Rozdział 19.
„Zmywam ślad, zabijam to
Każda noc przynosi znów
Bezsensowny ból
Ołów, nie gołębi puch"
Nikt na mnie nie czekał przy Arce, gdy wróciłam. Zapewne nawet nie wiedzieli, że się pojawię, ale dobrze było wrócić do tych znajomych murów, w których czułam się bezpiecznie. Dookoła cisza i spokój, wszyscy zajmowali się swoimi sprawami.
Zapukałam do jedynych w korytarzu drzwi. Nie czekając wezwania, weszłam. Jak zwykle pełno papierów na biurku, podłodze, półkach.
– Witaj, Komui. Nie przeszkadzam?
Kierownik drgnął na dźwięk mojego głosu. Najwyraźniej nie słyszał pukania. Poprawił okulary i wstał. Nie zmienił się za bardzo od ostatniego spotkania. Może był bardziej zmęczony niż ostatnio.
– Nie spodziewałem się, że wrócisz. Minęły trzy miesiące, odkąd zostawiliśmy cię w Centrali. Zmieniłaś się.
– Może troszkę. Ty za to nic się nie zmieniłeś.
Uśmiechnął się delikatnie. Czułam, jak zionie ciekawością. W końcu Watykan raczej go nie informował o moich losach.
– Leverrier był tutaj jakiś czas temu, ale nie chciał mówić o tobie. Wykonywałaś dla nich jakieś zadanie? – zapytał.
– Nie obraź się, Komui, ale nie mogę o tym mówić – odparłam wymijająco.
– Rozumiem. Nie mam zamiaru naciskać. Cieszę się, że wróciłaś cała i zdrowa.
– Tęskniłam za tym miejscem.
– I my za tobą też. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Uśmiechnęłam się. Tak dawno nie odczuwałam radości. Oddychałam z lekkością, której mi brakowało w Watykanie. Czułam, że znów żyję.
– Z egzorcystów w Kwaterze Głównej jest tylko Marie. Zapewne trenuje. No i czeka cię spotkanie z Hevlaską.
– To konieczne? – zapytałam.
– W sumie w tym wypadku to nie, ale myślę, że to dobry pomysł.
– Masz dużo pracy. Nie chcę ci przeszkadzać. Poszukam Marie'ego.
Wyszłam, zanim zaoponował. Lepiej omijać podziemia. Po przejściu kilku korytarzy weszłam do swojego pokoju. Dbali, żeby był tu porządek. Ani krzty kurzu. Wzięłam długi, ciepły prysznic i ubrałam się w świeże ubranie. Długo patrzyłam w lustro. Blizna na policzku nadal wyglądała na świeżą. Rozczesałam włosy. Były ozdobą każdej kobiety, na swoich wciąż widziałam krew. Nie miałam odwagi wyjść i poszukać Marie'ego. Chyba nie byłam gotowa na spotkanie z egzorcystami. Siedziałam w ciszy własnego pokoju. Wydawał się ostoją spokoju, jednak czułam się tu jak w pułapce własnych niepokojów i lęków.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła pora kolacji. Dość tego ukrywania się. Zeszłam na stołówkę. Wśród białych fartuchów naukowców i szarych opończy poszukiwaczy moja czarna bluzka wyróżniała się. Witali mnie ze zdziwieniem i nutką lęku. Nie wiedzieli, czego mogą się po mnie spodziewać po trzech miesiącach nieobecności. Marie się nie pojawił. Może to i dobrze. Zjadłam i poszłam na salę treningową. Póki co mogłam jeszcze potrenować w spokoju. Czas przestał się dla mnie liczyć, nie zwróciłam nawet uwagi na otwierające się drzwi.
– Witaj w domu, Vivian.
– Lenalee. – Odwróciłam się gwałtownie.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Przy drzwiach stał Kanda. Minę miał niezadowoloną, więc Chinka zmusiła go do przyjścia tutaj.
– Dobrze być już w domu – dodałam.
– Cieszę się, że wróciłaś. Martwiliśmy się o ciebie.
– Niepotrzebnie. Dałam sobie radę.
