Rozdział 144.
„Ja – zamknięta szczelnie w swej skorupie
Ja – powoli staram się zrozumieć
Czemu chroniłeś mnie
Wiem, że ciągle próbowałeś pomóc
Wiem, że miałam Twoje słowa za nic
Wiem już – myliłam się"
Miałam nadzieję, że to wszystko jakiś żart. Najpierw Kanda, a teraz generałowie. Czułam nierealny ucisk na gardle, chciałam uciekać, ale dokąd? Przed tym nie można uciec i wszyscy to wiedzieliśmy.
– Dziękujemy, Fou. Vivian, usiądź.
Głos Tiedolla nie do końca do mnie dotarł i nadal stałam w tym samym miejscu, ale już samotnie. Chyba przeczuwałam, co się wydarzy.
– Vivian, usiądź.
– Nic nie zrobiłam. – Cofnęłam się spanikowana.
Pewnie bym uciekła, gdyby któreś z nich wstało. Sama nie wiem, dlaczego. Instynkt podpowiadał mi, żeby się ukryć i przeczekać czas pościgu, a potem zniknąć.
– Vivian, my nie chcemy cię ukarać. Nie denerwuj się.
– Więc po co ta konspiracja?
– Nikt nie musi wiedzieć, że rozmawiamy. Usiądź.
Minęła chwila, zanim posłuchałam głosu rozsądku i wykonałam polecenie. Byłam zdenerwowana sytuacją, ale generałowie też nie czuli się tu dobrze. Zauważyłam to, gdy Tiedoll przesunął w moją stronę stos papierów, który do tej pory leżał samotnie na stoliku.
– Jesteś mądrą dziewczyną i szybko domyśliłaś się, co jest w szkatule. Teraz możemy to potwierdzić. Te dokumenty związane są z Aniołem Lucyfera czy też Kluczem, którego rolę ci narzucono. To nie wygląda dobrze, ale wspólnie postanowiliśmy, że masz prawo je przeczytać. Powinny udzielić ci odpowiedzi na twoje pytania – wyjaśnił Tiedoll.
– Wrócimy tu rano, więc nie musisz się śpieszyć – dodała Nine.
Po chwili zostałam sama z dokumentami ze szkatuły. Teraz rozumiałam, skąd to zachowanie Fou. Czy Komui wiedział o tym spotkaniu? Czy Bak wie, co robię pod jego nosem? Wszystko ukryte przed Leverrierem. Miał je już w rękach? Ile życia mi zostało?
Nagle uświadomiłam sobie, że spełnia się moje pragnienie. Odmawiali mi odpowiedzi przez ostatnie miesiące, odwlekali wszystko do tej nocy. Teraz miałam całość na wyciągnięcie ręki. Doczekałam się tego, ale jakoś nie mogłam po nie sięgnąć. Pragnęłam odpowiedzi, ale bałam się ich. Mogłam wiele zyskać, ale stracić wszystko. To była cena, którą musiałam zapłacić za wiedzę o samej sobie. Teraz w końcu będę wiedziała, kim naprawdę dla nich jestem.
Pismo Kronikarza było proste i czytelne, pozbawione wszelkich ozdobników, wręcz anonimowe jak sam jego autor. Tłumaczenie trwało wiele miesięcy przerywane jedynie na krótkie okresy, kiedy staruszek musiał wyruszyć w jakąś podróż. Wtedy szkatuła pewnie leżała bezpieczna u generałów. Tam nikt nie ważył się szukać niczego, myszkowanie w ich skrzydle zostałoby surowo ukarane. Zresztą, kto by na to wpadł? Mieliśmy inne zajęcia, obowiązki, problemy... Sama też bym się na to nie odważyła. Chciałam znać treść tych dokumentów. Wiele razy próbowałam wymusić na generałach, żeby pozwolili mi do nich zajrzeć, ale sama nie złamałam zasad, żeby dostać tę wiedzę. Po pierwsze: bałam się jej, po drugie: wiedziałam, że nie ujdzie mi to na sucho.
