Rozdział 24.
„Girl
Close your eyes for the one last time
Sleepless nights
From here to eternity
No Fear
Destination Darkness
No Fear
Destination Darkness
No Fear"
Ocknęłam się mokra od potu. Miałam ochotę krzyczeć ze strachu, ale powstrzymałam się. Wciąż słyszałam śmiech Kreatora. Przeznaczenie... Nie, to nie jest moje przeznaczenie. Nie pozwolę, będę z nim walczyć. Ten sam sen o rzezi co noc. Od rozmowy z Kronikarzem minęło kilka dni, a ten koszmar nie opuścił mnie ani na chwilę. Czym był? Ostrzeżeniem? A może zapowiedzią końca?
Opadłam na poduszki, uspokajając oddech. To tylko głupi sen, nie ma się czym przejmować. Spojrzałam na zegarek. Czas wstawać i wziąć się za siebie.
Po krótkim pukaniu do pokoju wpadła zarumieniona Abba.
– Wróciłam. – Przytuliła się do mnie.
– Nie da się nie zauważyć. – Uśmiechnęłam się. – Puść, bo mnie udusisz.
– Przepraszam. Komui mówił, że byłaś chora i zabronił mi cię budzić.
– Właśnie miałam się podnieść z łóżka. Poczekasz na dole? Ogarnę się trochę.
– Zamówić ci coś?
– Nie, na razie nie.
Dobrze, że mała nie zauważyła mojego roztargnienia. Niechętnie podniosłam się i ruszyłam pod ciepły strumień wody, który zmył wszystkie nocne niepokoje. Ogarnięta zeszłam na stołówkę ciemną od strojów powracających egzorcystów. Jerry zrobił dla mnie grzanki ze słodkich bułek. Ostatnio trochę mnie rozpieszczał, choć nie wiem dlaczego. Może Komui szepnął mu słówko, żeby mnie jakoś ułagodzić. Uśmiechnęłam się do egzorcystów, siadając wśród nich. Abba zaczęła trajkotać jak katarynka. Zachwycała się krajobrazami, zwyczajami, chwaliła się zdobytymi umiejętnościami. Patrzyła na mnie, sprawdzając, czy słucham.
– Vivian. – W drzwiach pojawił się Komui. – Chodź ze mną na chwilę.
– Komui, nie teraz – jęknął Allen.
Dopiero teraz zauważyłam brak Linka przy jego boku. Za to siedział tam inny pomocnik diabła – znaczy Leverriera.
– Allen, gdzie Link? – zapytałam, starając się zapanować nad głosem.
– Inspektor Link musiał wrócić do Watykanu w bardzo ważnej sprawie. Na razie go zastępuję, panno Walker – odezwał się przybysz, którego bez problemu rozpoznałam.
– To nie jest miejsce dla takich jak ty, Spencer – warknęłam. – Pamiętaj, że tu nie masz władzy.
– Znacie się? – zapytał Allen, spoglądając to na jedno, to na drugie.
– Poznaliśmy się w Watykanie. To największy pies gończy Leverriera. Przylazł na przeszpiegi. Uważaj na niego.
– Myślisz, że jesteś u siebie, Walker? Chyba już zapomniałaś nauczki z Watykanu.
Złapałam go za kołnierz z niebezpiecznym błyskiem w oku. Kotłowało się we mnie do tego stopnia, że myślałam, że wybuchnę. Ledwo panowałam nad słowami, które dławiły gardło.
– Nie zapomniałam. Pamiętam bardzo dobrze, jakie rozrywki mi zapewniliście. Uważaj, bo teraz ja mogę ci zapewnić rozrywkę.
– Vivian! – Głos Komuiego spowodował, że odsunęłam się od niego.
– Ostrzegam cię, Spencer. Tu Leverrier ci nie pomoże.
Wymaszerowałam stamtąd na tyle szybko, że Komui miał problem, żeby mnie dogonić. Nie otworzył nawet ust, kiedy powiedziałam:
– Nie odprawiaj mi kazań. Spencer zalazł mi za skórę i nie pozwolę, żeby czuł się tu panem i władcą.