Spojrzałam na ścienny zegar. Było już późno. Kanda podszedł bliżej, złapał za mój podbródek i odwrócił go do światła. Wiedziałam, na co patrzy. Odsunęłam się, gdzieś w sobie stłumiłam falę bólu.
– Ładna blizna – powiedział.
– Nie twoja sprawa – warknęłam, przełykając nerwowo ślinę.
– Wygląda na dzieło człowieka.
– Akuma – odpowiedziałam.
Wyminęłam go i wyszłam. Nagle się troskliwy zrobił? Idiota. Im bliżej byłam pokoju, tym szybciej szłam. Zamknęłam za sobą drzwi i oparłam się o biurko. Oddychałam niespokojnie. Chciałam, aby noc już się skończyła. Drzwi się otworzyły.
– Akuma? – głos Kandy.
– Akuma. Zdziwiony? – warknęłam, nie odwracając się.
– Umiem rozpoznać rany zadane przez akumę i człowieka. Nie rób ze mnie głupca.
– Ty jesteś głupcem. Wynoś się.
Zaciskałam dłonie na krawędzi biurka. Ból. Nic więcej. Chciałam zostać sama. Czy on tego nie czuje? Zawsze musi robić wszystko po swojemu?
– Wyjdź stąd – powtórzyłam.
– Nie chce mi się.
– Kanda, wynoś się.
Nadal się nie odwracałam. Nie chciałam, żeby cokolwiek zauważył. Jeszcze tego mi brakuje. Czułam, że za chwilę nie będę w stanie udawać. Nogi miałam jak z waty, po chwili kolana ugięły się pode mną. No to jestem pogrążona.
– Noah, co jest?
– Nic. Wypad z mojego pokoju. O ile pamiętam, mieszkasz za ścianą.
Pomógł mi wstać, posadził na łóżku. Wiem, że widział wszystko na mojej twarzy. Dlaczego jeszcze nie wyszedł? Co go tu trzyma?
– Przecież widzę.
– Co cię to obchodzi? Troskliwy się nagle zrobiłeś – warknęłam.
– Noah, co się dzieje?
– Nic. Do rana mi przejdzie. Wynoś się.
Patrzył na mnie. Chciałam, żeby zniknął jak najprędzej. Zagryzłam wargę. „No rusz się" – pomyślałam. Japończyk wstał i wyszedł. Zostałam sama. Zwinęłam się w kłębek na łóżku. Ból. Niewyobrażalny i nie do zniesienia. Byle do rana. Nie słyszałam za ścianą Kandy. Pewnie poleciał na skargę do Komuiego. Nieważne.
Wraz ze wschodem słońca ból zniknął. Zasnęłam mokra od potu i wyczerpana jak po najcięższej walce. Czy tak będzie już do końca? Sen nie dawał ukojenia, tylko trochę odpoczynku i przerwę pomiędzy jedną dobą a drugą. Ile jeszcze takich dób? Nie miałam już siły, a musiałam udawać przed nimi, że wszystko jest w porządku.
Wstałam dwie godziny później z potwornym bólem głowy. Zaklnęłam pod nosem. Nie dość, że w nocy cierpię, to jeszcze teraz. Powlekłam się pod prysznic, zimna woda złagodziła ból i zmyła wspomnienie nocy. Nie śpieszyłam się, w końcu nie stał nade mną żaden burak z Centrali, żebym przypadkiem nie spotkała się z klanem Noah bez ich wiedzy. Weszłam w negliżu do pokoju. Mało nie krzyknęłam, kiedy zobaczyłam Kandę na swoim łóżku. O tej porze zazwyczaj siedział już na stołówce i wcinał ukochaną sobę. Odwrócił wzrok. Ściągnęłam z drzwi szafy płaszcz i zarzuciłam go na siebie.
– Co ty tu robisz? – warknęłam.
– Przyszedłem, żeby zobaczyć, czy wczoraj mówiłaś prawdę.
– I co? Wierzysz mi teraz? – Wkurzył mnie tym zainteresowaniem.
– Co to było?
– Nic.