W końcu zabrałam się za czytanie i z każdym słowem byłam coraz bardziej przerażona. Historie o kolejnych czternastych Noah odzwierciedlały okrucieństwo Zemsty, która zawsze doprowadzała do kataklizmu. Samo moje narodzenie zapieczętowało los świata. Niczego już nie mogłam zmienić oprócz strony. Dla egzorcystów byłam narzędziem do wygrania wojny, muszą mnie jedynie sobie podporządkować i trzymać krótko, co było bardzo trudne. W każdej chwili Klucz może przejść na stronę wroga i skończyć wszystko. Nie należy mi ufać. Sama w sobie byłam wrogiem. Wciąż coś knuję. Pragnę zagłady egzorcystów. W każdej chwili mogę zdradzić dla kaprysu. Nie mówiąc im o Sercu Innocence, mam świetną zabawę, gdy obserwuję ich gorączkowe poszukiwania. Lawiruję pomiędzy stronami tak, jak jest mi wygodnie. Zabiłabym ich z zimną krwią dla kaprysu. Muszą mnie zmusić do odpowiedniego działania, a potem unieszkodliwić.
Rozrzuciłam papiery po całym pokoju. Miałam być potworem, którego należy trzymać w klatce o chlebie i wodzie, żeby nie miał szans się zbuntować. Owszem, dokumenty ukazywały możliwość współpracy pomiędzy Kluczem a Czarnym Zakonem, ale była ona bardzo niewielka. Ludzie, którzy na przestrzeni wieków spisywali tę wiedzę, nie widzieli krzty człowieczeństwa w Aniele Lucyfera. Był tylko narzędziem do wygrania wojny z Kreatorem, do niczego innego się nie nadawał. Może właśnie taka była smutna prawda o moim losie. Czy to wszystko miało jakikolwiek sens? Każdego dnia wstawałam i walczyłam o swoje istnienie, dążyłam do określonego celu. Dawniej chodziło o odnalezienie Many, który mógł odpowiedzieć na wiele moich pytań. Poza tym był kimś bliskim, jedynym, jakiego miałam przez dłuższy czas. Nadzieja na spotkanie z nim dawała mi siłę na każdy kolejny dzień istnienia. Okazała się być płonna, ale tylko dzięki temu jakoś funkcjonowałam, choć zdarzały się dni, kiedy nie wytrzymywałam psychicznie ulicznego trybu życia. Byłam dzieckiem. Nieważne, że szybko nauczyłam się myśleć jak dorosła i zrobiłam z siebie strzęp człowieka. Nie widziałam innego życia, nikt nie pokazał mi innego sposobu na odnalezienie mojego celu. Straciłam niewinność, wstyd, moralność, sumienie. Gardziłam własnym życiem, ale nadzieja dawała mi siłę, żeby pomyśleć: „Jutro będzie lepiej". Czasami jednak nawet to nie pomagało. Pragnęłam śmierci jak niczego innego. Wtedy pojawiali się ludzie, dzięki którym przypominałam sobie, że istnieje inny świat niż ten, który mnie otaczał. Wystarczyło jeszcze odrobinę wysiłku, samozaparcia i odnalezienia furtki do niego. Właśnie w to wierzyłam i się nie poddałam.
Czy to wszystko na darmo? Bez sensu? Po co ta wieczna walka o przetrwanie, skoro nic nie znaczę jako człowiek? Za co te wszystkie upokorzenia? Za co blizny, które przypominają mi o tym, co ze mną robiono przez te wszystkie lata? Po co te wszystkie wylane łzy? Po co zdzierałam sobie tyle razy gardło w bezsilności? Wszystko na próżno? Zawsze byłam tylko zabaweczką? To miało mnie przygotować na to rozczarowanie? Nie udało się. Stawiłam czoło takiemu życiu i jakoś udało mi się przeżyć. Chciałam nadać swojej egzystencji jakiś sens. To było bez sensu?
