Rozdział 20.

„I am a little bit of loneliness a little bit of disregard

Handful of complaints but I can't help the fact that everybody can see

these scars"


Ubrałam się w łazience. Tak jak podejrzewałam Kanda był już w moim pokoju. Zaczynało być to irytujące.

– Nie pomyliłeś pokoi? – warknęłam.

– Siadaj i milcz.

Wykonałam polecenie. Nie miałam siły na kłótnię, zwłaszcza z nim. Odwrócił mnie plecami do siebie i podciągnął mi bluzkę. Spojrzałam na niego gniewnie.

– Co ty robisz?

– Nie kręć się. Przeszkadzasz.

Zaczął mnie czymś smarować. Palce miał chłodne. Nie sprawił mi jednak bólu.

– Co ty robisz? – powtórzyłam.

– Sama chyba nie zaczniesz o siebie dbać. Jak chcesz walczyć, kuląc się z bólu?

– A ty co? Robisz dzisiaj za siostrę miłosierdzia? Czujesz się za mnie odpowiedzialny?

– Czy to ważne? Siedź spokojnie.

– Ważne. Dla mnie okradłeś Sanatorium. Jak to się wyda, będziesz miał kłopoty.

Usłyszałam jego cichy szyderczy śmiech. Nie zmieniło to jednak tempa wykonywanej przez niego czynności.

– Nikt się nie dowie. Sama nie zauważyłaś, że przeglądałem twoje rzeczy.

– Zauważyłam. Zniknął łańcuszek z wisiorkiem z dolnej szuflady biurka. Nie wiedziałam, komu to potrzebne.

– A tobie?

– To prezent. – Wzruszyłam ostrożnie ramionami, żeby mu nie przeszkadzać za bardzo. – Bezwartościowa błyskotka. Co cię zmusiło do kradzieży?

Byłam ciekawa. Gdybym sama nie miała w tym doświadczenia, nawet bym nie zauważyła, że buszował tutaj. Pytanie, po co. Dla kogo Kanda szpiegował? Bo w jego inicjatywę trochę ciężko mi uwierzyć.

– Ty żyłaś na ulicy, a ja musiałem jeść i za co spłacać długi faceta mojej matki-dziwki. Nigdy się mną nie interesowali.

– Więc skąd się wziąłeś w Zakonie?

– Jak większość tutaj, innocence zareagowało, pojawili się egzorcyści. Prosta historia. – Nie był zbyt wylewny, choć samo to, że powiedział mi cokolwiek, było dość sporym zaskoczeniem.

– A ten znak na twoim ciele? – zapytałam z wahaniem.

– To nie jest twoja sprawa. Nie powinnaś pytać.

– Ok. Oboje mamy swoje tajemnice. – Czułam, że się rozumiemy. Chociaż na tej płaszczyźnie: – Zastanawiałeś się czasem co z twoimi rodzicami?

– Nie obchodzi mnie to.

Skończył smarować moją ranę. Mimo to jego dłoń pozostała na moich plecach. Odwróciłam do niego twarz i spojrzałam na niego. W jego oczach dojrzałam dziwny blask, który szybko zniknął. Zegarek wskazywał porę śniadania.

– Czas na ciebie, Japończyku – odezwałam się.

– Spotkamy się na dole.

Zostałam sama. Coś wewnątrz mnie usilnie pytało, o co mu chodzi. Może Komui coś wie i kazał mu się mną zająć? A może dawny rozkaz nadal go obowiązywał? Nie wiem. Wstałam i podeszłam do lustra. Założyłam kolczyki. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się we własne odbicie. Zmieniłam się. To było widać. Szkoda, że nie mogę wymazać trzech ostatnich miesięcy z życiorysu. Byłoby łatwiej.

Zeszłam na dół. Nie mogłam się przecież wciąż ukrywać. To byłoby niedorzeczne.

– Co dziś dla ciebie Vivian? – Jerry uśmiechnął się do mnie.

– Może tylko gorącą czekoladę. Jakoś nie jestem głodna.

