Rozdział 17.

„Pink cards and flowers on your window,
Your friends all plead for you to stay.
Sometimes beginnings aren't so simple.
Sometimes goodbye's the only way."


Moja nieudana wyprawa przyniosła sporo konsekwencji. Przede wszystkim od powrotu trawiła mnie gorączka wraz z resztą objawów zapalenia oskrzeli, przez co przesypiałam większość czasu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak chora, jeśli w ogóle. Gdzieś pomiędzy koszmarami dostrzegałam nadal wkurzoną, ale nie spuszczającą mnie z oczu Black i wpadających na chwilę egzorcystów, by dowiedzieć się, czy już ze mną lepiej. Nadal nie do końca rozumiałam, dlaczego się tak mną przejmowali pomimo tego, jak ich ostatnio potraktowałam. Miałam wobec tego trochę wyrzutów sumienia. Chyba za bardzo się do nich przyzwyczaiłam. Zagadką jednak pozostało, czemu Kanda nie wykorzystał sytuacji. Mógł mnie łatwo wykończyć albo pozwolić akumie dokończyć dzieła. Co go powstrzymało?

– Jak się czujesz? – zapytał Allen, siadając na skraju łóżka.

Przyszedł akurat, gdy kończyłam herbatę ziołową, którą Black kazała mi wypić. To maleńki kompromis, skoro nie ruszyłam jedzenia, ale nadal nie byłam w stanie przełknąć zbyt wiele. Link w milczeniu przystanął przy drzwiach. Za to mój cień pierwszy raz od kilku dni zniknął gdzieś.

– Chyba lepiej.

Dłoń Allena poszybowała na moje czoło, chwilę później wyglądał na nieco bardziej uspokojonego.

– Zimne – stwierdził. – Pierwszy raz od czterech dni. To chyba poprawa. Uśmiechnij się.

– Nie mam siły. Komui dalej jest zły?

– Kto ci tak powiedział? – zapytał, nie kryjąc zdumienia.

– Słyszałam, jak się z kimś kłócił. Nie mogłam rozróżnić słów, ale rozpoznałam jego głos.

Na twarzy Walkera pojawił się niezadowolony grymas, nieco oklapł, jakbym powiedziała coś nie tak. Poprawił mi poduszkę, choć nie było to potrzebne. Widziałam, że walczy sam za sobą. W końcu się odezwał:

– Centrala chce cię przenieść do Watykanu. Dowiedzieli się o twojej ucieczce i stwierdzili, że nie panujemy nad tobą. Albo, jak powiedział Kanda, wydali już na ciebie wyrok śmierci. Komui nie chciał na to pozwolić i wygląda na to, że ma teraz kłopoty. Generałowie też się za tobą wstawili.

– Po tym wszystkim co zrobiłam? To szlachetne.

– Wierzą w ciebie. Po walce z Czwórką w starej Kwaterze Głównej wszyscy zauważyli w końcu, że jesteś po naszej stronie. Poza tym Lavi dość szczegółowo wyjaśnił, co zaszło, a jemu raczej trudno nie wierzyć.

Młody kronikarz miał być bezstronny, więc raczej nie kłamałby, zwłaszcza na rzecz wroga. Nie znałam szczegółów przesłuchania rudzielca, mnie samą też jeszcze czekały wyjaśnienia, choć wyglądało na to, że Komui czeka, aż poczuję się lepiej. Niby zwykły gest uprzejmości, a jednak coraz bardziej wpędzał mnie w poczucie winy wobec tych ludzi tutaj. Nie chcieli dla mnie źle, mimo wszystko traktowali jak swoją, przez co coraz bardziej widziałam w Zakonie namiastkę miejsca, do którego mogłabym wrócić. Tylko to nie było takie proste.

Westchnęłam, czując, jak powoli staję się znowu senna. Pewnie minie jeszcze parę dni, nim wyzdrowieję na tyle, żeby cała sprawa nabrała tempa. Chyba mnie to trochę przerażało.

Allen miał coś jeszcze dodać, gdy do pokoju bez pukania wpadł Lavi.

– Komui chce cię widzieć – zwrócił się do Walkera.

– Już idę.

