Rozdział 16.

„Ja wiem życie, życie walką jest

więc wstań i zawsze o nie walcz

tak wiem życie, życie walką jest

więc wstań i nie poddawaj się"



Kilka kolejnych dni spędziłam sama ze sobą, nie pozwalając wejść do sypialni nawet Black, która próbowała zajmować się swoimi obowiązkami. Nie mogła mieć pewności, czy nie kombinuję czegoś, gdy dzielą nas drzwi, a fakt, że mogę latać, tylko podważał moje siedzenie na tyłku. Nie miałam nic na swoją obronę, gdyby próbowali mnie jednak skazać na śmierć. Kto by mi uwierzył, zwłaszcza po tym feralnym pokazie żądzy mordu na sali treningowej?

Z jakiegoś jednak powodu wszyscy próbowali mnie za wszelką cenę wyciągnąć z pokoju. Pukali, wołali, nawet zastawiali pułapki z jedzeniem, którego nie tykałam – wszystko na nic, bo nie reagowałam na zaczepki. Nie chciałam ryzykować, że znowu stracę nad sobą kontrolę, a niekoniecznie tym razem uda się mnie powstrzymać. Nikt tu właściwie nie był moim wrogiem, nie na tyle, by go zabijać, a zabijanie każdej osoby, która mnie wkurza, było bezcelowe. Swoją drogą, że pracochłonne jak diabli, a pożytku z tego żadnego.

Nie byłam pewna, skąd w ogóle ta zmiana we mnie. Czy spotkanie Kreatora na Arce zaczęło przebudzać moje geny Noah? A może już całkiem oszalałam? Nie wiem. Nie było też nikogo, kto mógłby mi to wyjaśnić, skoro jestem jedynym takim przypadkiem. Bo przecież skoro budzi się we mnie Czternasta, innocence powinno zareagować, prawda?

To wszystko pogarszało tylko moją i tak nie najlepszą pozycję w Zakonie. Może powinnam grzecznie dać się zaszlachtować? Czy miałam w ogóle po co żyć? Mana był martwy, a moi ostatni sojusznicy dowiedzieli się, że jestem jakąś dziwną hybrydą ich mocy z umiejętnościami wroga. Potencjalnie niebezpieczną, niewierną i nie do ujarzmienia. A jednak jakoś nie potrafiłam poddać swojego życia. W końcu zawsze pozostawała mi opcja tropienia Noah na własną rękę, może będę w stanie zabić ich kilku, nim mnie dopadną.

Jakbym o tym nie myślała, powinnam zniknąć z Czarnego Zakonu, nim naprawdę stanę się dla nich zagrożeniem. W sumie było mi trochę przykro na tę myśl, bo przez chwilę miałam tu prawie normalny dom – dla kogoś takiego jak ja to bardzo dużo – ale i tak jak zwykle stałam się kimś niepożądanym. Mówi się trudno, to nie pierwszy raz. Przywykłam do samotności i włóczenia się po ulicach. Za wiele się nie zmieni.

Odczekałam, aż większość Zakonu położy się spać. Na szczęście laboratoria były położone w innej części zamku, więc wątpliwe, żebym na kogoś wpadła. Nie żebym nie potrafiła się ukryć przed niechcianymi spojrzeniami, ale przezorności nigdy za wiele. Wolałabym, żeby nikt nie narobił rabanu, że się wykradam czy że w ogóle postanowiłam wyjść. Zresztą co noc wędrowałam do kuchni, więc chociaż tutaj dotarłam bez większych problemów.

Miałam odrobinę wyrzutów sumienia, że okradam Jerry'ego, który po przeprowadzce nie był już dla mnie tak oschły. Chyba dość szybko zauważył moje buszowanie po kuchni, bo od trzech dni zostawiał na wierzchu jedzenie. Nie jakieś resztki z kolacji, ale gotowe do spożycia dania. Raczej nie słyszałam o innych nocnych głodomorach, więc jedyne, co mi przychodziło do głowy, to właśnie ta wersja. Dziś też pod przykryciem znalazłam smażony makaron z warzywami i jakimś mięsem, co prawda już chłodnawy, ale nadal pyszny. Niestety nie nadawał się do zabrania w podróż, więc zadowoliłam się kilkoma kęsami i zrobiłam niewielki zapas prowiantu na najbliższe parę dni. Potem coś wymyślę, co dalej.