– Z niczego nie kulisz się z bólu, Noah. Trochę o tobie wiem.
– Za mało, żeby wyciągać wnioski.
Usiadłam. W końcu byłam u siebie. Miałam gdzieś, czy mu się to podoba czy nie. To było dziwne. Nie powinien tu być i się interesować.
– Wystarczy, żeby zauważyć, że coś jest nie tak. Pytanie co?
– To nie jest twoja sprawa.
– Noah, nie pogrywaj ze mną.
W jego oczach zobaczyłam gniewne błyski. Wcale się nie dziwię, zawsze tak miał, kiedy mu się sprzeciwiałam. Nie zamierzałam jednak ustąpić. Nie tym razem.
– Co jest? Mam napuścić na ciebie Komuiego?
– Myślisz, że się boję Kierownika?
– Myślę, że nie chcesz kłopotów.
– Kanda, daj sobie siana. Nie jestem twoją własnością, żeby się ze wszystkiego spowiadać.
– Ostatnio nie miałaś oporów – powiedział złośliwie.
Poczułam, jak palą mnie policzki. Wspomnienie ostatniej rozmowy doprowadzało mnie do szału. Pokazałam mu, jaka jestem słaba. To się nigdy więcej nie powtórzy, nigdy.
– Tym razem nie dam się sprowokować. Nie miej na to nadziei.
– Komui chętnie usłyszy o wczorajszej nocy. Jestem pewien, że cię nie wypuści z gabinetu, dopóki nie usłyszy wszystkiego.
– Idiota.
Podniosłam się gwałtownie. Zbyt gwałtownie, rwący ból osadził mnie na miejscu. Zaklnęłam ponownie tego dnia. Dłoń Kandy na ramieniu była kolejną nieoczekiwaną rzeczą. Wyczuł pod palcami zgrubienie.
– Zostaw mnie – powiedziałam cicho.
Złapał za kraj płaszcza, odsłaniając moje ramię. Zapewne zobaczył podłużną, świeżą bliznę ciągnącą się od barku w dół.
– Co to jest?
– Nie widać? – zapytałam ironicznie. – Wynoś się stąd.
– Noah, przestań kłamać. To Centrala?
– Nie. Po co w to wnikasz?
– Mam swoje powody.
– Mam gdzieś twoje powody. Wynoś się stąd.
Nie pozwolił strącić swojej dłoni z mojego ramienia. Był uparty. Nie odpuści, dopóki nie osiągnie celu. Nie spojrzałam na niego.
– Zostałam otruta – powiedziałam cicho. – Umieram. W dzień jest w porządku, ale w nocy przychodzi niewyobrażalny ból. Trucizna atakuje zarówno geny Noah jak i innocence. Rany nie goją się tak szybko jak dawniej.
– Kto?
– Czy to ważne? – Wzruszyłam ramionami pomimo dyskomfortu. – Nie ma dla mnie ratunku. Zadowolony? To teraz odejdź.
– A ta rana? Akumy tak nie ranią.
– Efekt małego konfliktu w Centrali. To nieważne. Zaleczy się niedługo.
Nie odpowiedział. Przejechał dłonią po ranie. Nie powstrzymałam cichego syknięcia. Bałam się. Co innego śmierć w walce, a co innego czekać na nią bezczynnie.
– Komui powinien wiedzieć – powiedział cicho.
– Nie może. Nikt nie może wiedzieć. Rób, co chcesz, ale nie mów nikomu.
Mało mnie obchodziło, co zrobi. Nie bałam się go. Za milczenie mogłam zapłacić najwyższą cenę, w obliczu śmierci nie miało to zbyt wielkiego znaczenia.
Usłyszeliśmy pukanie.
– Vivian? – Lenalee.
– Czego chcesz? – warknęłam przez drzwi.
– Idziesz na śniadanie?
– Zaraz zejdę. Nie czekaj na mnie.
Lepiej, żeby nikt nas tak nie zobaczył. Zwłaszcza tak. Nie mam ochoty na kłopoty.
– Czas na ciebie. Spotkamy się na dole. Tylko milcz. Umiem jeszcze zadać ból.
