Rozdział 29.
"You don't know me
Don't ignore me
You don't want me there
You just shut me out
You don't know me
Don't ignore me
If you had your way
You'd just shut me up
Make me go away"
Kandy nie było w Kwaterze Głównej już drugi dzień. Przed jego wyjściem na misję pożarliśmy się dość ostro, w końcu Japończyk nie wytrzymał, trzasnął drzwiami sali treningowej i tyle go widziałam. Miałam wolne, ale w żaden sposób mnie to nie pocieszało.
Chyba oboje byliśmy już zbyt zniecierpliwieni tą stagnacją i brakiem rezultatów treningu, który miał przywrócić mi sprawność bojową. Jednak dni mijały, a nic się nie działo, kolejne sińce zastępowały te, które zdążyły się wygoić. Zaczynałam wątpić, czy pomysł Komuiego ma w ogóle jakieś szanse na sukces. Może chciał tylko utrzymać w iluzji robienia czegokolwiek w tej sprawie wszystkich zainteresowanych.
Siedziałam na gałęzi drzewa, korzystając z chwili wolności od Kandy i jego morderczego treningu. Pewnie byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie świadomość tego, że nic nie mogę zrobić. Byłam bezbronna wobec wrogów, a durne innocence ani myślało mnie słuchać. Pozostała mi rola worka treningowego tego japońskiego durnia. Skończyły mi się pomysły, co mogę zrobić w tej sytuacji. Może odejście wcale nie było takim głupim rozwiązaniem? Przez jakiś czas byłabym względnie bezpieczna, wróciłabym do samodzielnego decydowania o sobie. A jednak ta myśl mnie przerażała. Na ulicy – nie było innego miejsca, gdzie mogłabym pójść – znów czekałaby mnie walka o przetrwanie każdego dnia, do tego wciąż towarzyszyłaby mi świadomość, że zarówno Czarny Zakon, jak i Klan Noah na mnie polują. Czy zdołałabym im uciec raz na zawsze? Czy naprawdę pisana była mi śmierć w tej głupiej wojnie?
Słyszałam z oddali głosy Allena i Laviego, ale nie zareagowałam, mając nadzieję, że nie odkryją mojej kryjówki wśród listowia. Egzorcyści starali się podtrzymywać mnie na duchu, ale gdy myśleli, że nie widzę, posyłali w moją stronę litościwe spojrzenia. Nie znosiłam tego. W żaden sposób mi to nie pomagało, więc unikałam ich jak ognia przed te dwa dni. Nie chciało mi się im po raz kolejny tłumaczyć, że wszystko jest w porządku. Nie było i chyba wszyscy o tym wierzyli.
Były jeszcze dwa powody, dla których chciałam uniknąć spotkania z nimi.
Allen wciąż powtarzał, że Kanda w żaden sposób mi nie pomaga i złorzeczył Japończykowi na każdym kroku. Nie żebym uważała inaczej, ale Walker już trochę przesadzał w tej swojej niechęci do Kandy. Sam nie był dla mnie najlepszym sparingpartnerem, za często w czasie normalnych treningów pobłażał przeciwnikowi, nie chcąc nikomu zrobić krzywdy. Drażniło mnie to niemiłosiernie, bo zwycięstwo nie smakowało tak dobrze jak powinno. Poza tym nigdy nie wiadomo, czy dzisiejszy przyjaciel nie stanie się jutro wrogiem. Allen o tym łatwo zapominał, zresztą nieodmiennie chciał chronić wszystkich dookoła i zbawiać świat. Naiwny dzieciak.
Laviego po prostu unikałam, odkąd zaczęłam trenować z Kandą. Fakt, nie było go większość czasu w Kwaterze, ale te nieliczne chwile, kiedy próbował zwrócić moją uwagę na siebie, jawnie go ignorowałam. Nie sądziłam, żeby cokolwiek się pomiędzy nami zmieniło, cokolwiek o tym myślał rudzielec, nie byłam tym zainteresowana. Do tego potrafił być naprawdę męczący, a po godzinach męczarni na sali treningowej pragnęłam spokoju, nie rozgadanego zająca, który zasłaniał się maską błazna. Nie sądziłam, żeby w pełni był po mojej stronie, raczej byłam dla niego interesującą zagadką, może nawet kluczowym pionkiem w grze, którą miał tylko obserwować. Łatwo było o tym wszystkim zapomnieć, kiedy uśmiechał się i śmiał ze wszystkimi, choć jego pojedyncze oko uważnie obserwowało wszystkich dookoła.