Nie odpowiedział. Może podświadomie czuł, że Spencer słusznie zasłużył na mój gniew. Nigdy nie zaatakowałam nikogo bez powodu. Próbowałam się uspokoić. Upokorzenie jednak nie minęło. Jakoś to zniosę.
Kierownik zaprowadził mnie do jednego z laboratorium. Wskazał stół, na którym została rozlana jakaś czerwona substancja.
– Wiesz, co to jest? – zapytał.
– Nie. Powiesz mi, czy mam zgadnąć?
– To twoja krew.
– Eksperymentujemy sobie? – zapytałam, czując, jak znowu zalewa mnie furia.
Miałam ochotę rzucić się na niego i zabić.
– Nic z tych rzeczy, Vivian. Spokojnie. Fiolka z twoją krwią rozbiła się rano – wyjaśnił. – Twoja krew zaczęła reagować ze stołem. Spójrz. Ubytki zniknęły. To znaczy, że twój organizm zaczyna wracać do stanu sprzed trucizny.
– To znaczy, że mnie stąd wypuścisz? – zapytałam z nadzieją.
– Jeszcze nie. Minie sporo czasu, zanim twój stan się ustabilizuje. Jesteś osłabiona. Jeśli gdziekolwiek cię wyślę, będziesz musiała obiecać mi, że zadbasz przede wszystkim o siebie.
– Wykluczone. Jeśli będę musiała ratować któregoś z egzorcystów, nie zawaham się. Nawet za cenę własnego życia.
– Więc nigdzie cię nie puszczę. Sama mnie do tego zmuszasz.
– To wszystko? – zapytałam wściekle. – Bo chciałabym już iść.
Wskazał mi drzwi z niepewną miną. Kolejny raz nasza rozmowa spowodowała u mnie atak agresji. Co miałam zrobić? Pragnęłam wrócić do swoich obowiązków, a on co? Nie. Co mnie to obchodzi, że się martwi? Niech się zajmie resztą. Umiem o siebie zadbać.
Egzorcystów znalazłam na świetlicy. Gdy weszłam, umilkli, więc rozmawiali o mnie. Pytanie, na jaki konkretnie temat. Usiadłam na swoim stałym miejscu na parapecie.
– Co chciał Komui? – zapytał Lavi.
– Nie twój interes, rudy króliku – odwarknęłam.
– Vivian, nie bądź taka.
– Niby jaka? Gorsza od japońskiej małpy o dźwięcznym imieniu Yuu?
– Uspokójcie się. – Lenalee stanęła pomiędzy mną a Kandą. – Nie prowokuj go.
– Dlaczego?
– Bo to przestało być zabawne.
– Ale to jest jak sport.
Uśmiechnęłam się złośliwie. Japończyk już zaciskał na mnie pięści.
– Nie prowokuj – ostrzegł.
– Bo co? Myślisz, że boję się takiego tchórza jak ty? Odpowiedź brzmi: nie. Taka ciamajda jak ty nie wzbudza we mnie strachu, bo jesteś dla mnie za wolny.
Kanda odepchnął Lenalee i zaatakował. Zeskoczyłam z parapetu i skontrowałam. Wymienialiśmy ciosy, nie zważając na krzyki przyjaciół. Nie mogli nas rozdzielić. Całą swoją złość przelałam w zadawane cięcia. Musiałam na czymś zrzucić tę energię. Może być i na Kandzie. Kto mi zabroni? Powstrzymanie nas zawsze było karkołomne. Chodziło tylko o to by pokonać przeciwnika. Walka trwała kilka minut. Nawet ból i zmęczenie mnie nie powstrzymały. Dopiero ostry dźwięk przerwał pojedynek.
– Marie, to boli! – wrzasnęłam.
Zasłoniłam uszy, ale nie pomogło. Kanda wykonał ten sam gest.
– Przestań!