Wymknięcie się z Kwatery Głównej też nie było jakieś trudne, szybko odzyskałam wolność, by zniknąć w uliczkach nocnego Londynu. Może dobrze, że akurat tutaj się przenieśliśmy, im więcej ludzi, tym łatwiej zniknąć w tłumie.

– Vivian!

Odwróciłam się gwałtownie zaskoczona i trochę przerażona. Kilka metrów za mną zatrzymał się Lavi, próbując złapać oddech. Wyglądał tak, jakby całą drogę z Kwatery biegł, nawet płaszcz zwisał na nim jakoś zbyt luźno, choć było dość mroźno.

– Co ty tu robisz? – warknęłam.

– To raczej ja powinienem o to zapytać – odparł spokojnie. – Dokąd się wybierasz w środku nocy?

– Nie twój interes – fuknęłam.

– Jesteśmy przyjaciółmi, więc mój.

Zaśmiałam się paskudnie i podeszłam bliżej. Spiął się widocznie, co zamierzałam wykorzystać.

– Nie jesteśmy. Ja nie mam przyjaciół, a gdybyś myślał o mnie jak o przyjaciółce, nie wzdrygałbyś się na moją obecność.

– Zimno mi – rzucił beztrosko. – Szukałem cię, to nie czułem tej temperatury. Teraz zacząłem ją łapać. Tym bardziej nie powinnaś wychodzić w taką pogodę. Przeziębisz się.

Nie uwierzyłam mu, bo zawsze był trochę klaunem próbującym obrócić wszystko w żart. Trochę mnie to drażniło, ale nie wnikałam, dlaczego tak robi. To nie była moja sprawa. Gorzej, że sam wpychał swój nos wszędzie tam, gdzie wydawało mu się, że usłyszy i zobaczy coś ciekawego.

– Zadbaj bardziej o siebie – prychnęłam. – I wracaj do Kwatery Głównej. Powinieneś spać.

– Czytałem, gdy przez okno zobaczyłem, jak się wykradasz. Wiesz, że okna biblioteki wychodzą na główną bramę? Przez chwilę myślałem, że wyszłaś na nocny spacer po tylu dniach zamknięcia, ale odwróciłaś się kilka razy za siebie, a ta torba świadczy raczej o tym, że nie zamierzasz zbyt szybko wracać. O ile w ogóle.

Trzeba było mu przyznać, że jest spostrzegawczy. W sumie jako przyszły kronikarz powinien dostrzegać szczegóły, choć nie jestem pewna, czy wyciąganie wniosków to też część jego obowiązków.

– To nie twój interes – odparłam, odwracając się, by odejść.

Nie musiałam się mu tłumaczyć, nic mnie do tego nie zobowiązywało. Co prawda ryzykowałam, że narobi rabanu i Zakon zacznie mnie ścigać już teraz, ale nadal czułam, że dam radę im uciec. Nie mają szans wytropić dziecka ulicy, gdy to wsiąknie w półświatek, nawet nie zauważą, kiedy będę gdzieś daleko.

– Vivian, poczekaj! – Złapał mnie za łokieć, co nieco mnie rozdrażniło. – Dokąd idziesz? Czemu? Przez tę sytuację z Yuu na treningu? Przecież wiemy, że nie chciałaś. Komui też o wszystkim wie i nie wyciągnie wobec ciebie konsekwencji. Nie musisz się o to martwić.

Wyrwałam się i spojrzałam na niego zimno.

– Zapominasz o jednym. Jestem córką Noah. Nie pasuję do was i lepiej, żebym odeszła teraz, niż gdy komuś naprawdę zrobię krzywdę. Nie chcę, mimo wszystko okazaliście mi sympatię i nie chcę odwdzięczać się w ten sposób.