Głosy oddaliły się i na nowo zostałam sama z pochmurnymi myślami. Zastanawiałam się nad odejściem z Zakonu. Przeczuwałam, że niedługo Leverrier zjawi się tu osobiście, a to najprawdopodobniej oznaczało kłopoty. Nie miałam niczego, co mogłoby mnie ochronić, a nie chciałam, żeby Komui znowu nadstawiał za mnie karku. Nadal nie do końca to rozumiałam. Miał przecież jasny cel, gdy dołączył do Zakonu – być przy siostrze. Tylko to powinno się liczyć, więc dlaczego bronił także pozostałych egzorcystów? Naprawdę miał na to czas i siłę? Zresztą był naszym dowódcą, to on nas wysyłał na misje, z których możemy nie wrócić. Przywiązując się tak bardzo do nas, najbardziej ranił siebie. Przecież zdawał sobie z tego sprawę, prawda?
Nie czułam się tu też chciana. Nigdy nie darzyłam poszukiwaczy jakąkolwiek sympatią, ale zbytnio mnie to męczyło ostatnimi czasy. Czy oni naprawdę sądzili, że nie słyszę tych szeptów? Że nie widzę ich ukradkowych spojrzeń pełnych pogardy? Byłam tym wszystkim zmęczona. Czemu nie mogą po prostu udawać, że nie istnieję i dać mi spokoju? Nie dość, że zdawali sobie sprawę z mojej inności, to jeszcze jakby zazdrościli egzorcystom ich statusu. Jakby było czego, to my użeramy się z coraz silniejszymi akumami i cholernie niebezpiecznymi Noah, którzy są w stanie zabić nas dużo szybciej niż my ich.
Kolejne kroki sugerowały intruza, na którego w żaden sposób nie zamierzałam reagować. Zdusiłam jęk zawodu, mając nadzieję, że mnie nie znajdzie, ale płonne były to nadzieje, kiedy stanął tuż pode mną i podniósł głowę, by spojrzeć na mnie czarnymi oczami pełnymi dezaprobaty.
– Leniłaś się – stwierdził beznamiętnie.
– To i tak nie ma sensu. – Wzruszyłam ramionami. – Dotąd nic nie zdziałaliśmy, więc wątpię, czy cokolwiek zda egzamin.
– Poddałaś się.
– No i? Powinieneś być zadowolony. Nie będziesz musiał mnie dłużej niańczyć.
– Chciałabyś. Złaź z tego drzewa i won na salę.
Nie zamierzałam mu ustąpić, więc chwycił mnie za kostkę i bezceremonialnie strącił z gałęzi. Nie zdążyłam zareagować właściwie, lądowanie kosztowało mnie jęk bólu i siniaka, który niedługo pojawi się na mojej skórze.
– Kanda, ty dupku – warknęłam na niego.
– Rusz się, Noah. Nie mam całego dnia, żeby tu sterczeć.
– Nikt ci nie każe tu sterczeć – prychnęłam. – Możesz zjeżdżać.
Zmrużył niebezpiecznie oczy rozzłoszczony moimi pyskówkami. Nie znosił tego, czego byłam doskonale świadoma i wykorzystywałam, gdy tylko była okazja. Nie spodziewałam się jednak, że będzie na tyle uparty, że przełoży sobie mnie przez ramię i ruszy w drogę powrotną do budynku.
– Puszczaj mnie! – wrzasnęłam, szarpiąc się. – W tej chwili mnie puszczaj, Kanda!
– Przestań się wiercić – warknął.
– To mnie puść!
Ignorował moje próby uwolnienia się aż do samej sali treningowej. Równie dobrze mógł mnie ciągnąć po ziemi, ale i tak czułam się jeszcze bardziej upokorzona. Musieliśmy być całkiem niezłym widowiskiem, nie obędzie się bez kolejnych bzdurnych plotek poszukiwaczy. Musiałabym upaść na głowę, żeby zacząć sypiać z Kandą. Jeszcze całkiem nie zwariowałam.