– Milczenie kosztuje.
Wstał i wyszedł. Odetchnęłam z ulgą. Sytuacja była napięta. Nawet nie wiem, czy Kanda wywiąże się z umowy.
Ubrałam się i zeszłam na dół. Lenalee uśmiechnęła się do mnie na powitanie, naprzeciw niej siedział Kanda. Nawet na mnie nie spojrzał. Może i dobrze. Mam nadzieję, że nikt nie widział, jak wychodzi z mojego pokoju.
Drzwi za mną otworzyły się. Przechyliłam się pod ciężarem, kryjąc grymas bólu.
– Allen, jesteś ciężki – rzuciłam na powitanie.
Pozwoliłam się mu przytulić. Urósł kilka centymetrów, ale poza tym się nie zmienił. A przynajmniej tego nie zauważyłam. Nadal nie mogłam pojąć, jakim cudem potrafi pochłonąć tyle jedzenia w ciągu kilku minut. Pomiędzy kęsami relacjonował mi wydarzenia z ostatnich trzech miesięcy w Kwaterze Głównej. Nawet mi to odpowiadało, nie musiałam wymyślać kolejnych kłamstw.
– Rozgadałem się, a powinienem zapytać, co ty robiłaś przez ten czas?
Liczyłam się z tym, że sobie przypomni o zasadach dobrego wychowania. W końcu Mana dbał o to, aby Allen stał się młodym dobrze wychowanym dżentelmenem.
– W sumie to nic. Wciąż mnie pilnowali przyjaciele twojej niani.
Link udawał, że nie słyszy. Nigdy nie reagował na moje zaczepki. Tak samo jak Black. Dawno jej nie widziałam. Ciekawe, czy ją mi znowu przydzielą przed końcem.
Ten dzień był dość luźny, siedzieliśmy w świetlicy albo trenowaliśmy. Na kilka cudownych godzin zapomniałam o bólu i strachu. Znów byłam sobą. Zbywałam dociekliwe pytania Allena półsłówkami lub po prostu zmieniałam temat. Nie chciałam wracać do przykrych tematów. Poza tym przeszkadzały mi trochę uszy Linka.
Wśród dobrej zabawy nie zauważyłam zbliżającego się zachodu słońca. Dopiero cień uświadomił mi nadejście nocy. Pozwoliłam Allenowi powalić się na ziemię. Wyciągnął do mnie rękę, aby pomóc mi przy wstawaniu.
– Mam dość. Idę spać – powiedziałam, otrzepując się z prochu.
– Nie idź jeszcze – jęknął Walker.
– Odwykłam od codziennych treningów. Jestem zmęczona.
– Nie będziemy już walczyć, ale zostań.
– Nie tym razem, Allen.
Spojrzał na mnie błagalnie. Nie wiem, dlaczego mnie tak traktował. Obdarzył mnie braterską miłością, choć tak słabo mnie znał. Może miałam zastąpić Manę i wypełnić pustkę po nim, w końcu byłam czystej krwi Walkerem. Uśmiechnęłam się delikatnie do niego na pożegnanie. Wyszłam i oparłam się o chłodną ścianę. Nie dało ukojenia.
– Zauważyliście, że Vivian się zmieniła? – odezwała się Lenalee.
Podsłuchiwanie zaczynało wchodzić mi w krew.
– Znowu coś ukrywa. – Głos Allena wyrażał jego niezadowolenie.
– To nie nasza sprawa – odrzekł Kanda.
W ogóle dziwne, że przemówił. Zazwyczaj takie rozmowy kwituje zwyczajnym „Tch" albo milczeniem.
– Coś wiesz? – zapytał Allen.
– Nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym ci. Naucz się patrzeć, to zobaczysz, Kiełku.
– Mam na imię ALLEN, głupku! Ile mam ci to powtarzać?!
Zapewne zaczęła się bijatyka pomiędzy nimi. Poczułam falę bólu. Wróciłam do pokoju, nie spotykając nikogo po drodze. Wtuliłam się w poduszkę. Przede mną kolejna ciężka noc.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top