Usiadłam naprzeciw Allena, ignorując jego słowa powitania. Po głowie wciąż krążyły mi słowa Kandy. Nie był osobą, która by chętnie mówiła cokolwiek innym. Co się więc stało? Chciał odwzajemnić zaufanie? Odkąd wróciłam, dziwnie się zachowywał. Pytanie dlaczego.

Rozmyślania przerwała mi dłoń na ramieniu. Błyskawicznie zaatakowałam. Przerażony Lavi odskoczył na parę kroków. Spojrzałam na niego, chowając sztylet.

– Przepraszam, ale nie zachodź mnie od tyłu. Mogłam cię zranić.

– No wiesz, jesteś podła, Vivian – mruknął. – Człowiek chce się przywitać, a ty jak do wroga. Jeszcze chwila i znowu wrócisz pod klucz.

Zjeżyłam się na jego ostatnie słowa.

– Odszczekaj te słowa, rudy zającu – warknęłam.

– Bo co?

Normalnie pewnie zastanowiłoby mnie, co z nim nie tak. Zazwyczaj był milutki. Teraz jednak byłam zbyt gniewna, żeby zwracać uwagę na takie rzeczy. Pozostałości po Watykanie.

– Bo może być to ostatnia rzecz, jaką powiesz – syknęłam.

– Myślisz, że się boję?

Równocześnie złapaliśmy za broń, ale to on pierwszy zaatakował, co powinno mnie zastanowić, ale w tym momencie miałam gdzieś jego powody. Odskoczyłam i skontrowałam kolejny cios. Przy prawym skrzydle poczułam promienisty ból. Osadziło mnie to na miejscu.

– Wymiękasz? – szydził rudzielec.

Zebrałam się w sobie. Nie spodziewał się, że podbiję mu młot do góry, przez co puści rękojeść, a sztylet zanurzę w jego ramieniu. W tym samym momencie krzyknęłam z bólu.

– Dość!

Kronikarz, myśląc, że Lavi zadał mi ból, uderzył go. Zaczęli się awanturować. Miałam trudności ze złapaniem oddechu. Trucizna działała, osłabiła mnie. Nigdy wcześniej Lavi nie miał ze mną szans w wyrównanej walce. Teraz klęczałam na posadzce i próbowałam uspokoić oddech. Allen pochylił się nade mną.

– Dobrze się czujesz? – zapytał z troską w głosie.

– Nic mi nie będzie.

– Na pewno?

– Na pewno, Allen.

Pomógł mi usiąść na posadzce. Byłam świadoma, że wszyscy mi się przyglądają. Zwłaszcza po tym, co się stało potem. Zanim dezaktywowałam innocence, usłyszałam przerażony krzyk Lenalee:

– Vivian, twoje skrzydła!

Odwróciłam głowę. Zszarzałe pióra opadły na podłogę. Zaklnęłam w myślach. Zaraz zaczną się niewygodne pytania. Już patrzyli na mnie ze strachem. Może pomyśleli, że czas Vivian-Noah już nadszedł. Nie mogłam powiedzieć: "Nie, kochani, to nie to, o czym myślicie. Po prostu mnie otruli i umieram", to nie wchodziło w grę. Cała sala, łącznie z Lavim, milczała. Ta cisza mnie przerażała.

– Vivian, co się dzieje? – zapytał Allen. – To nie jest przypadek, prawda?

– Nic mi nie jest.

– Ale...

– Nie ma żadnego „ale". Czuję się znakomicie – kłamałam.

W każdej chwili mógł odezwać się Kanda i obalić moje zdanie. Do tego miał dowody. Nic nie powiedział. Najwyraźniej mieliśmy wspólne sekrety.

– Wcale nie. To moja wina. Przepraszam – odezwał się pokornie Lavi.

– Nie twoja. Nie przejmuj się.

– Moja. Nie powinienem cię prowokować, żeby się na kimś odegrać. Zraniłem cię.

– Nic mi nie będzie.