Kanda puścił mnie tak niespodziewanie, że ciężko wylądowałam na drewnianej podłodze. Zerwałam się rozwścieczona i zaatakowałam, ale był na to przygotowany. Pierwszego ciosu uniknął, potem chwycił mnie za nadgarstek, ściskając boleśnie. Syknęłam, krzywiąc się wściekle. Próbowałam się oswobodzić, ale nie mogłam się wyrwać ze stalowego uścisku.
– To nie jest zabawne, Kanda – warknęłam.
– Sama zaczęłaś – odparł i podciął mi nogi.
Uderzenie sprawiło, że na chwilę pociemniało mi przed oczami. Kanda zdołał w tym czasie chwycił mnie za drugi nadgarstek i oba przyszpilić do podłogi. Szarpałam się jeszcze bardziej, choć bezskutecznie.
– Przestaniesz wreszcie? – warknął mi w twarz.
– Złaź ze mnie!
– Uspokój się! – huknął mi prosto w twarz. – Mam dość twoich fochów, Noah. Jak się nie zaczniesz zachowywać, pogadamy inaczej.
Sytuacja mi nie sprzyjała, do tego pozycja, w jakiej się znaleźliśmy, budziła nieprzyjemne skojarzenia. Chciałam się jak najszybciej wyrwać.
– Kanda, to nie jest śmieszne. Puszczaj.
– Bo co? Nie potrafisz się uwolnić? – zadrwił.
– Złaź ze mnie, chory draniu!
Chyba wyczuł, że jestem na granicy paniki. W jego spojrzeniu dostrzegłam niebezpieczny błysk, który kojarzył mi się jednoznacznie.
– Wyjaśnijmy sobie coś, Noah – warknął. – Nie masz tu nic do gadania, to ja ustalam zasady, skoro nic nie możesz zrobić.
– Czego ty chcesz?
– A jak myślisz?
Szarpnęłam się mocniej, co wzbudziło w nim jedynie rozbawienie.
– Krzycz, Noah, płacz, proszę bardzo. Prawda jest taka, że na tej sali mogę z tobą robić, co zechcę i nikt mnie nie powstrzyma.
Poluzował chwyt chyba tylko po to, żeby rozzłościć mnie bardziej. Nie omieszkałam tego wykorzystać i w końcu się wyrwałam, przewracając go na podłogę. Telepałam się ze złości, gardło miałam boleśnie ściśnięte i ledwo nad sobą panowałam.
– Nie jestem twoją zabawką! – wrzasnęłam, uderzając go w twarz.
Nie osłonił się przed tym, a ja wściekła i rozżalona wybiegłam. Zatrzymałam się dopiero w swoim pokoju. Opuściły mnie wszelkie siły, ześlizgnęłam się po drzwiach i ukryłam twarz w dłoniach. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy, nie mogąc już dłużej hamować przypływu tak świeżych jeszcze wspomnień. Kanda nie miał prawa wykorzystywać tego przeciwko mnie. Jak w ogóle śmiał coś takiego sugerować? Naprawdę upadł tak nisko? Od samego początku na prawo i lewo rzucał, jak bardzo się mną brzydzi, a teraz takie coś? Czy może to wszystko było jakąś chorą grą, którą prowadził?
Wstrzymałam na chwilę oddech, słysząc kroki za drzwiami, ale nikt nie próbował zakłócać mi samotności. To jednak nie uspokoiło palącego oddech upokorzenia. Mogłam się tego spodziewać, zawsze się tak kończyło. Po raz kolejny próbowałam zaufać, nazwać jakieś miejsce domem, a dostałam tylko pogardę, nienawiść i etykietkę nic nieznaczącej zabawki w rękach innych. Kolejny raz czekało mnie tylko piekło samotności i odmienności. Jakby to była moja wina, że się taka urodziłam. A teraz jeszcze ta durna, japońska małpa... Niechby zdechnął, drań jeden. Też sobie wymyślił. Miałam go serdecznie dosyć, niech no tylko spróbuje znowu mnie gdzieś zaciągnąć, pocałuje klamkę. Nie będę jego zabawką, już wolę wrócić na ulicę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top