– Masz chociaż dokąd wrócić?

Wzruszyłam ramionami. Oboje doskonale wiedzieliśmy, że czeka mnie ulica. Nie miałam swojego miejsca na świecie, tułałam się po całej Europie, nigdzie nie zostając na dłużej. To nie było najgorsze życie, choć ciężkie, brutalne wręcz. Lepsze jednak niż klatka, którą mógł stać się Zakon tylko dlatego, że w pewnym momencie dałam się ponieść emocjom.

– Wróć ze mną do Zakonu – poprosił Lavi. – To może być twój dom.

Uśmiechnęłam się gorzko i ruszyłam w dalszą drogę. Wątpiłam, że byłoby tak miło, jak Lavi próbował mi to wmówić. W tej chwili było naprawdę łatwo zerwać te więzi i robiłam to bez większego żalu. Nie było mi pisane zostać egzorcystką. W końcu byłam potomkinią jednego z Noah, pewnego dnia stanie się to ryzykiem, do którego nie można było dopuścić.

Nie spodziewałam się jednak, że rudzielec będzie na tyle uparty, by pójść za mną. Zignorowałam go początkowo, póki milczał, choć wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Powinnam go znokautować i zostawić w jakiejś ciemnej uliczce, ale obawiałam się, że albo zamarznie albo dorwą go jacyś dranie, a nie życzyłam mu śmierci, nawet jeśli mnie wkurzał.

– Czemu za mną leziesz? – zapytałam.

– Bo chcę, żebyś wróciła do domu. Poza tym jak z tobą będę, będę świadkiem, że niczego nie kombinujesz przeciwko Zakonowi.

– Nie potrzebuję alibi, a wracać nie zamierzam. To już skończony etap.

– Dlaczego? Bo jesteś córką Czternastego? Bo zaatakowałaś Yuu pomimo reguł, które sama narzuciłaś?

Nie odpowiedziałam, nie zamierzałam z nim o tym dyskutować. Przyspieszyłam, by po chwili zacząć biec. Zgubię go tak, jak ostatnio zgubiłam Mikka w Trondheim. Wątpiłam zresztą, żeby Lavi za mną nadążył, nie był na tyle szybki, a że kluczyłam po uliczkach, nie mógł użyć innocence, by mnie dogonić. A może po prostu odpuści, wróci do Kwatery Głównej i zgłosi moją ucieczkę. Wtedy zapewne już mnie nie będzie w Londynie, a może nawet na Wyspach.

Pomimo moich pobożnych życzeń nadal siedział mi na ogonie. Nie chciałam z nim walczyć czy go atakować, możliwe jednak, że to będzie moja jedyna opcja – wywalczyć sobie wolność. Nie chciałam tracić na to czasu, nie miałam też pewności, czy przed wyjściem nie powiadomił kogoś o sytuacji, a to oznaczałoby dla mnie poważne kłopoty.

Skręciłam gwałtownie i wpadłam na niewielki placyk, który zamierzałam uczynić areną krótkiej potyczki z Lavim. Straciłam do niego cierpliwość, dostanie po łbie, to się trochę uspokoi, a ja będę mogła spokojnie odejść. Nie zależało mi w końcu na jego sympatii.

Nim jednak zaatakowałam rudzielca, spadł na nas grad pocisków akum. Udało nam się uskoczyć w dwie różne strony, spojrzeniem pochwyciłam kilka poziomów pierwszych i przewodzący im poziom drugi o dość ludzkiej postaci. Przeklęłam pod nosem, bo jeszcze tego mi tu brakowało.

Aktywowałam innocence, czując się przy tym dość nieswojo. Coś było nie tak, ale nie miałam czasu, żeby odkryć, co to takiego. Wzniosłam się przeciwko jedynkom, które próbowały mnie zestrzelić, ale były na to zbyt głupie. Irytowały jednak nieustannym deszczem pocisków, więc wyładowałam na nich swoją frustrację. To nie było nic trudnego.