Dwa lata spędzone w Zakonie były kolejną lekcją. Tym razem zdrowych relacji, prawdziwych więzów, zaufania i miłości. Powoli i z błędami stawałam się inna. Może podświadomie chciałam, żeby stali się moją rodziną. Mana nie żył. Z Allenem tak naprawdę nie łączyły mnie żadne więzi. Przecież nawet mnie nie pamiętał. Zostałam sama, a pustka bolała jeszcze bardziej. Mimo to bałam się pozwolić innym wkroczyć do swojego życia, nie chciałam znowu poczuć bólu straty. Rozdarta raz ich do siebie dopuszczałam, a za chwilę odpychałam. Stałam się jednak częścią tego miejsca. Mimo wszystko spotkały mnie tu dobre rzeczy. Owszem, przez moment wszyscy we mnie zwątpili. Byłam córką wroga, ale to przestawało mieć znaczenie, gdy widzieli, jaka jestem. Nadal nie wiem, czy mamy w sobie tyle w sobie zła, ile widzą inni, ale czasem byłam gorsza, niż w ich mniemaniu. Przypomnieli mi jednak, co to znaczy kochać. Czułam się lekka, szczęśliwa i wolna. Potrafiłam zapomnieć o złych chwilach, własnych demonach i kruchej przyszłości.
Czy to wszystko na próżno? Te dokumenty odbierały sens tego wszystkiego. To był cios. Rozrywał wszelkie dobre wspomnienia w drobny mak. Czy to szczęście było tylko ułudą?
Wstałam i podeszłam do okna. Tutaj, w Azji trwał dzień. Siąpił lekki deszcz, ale nie było ponuro, jak można było się spodziewać. To nie Londyn, gdzie prawie zawsze pada. Moi towarzysze w Kwaterze Głównej spali spokojnie w niewiedzy, z czym zadawali się przez ostatnie dwa lata. Co zrobią, gdy zostaną uświadomieni? Uśmiechną się i powiedzą, że to niczego nie zmienia, czy jak Kanda poślą mnie do diabła? Czy znów zostanę sama? Zresztą czy to ma jakieś znaczenie? I tak nie pożyję już długo. Szkatuła zdecydowała o mojej śmierci. Bez znaczenia, co o tym myślę. Może dobrze, że Squalo nie dożył tego momentu. Rzucałby się, wrzeszczałby, próbowałby mnie bronić. Nie chciałabym, żeby musiał to przeżywać albo narobił sobie problemów. Mimo to brakuje mi go. Nie ma nikogo, kto by mnie teraz przytulił i tylko swoją obecnością próbował pocieszyć. Był lekiem na takie wiadomości, pomagał zaakceptować fakty takimi, jakimi są.
Boję się śmierci. Tak bardzo pragnę żyć. Przez nich, przez egzorcystów. Mam dla kogo, a Squalo przypieczętował to, choć paradoksalnie jego tu brakowało. Nie wiem, co mam robić. Nawet jeśli ucieknę, Leverrier każe mnie ścigać. Co to za życie? Tkwiłabym w jakiejś dziurze, widząc w każdym wroga. Do Noah nie pójdę. Nigdy w życiu. Wolę już śmierć. Ale co z tym będzie? Przecież egzorcyści tego tak po prostu nie zaakceptują. Kiedy wpadną po mnie Kruki, może wydarzyć się coś strasznego. Bunt, wrzaski, płacze, rozpacz, wściekłość, ból. Oddać się w ręce Leverriera? To jak przyznanie się do winy, ale czy mam jakiś wybór? Przecież on i tak podpisze wyrok śmierci. Może lepiej oszczędzić im tego widoku? Nie będą przez to szczęśliwsi, ale czy to nie będzie dla nich lepsze? Dowiedzą się po fakcie. Nie pozwolę narażać im się za przegraną sprawę. Dość szkód narobiłam. Chciałabym, aby egzekucja była szybka. Takie życie było wystarczającą męczarnią, ale czy Leverrier odpuści sobie celebrowanie tej chwili? Ile czasu mi jeszcze zostało?
Pozbierałam papiery walające się wszędzie dookoła. Sporo ich było, pochodziły z różnych okresów, ale zawierały jedną prawdę: Klucz jest narzędziem do wygrania wojny. Czy na kartach historii też zostanę tak potraktowana? A może za sto lat nikt nie będzie wiedział, że Vivian Walker w ogóle istniała? Czy w kronikarskich księgach zostanie chociaż zapisane moje imię? Czy ta walka od początku była skazana na przegraną?
