Rozdział 140.
„Gdzieś we mgle gubię drogi swe
Nie odnajdę się
A w tych snach Twoja śmierć, mój strach
Nie chcę dłużej tak, nie..."
Ból głowy był nie do zniesienia. Przesadziłam wczoraj i to stanowczo, a nic się nie zmieniło. Nabawiłam się tylko kaca, jakby mało mi było problemów. Jestem naiwna i nieodpowiedzialna, dawniej nie postąpiłabym w ten sposób. Posiadanie bliskich zrobiło ze mnie rozmiękłą kluchę. Powinnam się skupić na swoich zadaniach i problemach, więzi z innymi tylko mnie osłabiły.
Otworzyłam oczy i podniosłam się ociężale na łokciu. Obok mnie leżał Kanda. Spał. Nie miałam pojęcia, skąd się tu wziął. Niewiele zresztą pamiętałam z poprzedniego wieczoru, jedynie mętne migawki, z których niewiele mogłam się dowiedzieć. Odpowiedzi mogłam uzyskać tylko z jednego źródła. Szturchnęłam go lekko – na więcej nie miałam siły.
– Kanda.
Spojrzał na mnie. Może wcale nie spał, tylko mnie pilnował w ten sposób. To bez znaczenia.
– Narobiłam wczoraj głupot? – zapytałam.
– Pomijając, że się uchlałaś, to na szczęście nie.
– Co ty tu właściwie robisz?
– Chciałaś, żebym został.
– Aha, a ty dobrotliwie spełniłeś prośbę – odparłam sarkastycznie. – No to teraz możesz wracać już do siebie.
– Tak zrobię, a ty się ogarnij chyba, że chcesz, żeby wszyscy dowiedzieli się, gdzie wczoraj byłaś. Zresztą wcześniej wyraziłem się wystarczająco jasno, więc nie zamierzam się powtarzać. Przyjdź na śniadanie.
Po chwili zostałam sama z kacem moralnym i faktycznym. Musiałam się wziąć za siebie. Podniosłam się ociężale z łóżka i powlokłam do łazienki. W lustrze zobaczyłam cień samej siebie: szara cera, zaczerwienione, przekrwione oczy, kołtuny we włosach, widoczne blizny po ostatniej potyczce. Straszyłam bardziej niż niejedna akuma.
Długi, zimny prysznic dobudził mnie i zniwelował odrobinę ból głowy. Ubrałam się i zeszłam na stołówkę, wzbudzając lekkie poruszenie. Czekali nie wiadomo na co. Zignorowałam to. Zawsze tak było, szukali okazji do opowiadania bzdur czy zaczynania bezwartościowych rozmów.
– Jajecznicę z warzywami i mocną kawę – rzuciłam do Jerry'ego.
Szum był nie do zniesienia. Odzwyczaiłam się od tego, a kac pogłębiał irytację. Nie zwracałam na to jednak uwagi, żeby nie wybuchnąć. Od dziś miałam być taka jak dawniej. Koniec z przyjazną Vivian, której można wejść na głowę. Dosyć tego. Muszę najpierw zająć się swoimi sprawami, ludzie schodzą na drugi plan.
– Proszę bardzo, Vivian. Dobrze, że wróciłaś.
– Dziękuję.
Usiadłam na swoim miejscu i wypiłam spory łyk kawy obserwowana przez pozostałych egzorcystów. Chyba czekali, aż stanę się sobą sprzed Squalo albo rozpłaczę się przy wszystkich. Nic z tego.
– Wszystko w porządku? – zapytał Lavi.
Zignorowałam go, zajmując się jedzeniem. Plan był prosty: zjeść i wyjść. Egzorcystów jednak tak łatwo się nie da pozbyć. Wiedziałam o tym doskonale. Gdy skończyłam śniadanie i podniosłam się do wyjścia, za koszulę złapała mnie Abba.
– Idziemy na spacer? – zapytała.
– Nie. Zajmij się sobą – odparłam chłodno.
– Ale, Vivian...
– Coś powiedziałam, więc się odwal.
Zaniosłam naczynia i wróciłam do siebie, nie zważając na oburzone spojrzenia egzorcystów. Nie zamierzałam wdawać się z nimi w dyskusję. Muszą się do tego przyzwyczaić.
Zaczęłam sprzątać. Niby zrobili to inni parę dni temu, ale musiałam się czymś zająć przynajmniej na chwilę. Dzięki temu nie myślałam o Squalo i nie próbowałam przypomnieć sobie wczorajszego wieczoru. Tego mogłam się domyśleć, zwykle kończyło się to tak samo, co dawało mi kolejny powód do nienawidzenia siebie. Gdyby Kanda po mnie nie przyszedł, pewnie też tak by było. Zresztą nieważne.