Krzyk bólu odwrócił moją uwagę od ostatniej akumy i ledwo uniknęłam pocisku. Przecięłam ją z gniewem, po czym obejrzałam się na Laviego, który leżał na zakrwawionym śniegu z dość paskudną raną na piersi. Nad nim stała dwójka, a na jej rękach zamienionych w ostrza błyszczała krew.

Niemal automatycznie rzuciłam się na akumę, która nie spodziewała się tak zaciekłego ataku. Wystarczyły dwa cięcia, by zniknęła, a ja mogłam dopaść do rudzielca. Było źle. Tak rozległa rana wymagała specjalistycznej opieki, której nie potrafiłam mu zapewnić. A wszystko przez to, że za mną polazł, a ja bawiłam się w sentymenty zamiast od razu go znokautować i odejść. Czemu to mi się zawsze zdarza?

Położyłam dłonie na ranie, mając nadzieję, że chociaż odrobinę spowolnię nadchodzącą śmierć. Gdybym chociaż mogła coś dla niego zrobić, a tak byłam kompletnie bezsilna. Kretynka.

Wtedy poczułam poruszenie mojego innocence. Nie do końca rozumiałam, co się dzieje, gdy dłonie rozbłysły lekko zieloną poświatą, a rana Laviego zaczęła się zrastać. Nie było to jakieś szybkie działanie, ale powoli stan rudzielca zaczynał się poprawiać. Czyżby nowa umiejętność mojego innocence? Coś przydatnego, co może mi kiedyś ocalić skórę.

Przerwałam leczenie, gdy rana przestała zagrażać jego życiu, a ja poczułam się pozbawiona energii. Coś za coś, ale nie narzekałam. Jedna osoba mniej na moim sumieniu. Teraz tylko musiałam mu znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie może zostać do czasu, aż odzyska przytomność. Może nawet dobrze się stało, będę mogła odejść bez jego jęczenia, że mam wracać. Czemu go to właściwie obchodziło? Bo wątpię, żeby pobiegł za mną na rozkaz, raczej posłaliby kogoś, kto był bardziej przekonywujący w ten czy inny sposób.

Niedaleko od placyku dostrzegłam gospodę. Pora była co prawda późna, ale zarobek zawsze był zarobkiem dla dobrego gospodarza. Chwilę przed wejściem przeszukałam kieszenie rudzielca, ale nie znalazłam ani grosza, trudno, zapłacę ze swoich, a potem się pomyśli, co dalej.

Nie musiałam się dobijać. W środku siedziało kilku stałych bywalców nad kolejnym tej nocy kuflem piwa i kartami, pewnie pokerem. Obrzucili nas długimi spojrzeniami, po czym wrócili do rozgrywki, jakby nigdy nic. Za to gospodarz obserwował nas zza kontuaru uważnie, jakby szacując, ile jest w stanie z nas wyciągnąć w tym momencie.

– Ciężka noc? – zapytał, wskazując brodą na plamy krwi widoczne na ubraniu Laviego.

– Raczej pechowa. Znajdzie się wolny pokój?

– Będą kłopoty?

– Wątpię, o ile zmilczysz fakt, że tu jesteśmy.

Uśmiechnęłam się porozumiewawczo i gdy mężczyzna położył na ladzie klucz, dołożyłam kilka monet do zapłaty za pokój. W innym przypadku pewnie bym negocjowała pół na pół, ale zależało mi, by mieć to już z głowy. Im szybciej, tym lepiej.

Godzinę później już mnie tam nie było. Lavi został opatrzony i położony w łóżku, nawet nie zauważył mojego wyjścia tak jak gospodarz i jego klienci. Byłam wolna, choć wykończona atrakcjami tej nocy. Musiałam znaleźć sobie jakąś kryjówkę na kilka godzin, a potem mogłam opuścić Londyn.