– Złóżcie broń – powiedział spokojnie Marie.
– Dobra, tylko przestań.
Rzuciłam sztylet na podłogę, obok wylądował Mugen. Dźwięk zniknął w tym momencie. Zaraz jednak Kanda rzucił się w moją stronę w akcie zemsty za wcześniejsze słowa. Szarpaliśmy się przez dłuższą chwilę. Ledwo nas rozdzielili.
– Gorzej niż z dziećmi – westchnął Marie, odciągając ode mnie Japończyka.
– Puszczaj mnie, Allen – warknęłam.
– Nie, dopóki się nie uspokoisz.
Wyrwałam mu się. Złapałam za sztylet i schowałam go.
– Vivian.
– Daj mi spokój.
– Czemu to robisz? – zapytał.
– Odwal się, Walker. Ty nic nie rozumiesz.
– Więc może mi wytłumaczysz – warknął.
– Nie podnoś na mnie głosu. Jesteś na to za smarkaty.
– Nie rozumiem, czemu wciąż narażasz życie, czemu prowokujesz Kandę. Może mi to wytłumaczysz.
Odwróciłam się i podeszłam do drzwi.
– Vivian.
– Daj spokój Allen. To nic nie zmieni.
– Może jednak coś zmieni.
– Nic nie zmieni.
Wyszłam i wróciłam do swojego pokoju. Musiałam odpocząć. W głowie kłębiło mi się znów zbyt wiele myśli. Czy to się kiedyś skończy? Pewnie nie. Dlaczego oni mi to robią? Wszystko utrudniają. Miałam ochotę wywrzeszczeć Allenowi w twarz każde dławiące mnie słowo, ale nic by to nie zmieniło. Klucz – jeszcze tego mi brakuje do szczęścia. Nienawidzę tego świata i jego chorych zasad. Nie tego uczyli mnie mama i Mana. Wyciągnęłam zdjęcie ze chrztu. Nie pamiętam tego momentu. Może byłam zbyt mała i moja pamięć, choć doskonała, nie zarejestrowała tego wydarzenia. Wyglądają na takich szczęśliwych. Dlaczego Czternasty nie porzucił zmieniania świata na rzecz nas? Tak słabo nas kochał?
Dopiero wieczorem zeszłam na kolację. Egzorcyści udawali, że pojedynku nie było. Działali mi tym na nerwach. Myślą, że swoją grą coś zmienią? Mogą tylko mydlić własne oczy.
Nie odzywałam się, dopóki Timothy nie zaczął drażnić Abby. Mała nie dawała sobie z nim rady, choć gdyby napuściła na niego Aurena, pewnie miałaby spokój na resztę życia.
– Młody, zostaw ją – warknęłam.
– Bo co, Noah?
Nawet nie wiem, kiedy się poruszyłam. Zupełnie jak automat. Zarejestrowałam dopiero fakt mojej ręki zaciśniętej ręki na gardle chłopca opierającego się plecami o ścianę.
– Kto ci dał prawo do odzywania się do mnie w ten sposób?
Chłopiec zbladł, a po chwili zaczął purpurowieć.
– Udusisz go – odezwał się Kanda.
– Nie twoja sprawa. Nie ma prawa tak do mnie mówić. – Nie panowałam nad sobą.
– To tylko chłopiec.
– No właśnie. Nie jest tobą. Cholernym, niereformowalnym draniem, któremu się wydaje, że świat kręci się wokół niego.
– Zostaw go w spokoju.
Mimo wszystko wykonałam polecenie. Timothy łapczywie łapał powietrze. Usiadł z daleka ode mnie, mrucząc coś w stylu „wariatka".
– Młody, nie szukaj kłopotów. Następnym razem jej nie powstrzymam. Nawet za to słowo. Jest niebezpieczna. I zostaw Abbę w spokoju.
– Dobra, dobra. Nie truj, Kanda.