Powoli wracałam do równowagi sprzed Zakonu. Udało mi się zapomnieć o wszystkich złych rzeczach, które mnie tu spotkały. Chciałam powoli odkryć prawdę związaną z Aniołem Lucyfera. Bez zbędnych uczuć i dodatkowych problemów z ludźmi wokół.
Drzwi otworzyły się bez pukania. Odwróciłam się do intruza, którym był, jak się można było domyśleć, Kanda.
– Czego? – warknęłam.
– Dalej odwalasz? – zapytał tym samym tonem.
– O co ci chodzi?
– O Abbę. Przez jednego kretyna rezygnujesz ze wszystkich, których kochasz?
– Obrońca uciśnionych się znalazł – prychnęłam. – Jak masz pieprzyć, to stąd idź.
– Chyba czegoś nie rozumiesz. – Podniósł nieznacznie głos. – To ci nie pomoże. Superbi tak po prostu nie zniknie, oni też nie. Stworzyłaś więzi, to bądź za nie odpowiedzialna.
– Odwal się. Przecież oni cię nie obchodzą – odparłam sarkastycznie.
– Chodzi o Abbę. Dobrze wiesz, że nie radzę sobie z dziećmi. Tiedolla nie było, kiedy przez dwie noce przychodziła z koszmarami. Bała się o ciebie. To nic nie znaczy? Potem nie było lepiej. Myślisz, że tego nie przeżyła?
Odwróciłam spojrzenie, żeby zająć się przerwaną czynnością. Rozmowa z nim nie była w tym momencie na moje siły.
– Zostaw mnie w spokoju – powiedziałam cicho.
– Chodź.
– Dokąd?
– Po prostu chodź.
Pociągnął mnie za ramię i wyszedł z pokoju. Byłam odrobinę ciekawa, co wymyślił. To popchnęło mnie do ruszenia za nim z własnej woli. Poprowadził przez Arkę do Azji, a potem sobie znaną drogą. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Bardziej pasowało do niego opieprzenie mnie i zostawienie z zszarganymi nerwami. Co planował?
Zatrzymał się. Znałam to miejsce – wodospad z lotosami wewnątrz Kwatery Azjatyckiej. Ostatnio niezbyt dobrze się to skończyło, ale chyba zignorował ten fakt.
– Po co mnie tu przyprowadziłeś? – zapytałam.
– Możesz się bez przeszkód wykrzyczeć.
– Uważasz, że tego chcę?
– Bez tego trzeba będzie cię zabić. Superbi poświęcił życie, żebyś mogła żyć. Chcesz zmarnować jego trud?
– Nie musisz mi przypominać, że to moja wina – warknęłam.
– Nie to miałem na myśli.
– Nie? Przecież taki jest fakt. Gdyby mnie nie było, żyłby.
– Tego nie wiesz.
– A kogo musiał ratować? Kto odwracał jego uwagę od przeciwnika? – zapytałam, czując łzy w kącikach oczu.
Otarłam je ze złością. Nie chciałam znowu płakać, a na pewno nie przy Kandzie. Po co mnie tu w ogóle przyprowadził?
– Nie miałaś na to wpływu. Podjął decyzję. Znał konsekwencje.
– I zniknął. Umarł! A jednak wciąż jest wokół! Wystarczy głupi deszcz i zaczynam o nim myśleć! To boli, rozumiesz?! A ja mam dość bólu.
– Jeśli nie pogodzisz się z tym, zawsze będziesz się tak czuła. Próba ignorowania faktu jego śmierci nie jest rozwiązaniem. Przyjdzie dzień, kiedy się spod tego nie wygrzebiesz. Zresztą zrywanie więzi z nimi też nie przejdzie.
– Jak długo to będzie tak boleć?
– Nie wiem, Noah, ale przestań zachowywać się jak szamoczące się zwierzę.
Podeszłam do linii wody i pozwoliłam łzom płynąć. Maska opadła i znów obok był Kanda – milczący obserwator, który nie ujawniał swoich wniosków. Nie wiem, co myślał, planował, zamierzał. Po prostu pozwolił mi uspokoić się na tyle, na ile mogłam w tym stanie.
Energia wewnątrz mnie domagała się spożytkowania. Odwróciłam się do Kandy i wycelowałam w niego pięścią. Uderzyłam go w otwartą dłoń.
– Chcesz walczyć? – zapytał.
– Mam dość twojego ględzenia.
– Nie masz szans.
– Jesteś tego pewny?
Po jego twarzy przeszedł cień uśmiechu zadowolenia, ale nie zważałam na to. Puścił moją dłoń i ruszyliśmy na siebie. Przestałam myśleć, liczyły się zadawane ciosy. Wyrwałam się z marazmu, który trzymał mnie przez ostatnie kilka dni. Poczułam się wolna i lekka, było lepiej wraz z upływem czasu.