Płonne były te nadzieje, kiedy ponownie poczułam pieczenie przekleństwa. Akumy. Do tego czułam jeszcze coś, co pogarszało tylko mi humor – Noah. Któryś z nich był w pobliżu, a to nie wróżyło mi dobrze. Wycieńczona nie mogłam się skutecznie bronić, o równej walce czy pokonaniu przeciwnika nie wspominając. Ta noc była jakimś koszmarnym żartem godnym Kreatora. To on miał tak paskudny gust.

– Zgubiłaś się, królewno?

Przede mną wyrosła głupio uśmiechnięta akuma w postaci karykaturalnej małpy. Odskoczyłam instynktownie, choć nie dość szybko i wylądowałam na oblodzonym bruku. Pech chciał, że sztylet wypadł mi z ręki i potoczył się w przeciwnym kierunku. Zaklęłam szpetnie. Normalnie ta dwójka nie stanowiłaby dla mnie zagrożenia, teraz pozostała mi tylko ucieczka.

Aktywowane skrzydła pozwoliły mi wznieść się poza zasięg akumy, ta jednak zdołała mnie strącić na ziemię. Uderzenie wypchnęło mi z płuc powietrze, zaczęłam się czołgać na oślep, ale to na nic. Potwór dopadł mnie chwilę później, złapał za jedno ze skrzydeł i zaczął rwać pióra. Wrzasnęłam z bólu i bezsilności. Ciało nie reagowało właściwie, otępiałe i ciężkie, a to oznaczało tylko jedno. Umrę tu. Żałosną śmiercią jak porzucony śmieć. W końcu na mnie trafiło.

Trzask oznajmił złamanie, a z mojego gardła znowu wydobył się wrzask. Chwilę później akuma też krzyknęła boleśnie, po czym zniknęła. Nie rozumiałam tego, z trudem odwróciłam się na plecy i zaraz tego pożałowałam, gdy poczułam kolejną falę bólu.

– Noah.

Jego się tu spodziewałam najmniej ze wszystkich. Skrzywiony jakby Jerry kazał mu zjeść tonę cytryn spoglądał na mnie z pogardą. Cóż, podejrzewam, że w tej chwili rzeczywiście to godny pożałowania widok. Mimowolnie uśmiechnęłam się krzywo.

– Idealna szansa, żeby się zemścić i mnie dobić – powiedziałam cicho.

– Życie ci niemiłe?

– Już od dawna, więc droga wolna. Tak się składa, że nie jestem w stanie stawić oporu.

– Kretynka – warknął. – Wstawaj, wracamy.

Lekko zgłupiałam na te słowa. Już samą zagadką było jego pojawienie się tutaj, a teraz jeszcze mi pomaga? Podmienili go czy jak?

– Czemu tu jesteś? – zapytałam.

– Głupi królik narobił rabanu, a kompleks siostry wydarł wszystkich z łóżek.

– Niepotrzebnie. Możesz mnie tu zostawić. Nikt za mną płakać nie będzie.

– Idiotka. Używasz ty czasem rozumu?

Nie rozumiałam w zupełności jego zachowania, bo przecież mógł mnie tu zostawić, zignorować, że trzęsę się z zimna i bólu, odejść i mieć spokój albo dobić w ramach zemsty za ten feralny pokaz na sali treningowej. Co go przed tym powstrzymało? Bezwzględny rozkaz Komuiego? Wyrzuty sumienia? Jakiś odruch człowieczeństwa.

– Możesz nie utrudniać? – warknął zirytowany.

Chwilę później pomógł mi usiąść i narzucił mi na ramiona swój płaszcz, nie skarżąc się na dotkliwe zimno. Złamane skrzydło znowu zabolało, więc dezaktywowałam innocence, wtulając się w płaszcz Kandy. Jego zapach w jakiś sposób mnie uspokajał, co było kolejną nieprawdopodobną rzeczą tej nocy. Jak przez mgłę słyszałam, jak Japończyk powiadamia Kwaterę Główną, że mnie znalazł, po czym wziął mnie na ręce i ruszył w drogę powrotną.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top