Nie mogłam tego znieść. Wróciłam do siebie i rzuciłam się na łóżko. Już nie panuję nad sobą. Mało nie zabiłam chłopca za jedno słowo opisujące, jaka jestem naprawdę. Nie! Nie jestem Noah! Nigdy nie stanę po ich stronie. Nigdy! Miałam ochotę rozerwać coś na strzępy. Tylko po to, żeby odreagować. Komui powinien mnie gdzieś wysłać. Czy on nie widzi, że duszę się tutaj? Nie chcę żyć tak, jak mi każe Zakon. Kogo chcę oszukać? Nie chcę być nagrodą, bonusem dla którejkolwiek ze stron. Chcę normalnie żyć. Dlaczego nie może być tak jak kiedyś? Mama, ja i Mana. Nikt więcej. Niech się tłuką, ale ja chcę swoje życie.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami za ścianą. Kanda skończył kolację. Zachowywał się cicho, więc spał albo medytował. To drugie było bardziej możliwe. Była za wczesna pora na sen dla Japończyka. Przynajmniej nie przeszkadza. Durna azjatycka małpa. Jeszcze się nie przyzwyczaił, że nie będę tańczyć, jak mi zagra? Nie jest pępkiem świata.
Zignorowałam pukanie. Niech intruz myśli, że nie słyszę albo mnie nie ma. Jeszcze mi brakuje kazań na temat „Robisz wszystko przeciw sobie i nie pozwalasz się zrozumieć". Miałam tego dość.
– Vivian, wiem, że tam jesteś. – Allen.
Ignorowałam dalej.
– Musimy pogadać.
Niczego nie musimy, Walker. Udaję, że nie słyszę.
– Vivian, tak nie można.
Gadaj sobie do drzwi, gadaj. Mam to gdzieś.
– Vivian, wchodzę.
Otworzył drzwi. Leżałam na wznak i patrzyłam w sufit, dając wyraźny znak mojej ignorancji.
– Vivian, proszę cię. Porozmawiajmy. Nie chcę ci przeszkadzać.
– Nie zapraszałam cię.
– Czemu to robisz?
– Niby co?
– Dobrze wiesz. Nie pozwalasz sobie pomóc.
– Nie potrzebuję waszej pomocy.
– Nie? Czy ty widzisz co robisz? Odgradzasz się od nas, jakbyśmy byli trędowaci.
Spojrzałam na niego. Drażniła mnie ta jego troska. Za kogo się ma, że waży się włazić z buciorami w moje życie?
– To ja jestem trędowata. Wynoś się, Walker. Nie potrzebuję twojej durnej litości – warknęłam.
– Martwię się o ciebie.
– To się martw gdzie indziej. Niczego już nie możesz zmienić. Wszystkie mosty są już spalone. Rozumiesz? Wszystkie. Zostaw mnie samą.
– Chciałbym cię zrozumieć, ale nie dajesz mi szansy. Dlaczego się boisz? Vivian, proszę.
– Wynoś się.
Zerwałam się z łóżka i wypchnęłam go z pokoju prosto na Kandę. Japończyk odepchnął Allena i złapał mnie za gardło.
– Czy nawet we własnym pokoju muszę słuchać twojego zawodzenia? – warknął, mocniej zaciskając palce.
– Puść ją!
– Odwal się, Kiełku.
– Puszczaj!
– Weź się wreszcie w garść, Noah. Nie będziemy wciąż wokół ciebie biegać. Zrozumiałaś czy mam ci to wyperswadować inaczej?
– Nie odważysz się – powiedziałam przez ściśnięte gardło.
– A założysz się?
– Przy Allenie? – Moje usta wykrzywiły się w drwiącym uśmieszku. – Nie zrobisz tego, nawet gdy będziemy sami.
– Nie drażnij mnie, bo tego pożałujesz.
Puścił mnie i poszedł. Zatrzasnęłam za nim drzwi, nie dając Allenowi szansy na odezwanie się. Rozmasowałam szyję. Położyłam się, żeby zasnąć. Dobrze wiedziałam, że czeka mnie znów ten sam koszmar.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top