Kanda w jednym miał rację – dziś nie dotrzymuję mu kroku. Brakowało mi sił, moje ataki były chaotyczne i nieskładne. Całkowicie kontrolował sytuację, posyłając mnie za każdym razem na ziemię. Mimo to nie poddawałam się. Walka sprawiała, że było lepiej, uwalniałam frustrację związaną z całą tą sytuacją. Reszta się nie liczyła.
Nie był zbyt delikatny, ale też nie przesadzał. Dostosował się do mojej słabszej kondycji, choć czasem bardzo łatwo posyłał mnie na ziemię. Od czasu do czasu uśmiechał się kpiąco, jakby go to bawiło. Zostawiał mi luki, po czym udowadniał, że nie potrafię ich wykorzystać. Grał na moim osłabieniu, doprowadzając mnie do całkowitej utraty sił.
– Masz już dość – stwierdził.
– Nieprawda.
Podniosłam się z ziemi i ponownie zaatakowałam. Nie wiem, jak długo tu byliśmy, ale mój cios wyprowadzony został resztką sił. Bez problemu złapał mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie, przez co straciłam równowagę i wpadłam na niego.
– Wystarczy – powiedział. – Ledwo trzymasz się na nogach.
– Przez ciebie.
– Miałem ci się dać pokonać? – zapytał.
– Jak zwykle nic nie rozumiesz.
– To mi wyjaśnij.
Odsunęłam się od niego i usiadłam tuż nad wodą. Dopiero teraz poczułam zimno. Wycieńczona wysiłkiem, mokra od walki mogłam złapać przeziębienie. Dopóki nie znajdę rozwiązania, mój organizm będzie szwankował.
– Są ładne – stwierdziłam, patrząc na lotosy. – I wszyscy tutaj kojarzą je z tobą.
– Nie zmieniaj tematu.
Otulił mnie kocem. Nadal nie wiem, gdzie go ukrywał, ale to nie miało znaczenia. Usiadł obok, widziałam go kątem oka.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Noah... – westchnął.
– Byłam tam i nie mogłam nic zrobić. Wszystko działo się tak szybko. Nie rozumiem zbyt wielu spraw i zostałam z pustką w sercu.
– Po żadnym człowieku nie zostaje pustka – odpowiedział.
Spojrzałam na niego. Już słyszałam te słowa. To samo powiedział Niszczyciel Czasu, gdy spotkałam się z nim we śnie. Zbieg okoliczności?
– Co? – zapytał.
– Ktoś już mi to powiedział, ale... To nie jest proste. Jego obecność jest wszędzie. Nie mogę się od niego uwolnić, choć chciałabym zapomnieć.
– Zamiast zapominać, powinnaś zaakceptować jego śmierć.
– Nie wiem, czy potrafię. To trudne.
– Potrzebujesz czasu. Nic na siłę. Chodź.
Wstał i wyciągnął do mnie rękę. Trochę nie miałam wyjścia, bo nie wiedziałam, jak stąd wrócić. Podniosłam się i pozwoliłam zaprowadzić się z powrotem do budynku. Koc został na moich ramionach. Dzięki temu nie było mi zimno, co w tych kamiennych murach było dość prawdopodobne.
Zaprowadził mnie do kuchni. Wokół było cicho, więc uznałam, że większość śpi, lecz Zhu nadal krzątał się w swoim królestwie. Wydawało się, że nas nie zauważył, gdy usiedliśmy przy stole, ale wiedziałam, że to tylko pozór. Może był głuchy, ale nie ślepy. Miałam do niego mieszany stosunek. Niby kucharz, wcześniej miecznik, ale coś mnie w nim niepokoiło. Nie chodziło o bajkę, którą dawno temu opowiedział Abbie ani nawet o to, że coś go łączy z historią Kandy. Nie umiałam tego wyjaśnić, po prostu czułam się przy nim niepewnie.
Obserwowałam, jak kucharz gotuje dla nas. Identycznie zachowywał się Jerry, co nie było wielkim zaskoczeniem, skoro swego fachu uczył się właśnie od Zhu. O tym dowiedziałam się przypadkiem, ale nie miało to znaczenia. Te dwie kuchnie różniły się atmosferą w nich panującą: u nas była bardziej lekka i żartobliwa, tu czuło się lata doświadczenia i poświęcenia.
Zhu postawił przed nami talerze ze smażonym ryżem, warzywami i jakimś mięsem pokrojonym w kostkę. Pachniało apetycznie. Gorzej z pałeczkami, z których połowa jedzenia mi zlatywała. Umiałam się nimi posługiwać, Jerry mnie tego uczył, ale słabo, a dziś nie szło mi szczególnie, drażniąc mnie. Obiad będzie zimny, zanim zjem połowę.