Chwilę później zostałam sama z Lavim, skoro Black nadal nie wróciła. Cisza powoli stawała się niezręczna, rudzielec chyba też to czuł, bo poprawił nerwowym ruchem czuprynę, której wyjątkowo nie utrzymywała w ładzie bandana.

– Nie podziękowałem ci jeszcze – odezwał się w końcu.

– Nie musisz.

– Ale chcę. Uratowałaś mi życie, chociaż wcześniej nie chciałaś mnie do siebie dopuścić. Wiem, że nabroiłem, bo pewnie byś sobie poradziła, gdyby mnie tam nie było.

– Przede wszystkim byłabym już daleko stąd – mruknęłam pod nosem.

– Wiem, ale Komui nie jest wściekły na twoją ucieczkę. Zresztą powiedziałem mu, że ruszyłaś sama polować na Noah.

– Nic takiego nie powiedziałam.

– No wiem, ale Komui nie musi o tym wiedzieć. Poza tym to logiczne, że po tej ostatniej scysji z Yuu doszłaś do wniosku, że łatwiej będzie ci z nimi walczyć samodzielnie. Jesteś samotnym wilkiem. Wilczycą – poprawił się zaraz. – To do ciebie pasuje, chociaż tych gości z Centrali ciężko czymś takim przekonać.

Więc to była jego wdzięczność, bo chyba nie liczył z mojej strony na nic więcej. Zupełnie nie rozumiałam tego jego pełnego nadziei spojrzenia, nie wiedziałam, co mu chodzi po głowie, ale nie bardzo miałam ochotę w to wnikać. Przykryłam się bardziej kołdrą.

– Jestem zmęczona. Wracaj do swoich spraw – poleciłam szorstko.

– Ale, Vivian...

Zbliżył się na krok, a instynkt podpowiedział mi, że sytuacja wymyka mi się z rąk. W sumie od początku była dość niekomfortowa, a teraz czułam to jeszcze bardziej.

– Wynoś się – warknęłam, prostując się w siadzie osłonięta kołdrą i ze sztyletem w dłoni.

Lavi uniósł dłonie w geście poddania, uśmiechając się lekko. To mnie jednak nie uspokoiło.

– Nic ci nie zrobię przecież – powiedział. – Nie musisz od razu wyciągać broni.

– Wyjdź – powtórzyłam przez zaciśnięte zęby.

Zdawałam sobie sprawę, że jestem na tyle osłabiona, że nawet on z łatwością mnie rozbroi i unieruchomi, ale nie zamierzałam opuszczać ostrza, nim nie odzyskam poczucia bezpieczeństwa.

Tak zastała nas Black. Spojrzała z niezrozumieniem to na jedno, to na drugie, ale nim cokolwiek powiedziała, Lavi wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.

– Przeszkodziłam w czymś? – zapytała Shanon.

– Nie. Gdzie byłaś? – warknęłam.

– Skoro Allen i Link byli tutaj, poszłam po dyspozycje.

– Masz mnie zabić?

– Nie wygłupiaj się. – Przewróciła wymownie oczami. – Mam cię pilnować, dopóki nie wyzdrowiejesz. Później prawdopodobnie pojedziemy do Watykanu. Centrala chce mieć cię na oku.

– Jasne. Bardzo ich martwi moja osoba – prychnęłam.

– Nie wiem, co myślą. Wykonuję tylko rozkazy.

Odwróciłam się do niej plecami, by zapaść w płytki, nerwowy sen. Nie wiedziałam, jaka czeka mnie przyszłość. Czy Komui zdoła mnie wybronić i sam nie straci wszystkiego? Było to nieco przytłaczające, ale na razie musiałam wyzdrowieć. Osłabiona i tak do niczego nie dojdę, a już samo to, że Kierownik nadstawia za mnie karku było uwłaczające.

Nie sądziłam, że sytuacja zaogni się tak bardzo. Black musiała wykorzystać moment, kiedy spałam, bo właśnie wróciła czerwona z gniewu na twarzy.

– Coś się stało? – zapytałam cicho.