Zniechęcona i rozgoryczona skuliłam się na sofie. Czekałam na generałów. Czy mieli mi jeszcze coś do powiedzenia, czy po prostu chcą ze mną po cichu skończyć? Przynajmniej oszczędzą mi widoku Leverriera tuż przed śmiercią.
Nie płakałam. Łzy skończyły się wraz z odejściem Squalo. Teraz pozostało mi jedynie czekanie na koniec tej historii. Strach objął mnie mocno swoimi ramionami i nie zamierzał puścić aż do finału. Całe moje życie wypełniało przerażenie. Bałam się, gdy umarła mama, gdy Mana zostawił mnie z Crossem, gdy trafiłam do bidula. Każdy dzień na ulicy wypełniał strach: o życie, godność, zachowanie tajemnic. W Zakonie bałam się, że prawda wyjdzie na jaw, że stracę to iluzoryczne bezpieczeństwo, że znów będę sama, że stracę bliskich, że stanę się ich zagładą. Nawet w dobre dni strach był gdzieś obok, niby niewidoczny, ale gotowy zaatakować, gdy przestanę o nim myśleć. Przez to budziłam się z koszmarów nieporadna i bezbronna niczym mała dziewczynka. Czasem tylko to uczucie było moim jedynym towarzyszem.
Drzwi się otworzyły. Jak wyglądałam w ich oczach? Jak przerażone dziecko czy przyczajone, dzikie zwierzę?
– On już wie? – zapytałam.
– Nie. Woleliśmy, żebyś dowiedziała się pierwsza – odparła Nine.
– Nie ma możliwości, żeby zniszczyć szkatułę?
– Nie, Vivian. Nie możemy jej zniszczyć. To by tylko przedłużyło o trochę czas zawieszenia – odpowiedział Tiedoll.
Wiedziałam, że to kwestia kilku dni. Tylko tyle mi zostało. Pętla zacisnęła się na tyle, że nie mogłam jej już ściągnąć. Zdławiłam w sobie wrzask rozpaczy, który utknął w moim gardle. Zeskoczyłam gwałtownie z sofy i podeszłam do okna. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy. Wstydziłam się ich, ale dla mnie nie było już nadziei.
Milczeli, pozwalając mi na tłumione do tej pory uczucia. Po raz drugi w tak krótkim czasie mój świat się rozleciał. Najpierw Squalo, teraz to. Dlaczego ja zawsze tak obrywam?
– Żałuję każdego dnia tej agonii – wyszeptałam. – Nie powinnam się nigdy narodzić. Zabijecie mnie?
– Nie, Vivian. To spotkanie nie zostało po to zorganizowane. Prawdą jest, że Leverrier wykorzysta szkatułę przeciwko tobie, ale mamy jeszcze trochę czasu, żeby coś z tym zrobić.
Spojrzałam na Tiedolla. Moje serce wrzeszczało, że przecież nic się już nie da zrobić, ale nie odezwałam się. Za to coś sobie uświadomiłam. Trochę mnie to przeraziło, ale poczułam też ulgę.
– Kanda o wszystkim wiedział, prawda? – zapytałam. – Naprawdę był podwójnym szpiegiem: Leverriera i waszym.
– Rola Kandy nie ma tu już znaczenia – stwierdził Socalo.
To jednak potwierdzało moje przypuszczenia co do Japończyka. Na razie musiałam to odłożyć na bok, ważniejszy był mój los.
Wróciłam na poprzednie miejsce i przyciągnęłam do siebie kolana. Ssało mnie w żołądku, zmęczenie też zaczynało się odzywać. Mimo to ta rozmowa nie mogła czekać.
– Co teraz? – zapytałam. – Mam czekać, aż Leverrier przyśle po mnie Kruki i wywoła bunt pozostałych?
– Musisz „zginąć" w czasie najbliższej misji – odpowiedział Tiedoll.
– To może sama to zrobię?