Dezaktywowałam innocence. Opadłe pióra zostały na posadzce, ich kruczy odcień gdzieś zniknął. Czas szykować się na odejście. No cóż, bywa. Allen koniecznie chciał mi pomóc, ale odepchnęłam go delikatnie.

– Nie musisz mi pomagać. Nie jestem ranna – skłamałam po raz kolejny, podnosząc się o własnych siłach.

– Właśnie, że jesteś. Twoje innocence... Ostatnim razem straciłaś pióra w walce z Earlem na Arce.

– Allen, nic mi nie jest. To tylko osłabienie. Jestem w stanie pokonać każdego z egzorcystów i wyjść z tego bez szwanku.

– Vivian, dlaczego kłamiesz?

– Nie kłamię. Nie mam powodu.

Przeszłam obok niego i wróciłam do pokoju. Prawda była taka, że najsłabsza akuma mogła mnie łatwo pokonać. Byłam słaba. Miałam ochotę krzyczeć ze złości. Co by to jednak dało? Położyłam się na łóżku i patrzyłam w sufit. Pozwoliłam myślom płynąć. To nie był dobry pomysł. Wciąż czułam zapach własnego strachu, słyszałam ten śmiech. Okrutny, szyderczy, wyśmiewczy. Czemu wciąż do tego wracałam? To nie ma teraz znaczenia. Przeszłość. Tak bardzo chciałam ją zapomnieć, obudzić się bez wspomnień, bez skaz. Dlaczego to było takie trudne? Im bardziej tego nie chciałam, tym bliżej mnie były te wspomnienia. Coraz bardziej raniły. W ciągu trzech miesięcy zapomniałam o uśmiechu i dobrych chwilach. Były tylko najgorsze uczucia: bólu, strachu, upokorzenia. Dlaczego ja? Co zrobiłam, że zostaję tak srodze ukarana? A może płacę za grzechy Czternastego? Niby dlaczego? Nie prosiłam, żeby został moim ojcem. To wszystko jego wina. Nie prosiłam go o nic. Przez niego mam kłopoty. Bo jestem jego córką. Córką jednego z nich. Córką Noah. Córką wroga.

Rozmyślania przerwało mi wejście Komuiego. Stał w drzwiach i patrzył na mnie uważnie. Drażniło mnie to.

– Nie masz nic do roboty? – warknęłam.

– Co się stało na dole?

– Przecież wiesz. Powiedzieli ci.

– Jesteś ranna?

– Nie.

– To skąd ten grymas bólu na twojej twarzy? Nawet teraz nie możesz się go pozbyć – odparł poważnie.

– Nic mi nie jest. Jak nie masz dla mnie roboty, to się wynoś.

Mój oschły ton nie zniechęcił go do mnie. Wręcz przeciwnie. Zamknął za sobą drzwi. I tak mu nic nie powiem, nawet jeśli Kanda mu wszystko wypaplał. Zaprzeczę. Komui jeszcze uważniej mi się przyjrzał. Chciał mnie przewiercić wzrokiem? Marne szanse.

– Mam, ale nie wiem, czy mogę cię na nią puścić – powiedział po chwili.

– Oczywiście, że możesz. Nic mi nie jest. Boisz się?

– Tak. Strata kolejnego egzorcysty to bolesny koszt. Nawet przy pomocy Trzecich Egzorcystów.

Nie pytałam o co chodzi, bo widziałam ich w Watykanie. Miałam okazję nawet walczyć z jednym z nich. Nazywał się chyba Madarao. Nie pamiętam. To nieważne, dla mnie byli tylko półakumami. Nędznym skrzyżowaniem człowieka i akumy.

– Komui, zaufaj mi. Wykonam misję i wrócę.

– Nie pojedziesz sama. Kogoś ci przydzielę. Będę spokojniejszy.

– Rób, jak chcesz.

Zostałam sama. Nie wiedział, że robię dobrą minę do złej gry. Przecież umierałam. Nie mogłam mu tego powiedzieć. Po policzku spłynęła mi łza rozpaczy. Starłam ją, gdy usłyszałam pukanie.