– W Centrali chcą cię widzieć jeszcze dzisiaj. Inaczej Komui zapłaci za to głową, a ten głupek nadal twierdzi, że zostajesz tutaj.

Nie potrzebowałam wiele czasu na podjęcie decyzji. Niby powinnam się tego spodziewać, to w końcu Komui, ale nieco mnie to zdenerwowało.

– Chodź – powiedziałam zdecydowanie.

Komuiego znalazłam przy jego gabinecie. Jak zwykle próbował wymigać się od pracy. Normalnie rozbawiłoby mnie to, ale nie tym razem.

– Komui, przenoszę się do Watykanu.

Kłótnia nagle została przerwana, a wszystkie oczy zwróciły się na mnie.

– Nie ma mowy – odparł stanowczo Komui.

– Podjęłam decyzję i jej nie zmienię. – Założyłam ręce na piersi. – Nie możecie ciągle za mnie odpowiadać. Jestem dorosła.

– Tam czeka cię tylko śmierć.

– Więc przyjmę ją z godnością. A ty ani mi się waż zatrzymywać mnie. Postanowione.

– Nie możesz, Vivian. – O ile przed chwilą jego głos był stanowczy, to teraz mówił jakby mnie błagał. – Pomyśl o reszcie. Jeśli to zrobisz, już nigdy cię nie zobaczą.

– Właśnie o nich myślę. Nie chcę, aby płacili za to, kim jestem. Nie możesz za mnie wciąż odpowiadać, Komui. Jesteś tu potrzebny. – Byłam przekonana o słuszności swoich słów. – Bez ciebie to wszystko się rozpadnie. Egzorcyści potrzebują bezpiecznego kąta, który im stworzyłeś. Pomyśl o siostrze. Ona cię teraz potrzebuje.

– A ty? – Próbował się jakoś bronić.

– Nic mi nie będzie. – Uśmiechnęłam się, choć wcale nie było mi do śmiechu. – Pojawiłam się, nabroiłam i muszę ponieść tego konsekwencje. Byłam szczęśliwa. Mimo wszystko. Znalazłam tu dom. I chcę, żeby nim pozostał dla innych.

– Vivian, wiesz na co się decydujesz?

– Wiem. Zajmijcie się Abbą. A o mnie zapomnijcie. Idę się pakować.

Komui chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ruszyłam do swojego pokoju, ignorując wszelkie protesty. Czułam się nieco zmieszana, ale pewna tej decyzji. Nie pozwolę, by ktoś inny płacił za moje błędy. Z drugiej strony zaskakiwało mnie, że tak szybko się do nich przyzwyczaiłam. Zaczęło mi zależeć i to chyba niezbyt dobrze, skoro i tak nie było mi pisane zostać z nimi dłużej.

Pakowanie nie zajęło dużo czasu, więc kilka chwil później wraz z Black zeszłam na dół. Komui czekał na nas przy Arce z niezbyt zadowoloną miną. Zdziwił mnie za to widok gotowego do drogi Kandy.

– A ty co? Misja? – warknęłam.

Nadal go nie znosiłam, a jego ostatnie zachowanie, gdy ocalił mnie przed akumą, napawało mnie pewnym lękiem. Nie potrafiłam drania rozgryźć, a to tylko nasilało nienawiść wobec niego.

– Kanda idzie z wami – oznajmił Komui.

– Po co?

– Żeby cię chronić.

– Komui, czy ty uważasz, że mam dwie lewe ręce?! – krzyknęłam. – Lub może, że straciłam resztkę rozumu?!

– Nie krzycz, Vivian. Kanda zawiezie list do głównego generała. Może to coś pomoże.

– Jedną niańkę już mam. Drugiej mi nie trzeba – prychnęłam.

– Nie zamierzam cię niańczyć, Noah.

– Nie warcz na mnie.

– Uspokójcie się. – Komui musiał zareagować. – Zostało postanowione. A teraz już idźcie.

– Świetnie. Po prostu świetnie. Jeszcze tego dupka do szczęścia mi brakowało. Dzięki, Komui.

– Uważajcie na siebie – odpowiedział, jakby mnie nie słyszał.

– Wiesz, że nie będziemy. – Uśmiechnęłam się zjadliwie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top