – warknęłam.
Chciałam go zwyzywać bardziej, ale czułam, że dłużej w jego towarzystwie nie wytrzymam, a to mogło skończyć się tragicznie. Odepchnęłam go od siebie, posłałam mordercze spojrzenie Komuiemu i wyszłam, trzaskając drzwiami. Nie obchodziła mnie dalsza dyskusja na ten temat. Chciałam zostać sama.
W swoim pokoju zastałam Laviego z ponurą miną.
– Wyjdź – poleciłam sucho.
Nie odpowiedział. Odepchnął się od biurka, podszedł do mnie i chwycił mnie lekko za nadgarstek, żeby spojrzeć na gojące się już cięcie na dłoni po Mugenie. Chciałam coś powiedzieć, ale przyłożył mi palec drugiej ręki do ust, po czym opatrzył bez słowa zranienie, nie bacząc na to, jak bardzo się we mnie kotłowało. Potrzebowałam samotności.
– Vivian... – zaczął, siadając obok mnie na łóżku.
– Lavi, wyjdź stąd – powiedziałam cicho. – Chcę zostać sama.
Widziałam, że chce się dalej zapierać, ale podniósł się z troską widoczną w pojedynczym oku.
– Jakbyś jednak zdecydowała się na czyjeś towarzystwo, wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedział.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, emocje puściły. Nie wiedziałam, czy jestem bardziej zła, że Kanda postanowił wykorzystać moje lęki czy że dałam się omamić tą sugestią. Cholerny drań. Upokorzył mnie na oczach całego Zakonu w imię wyższych celów. Jasne, na pewno w to uwierzę. Zrobił to dla własnej satysfakcji. Specjalnie, żeby jeszcze bardziej mnie poniżyć. Nienawidzę go. Niech mi jeszcze ktoś spróbuje powiedzieć, że nie jest taki zły. Jest zgniły do samych kości.
Byłam wściekła też na siebie, że czuję się tak bardzo tym zraniona. Przecież zawsze tak było. Nigdy nie dziecko, zawsze dorosła. Czemu moje serce jeszcze nie skamieniało? Byłoby łatwiej nie czuć nic, może nawet po prostu umrzeć i zniknąć niż trwać w tym bólu ze wspomnieniami ulotnych chwil szczęścia. Czy naprawdę pragnę aż tak wiele?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top