– Komui chce cię widzieć.

– Dzięki, Marie. Już idę.

Zebrałam się w sobie. Musiałam walczyć do końca. Nie ma, że boli. Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc należy go dobrze wykorzystać. Wstałam i zeszłam kilka pięter niżej. W gabinecie Komuiego czekał Kanda. Czemu się wcześniej nie domyśliłam? Najwyraźniej miał zostać moją nową nianią.

– Vivian, jesteś pewna? – zapytał Komui.

– Tak. To tylko stara rana.

– Stara rana? Przecież twoje ciało regeneruje się bez problemu. Co kręcisz?

Zapomniałam, że pomimo zwykle idiotycznego zachowania jest dość spostrzegawczy. Jeszcze tego mi brakuje, by drążył dalej temat.

– Nic. Wszystko jest w porządku. Co to za misja?

– W małym miasteczku w północnej części Austro–Węgier psy dziwnie się zachowują. Ludzie mówią o duchu wilka grasującym wieczorami po ulicach. Poszukiwacze zgłaszali duże natężenie akum, więc to może być innocence. Dla bezpieczeństwa z Arki wyjdziecie w Pradze i dalej pojedziecie pociągiem.

– Mogą tam być Noah? – zapytałam.

– Raczej nie. Ostatnio się nie pokazują.

– Ostatnio?

– Przez ostatnie trzy miesiące.

To dziwne. Usunęli się w cień akurat w czasie mojego pobytu w Watykanie. Wiedzieli? To by znaczyło, że wiedzą, gdzie jesteśmy i co robimy. Czyli musieliby mieć kogoś w środku.

– Uważajcie na siebie – powiedział Komui.

– Wiesz, że nie będziemy. – Uśmiechnęłam się.

Przeszliśmy przez Kwaterę Główną, a potem przez Arkę. Wieczorny pociąg już na nas czekał. Czasem dobrze być egzorcystą, przedział w pierwszej klasie zapewniał wygodę i brak postronnych świadków. No, nie licząc Kandy. Po zachodzie słońca ból nie odstępował mnie ani na chwilę. Z dnia na dzień był coraz bardziej nieznośny. Kuliłam się na ławce, starając się nie okazywać żadnych uczuć. Kanda siedział naprzeciw i obserwował mnie. Dopiero wschód słońca przyniósł ukojenie. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Obudziło mnie zatrzymanie się pociągu na stacji docelowej. Byłam niewyspana, ale nie okazywałam tego. Po co?

– Lepiej? – spytał Kanda.

– Nie bądź taki troskliwy – odpowiedziałam.

Miasteczko było pełne drobnych uliczek. Przeszukanie ich wszystkich zajmie sporo czasu. Udało mi się przekonać Japończyka do rozdzielenia się, choć było to trudne. Chyba się przejął nową rolą mojej niańki. Co chwilę kontrolował mnie przez golem-radio. Zaczęło to być wkurzające. Miałam ochotę zniszczyć golema, żeby go nie słuchać.

– Wszędzie spokój i cisza. Może Komui się pomylił.

– Jest za cicho. Strzeż się, Noah.

– Oj, przestań. Wszystko jest w porządku. Nie martw się. Odezwę się później.

Zniszczyłam jedną z trzech akum, które mnie zaatakowały. Druga zniszczyła mojego golema. I nici z łączności. Kanda mógł mówić do powietrza. Kiedyś nie miałam problemu w walce, teraz musiałam wytężyć wszystkie siły, aby zwyciężyć. Potyczka trwała już dłuższą chwilę. Druga akuma także zniknęła, trzecia uderzyła mną o najbliższy budynek. Nie byłam w stanie się podnieść. Dostałam raz jeszcze. Ledwo widziałam – obraz mi się rozmazywał. Akuma zbliżała się z uśmiechem. Próbowałam wstać. Za wolno. Czułam zbliżający się koniec. Ostatnie, co widziałam, to błysk niszczący akumę. Mugen?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top