– Nie chodzi o prawdziwą śmierć, ale taką, aby Czarny Zakon uwierzył, że Vivian Walker zginęła. Najlepszy będzie pożar albo coś, dzięki czemu nie będzie można rozpoznać ciała.
– I co dalej? W ogóle co to za pomysł? Czytaliście te dokumenty, więc dlaczego każecie mi uciekać?
– Te dokumenty pisali ludzie związani z Zakonem – odezwał się Kronikarz. – Siłą rzeczy więc opisywali Anioła Lucyfera jako zło wcielone. Nie podchodź do tego tak poważnie. Najważniejsze jest to, co Klucz potrafi.
– Ale Leverrier właśnie tak do tego podejdzie – sprzeciwiłam się.
– Więc należy go powstrzymać przed błędną decyzją – odparł Tiedoll. – Vivian, znam cię nie od dziś. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? – Kiwnęłam głową. – Już wtedy wiedziałem, że mimo wszystko jesteś kimś, komu warto zaufać. Ulica cię nie zniszczyła, choć niektórych nawyków nadal nie możemy cię oduczyć. Wiem, że pomożesz nam wygrać tę wojnę. Nie, dlatego, że musisz, ale dlaczego, że tego chcesz. Tobie też na tym zależy. Dlatego musisz się ukryć.
– Gdzie? Nie chcę wracać na ulicę.
– Pamiętasz naszą podróż i twoje spotkanie z pewnym tajemniczym człowiekiem?
– Kazałeś mi o tym zapomnieć.
– Dołączysz do Ligi Cieni.
Nine i Socalo poruszyli się niespokojnie. To była ryzykowana decyzja. Gdyby Leverrier się dowiedział, nie byłoby dla mnie żadnej nadziei.
– Froi, jesteś pewny? – zapytała Nine.
– Vivian będzie tam bezpieczna. To najlepszy czas, żeby stała się ich częścią tak, jak chcieli. Vivian, wiesz, gdzie się kierować?
– Tak, podał mi adres.
– Dobrze. Pamiętaj, Czarny Zakon musi uwierzyć, że nie żyjesz. Potem opiekę nad tobą przejmie Liga Cieni. Nikt ci tam nie zrobi krzywdy.
– Dobrze.
To była jakaś alternatywa. Liga od dawna chciała mnie w swych szeregach, mimo że jestem Noah. Wiedzieli o tym doskonale, byłam o tym przekonana. Zresztą ciągle pojawiali się w czasie moich misji, pomagali nam, a nawet ratowali życie. Obserwowali mnie, ale nie złożyli ponownie swej oferty. Miałam przyjść, gdy będę gotowa. Teraz zmuszała mnie do tego sytuacja. Musiałam odejść. Czy to dobry wybór? Zobaczymy.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć – przypomniała Nine. – Nawet Kanda.
– Wiem. To ścisła tajemnica. – Kiwnęłam głową. – Coś jeszcze?
– Resztę pozostawiamy tobie.
Miałam mętlik w głowie. Potrzebowałam czasu na poukładanie tego wszystkiego i ułożenie planu ucieczki. To moje pożegnanie z Czarnym Zakonem. Nigdy się nie dowiedzą, że znowu ich oszukałam. Będą mnie opłakiwać, a ja stanę się Cieniem. Życie znów będzie inne, ale nasze drogi się rozejdą. Może już na zawsze.
– Możesz wracać do Europy. Powodzenia, Vivian.
– Dziękuję, generale. Żegnaj.
Wiedziałam, że więcej go nie zobaczę. Może właśnie szykował się do następnej podróży i przed moją ostatnią misją już się nie spotkamy.
Skłoniłam się generałom i poszłam. Byłam głodna, zmęczona i pogubiona. Oficjalnie Fou zajęła tyle mojego czasu, takiej wersji miałam się trzymać. Zresztą na wiele pytań musiałam sobie odpowiedzieć. To chwilę potrwa, ale moje przeznaczenie jest już jasne. Szkatuła rzeczywiście to wyjaśniła, ale wiązało się to z moim odejściem z Zakonu. Za wszystko trzeba zapłacić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top