Po kolejnej nieudanej próbie odłożyłam z trzaskiem pałeczki i wstałam po widelec. Nie miałam do tego dzisiaj cierpliwości. Jednak Zhu nie wyobrażał sobie łamania azjatyckich zasad dobrego wychowania przy stole. Oberwałam za to ścierką.
– Mam dość zabawy z hashi – powiedziałam.
– Nie słyszę – odparł. – Siadaj i jedz.
Kuchenny despota zawsze zasłania się swoją głuchotą i stawia na swoim. Dlaczego mam się męczyć przez jego fanaberie?
– Prędzej zacznę jeść palcami – mruknęłam niezadowolona.
– Trochę cierpliwości, Noah.
– Lepiej się zamknij – burknęłam.
Kanda nie zraził się moim tonem. Wziął do ręki moje pałeczki i ułożył w mojej dłoni cierpliwie. jakby pracował z dzieckiem.
– Bliżej końca i mniejsze ilości – poradził.
Początkowo kierował mną, powoli zaczynało wychodzić tak, jak powinno. Nie wiedzieć czemu znalazłam w tym analogię do mojego obecnego stanu. Dziwne, jakby to było takie proste jak nauka jedzenia pałeczkami. Chciałabym, potrzebowałam bodźca, który pozwoli mi pozamykać sprawy związane ze Squalo. Wtedy mogłabym zacząć uczyć się żyć od początku. Bez niego.
Dumałam nad tym nad kubkiem herbaty. Tu jakoś nie odczuwałam tego tak bardzo, ale gdy wrócimy, nie będzie już tak łatwo. Może właśnie dlatego Kanda mnie tu zabrał. Na chwilę powstrzymał szaleństwo, które mną targało, ale nie byłam pewna, czy to jest rozwiązanie naszego problemu.
– Noah, przestań się tym dręczyć. – Usłyszałam.
– Myślisz, że gdyby nam powiedział, byłoby inaczej? – zapytałam.
– To starcie było nieuniknione. Tak czy tak nie pozwoliłby nam się mieszać. To sprawa jego honoru.
– Tylko szermierz mógłby woleć zginąć dla honoru, zamiast żyć dla swych bliskich – odparłam gorzko.
– Ty byś tak nie zrobiła?
– Jeszcze tydzień temu nie. Miałam dla kogo żyć i przynajmniej spróbowałabym do nich wrócić.
– Czasem nie mamy wyboru. Przecież wiesz.
– To, że wiem, nie oznacza, że się na to godzę. Jego to już nie obchodzi, a ja... – przerwałam.
– Nie zostawiłby cię, gdybyś była zbyt słaba. Ufał, że sobie poradzisz. Jak nie pijesz tej herbaty, to wracamy. Złóż koc.
Wykonałam polecenie, gdy on sprzątnął kubki. Skłonił się lekko Zhu i poszliśmy w stronę Arki. Czas wrócić do rzeczywistości pełnej wspomnień o Squalo. Musiałam tu jakoś żyć. Przecież to mój dom, choć wydaje się taki pusty i niegościnny.
Wróciłam do siebie po sweter. Było mi zimno, jakbym złapała przeziębienie. A może to tylko wrażenie, sama nie wiem. Zeszłam do kuchni po herbatę z cytryną i sokiem malinowym. Nienawidziłam tego smaku, ale taka była cena za zdrowie. Z kubkiem w dłoniach poszłam do świetlicy, gdzie zastałam pozostałych. Usiadłam obok Allena, który po chwili mnie objął. Dzięki temu było mi cieplej, ale tylko fizycznie.
Nie słuchałam ich. Ważne, że byli obok. Zamykanie się na nich nic mi nie da. Nie pozwolą na to, a jeszcze będę miała kolejne kłopoty, które naprawdę mnie zniszczą, a tego nie chcę.
Wspólnie zeszliśmy na kolację. Odwróciłam spojrzenie, gdy Lavi pocałował w policzek Kiri. Gdy padło imię Squalo, nie zareagowałam. Udawałam, że nigdy nie istniał. Nie wiem, na jak długo się to sprawdzi, ale na razie wystarcza. Zresztą egzorcyści unikali tego tematu jak ognia, żeby nie doprowadzić mnie do łez. Poszukiwacze mieli mniej delikatności, ale ignorowałam ich.
– Mam nadzieję, że tym razem nie odmówisz spaceru jak rano – odezwał się Allen.
– To było głupie posunięcie. Przepraszam. Nie czuję się jednak na siłach. Chyba coś mnie rozbiera.
– Potrzebujesz czegoś na odporność – odparł.
Wiedziałam, że nie spocznie, dopóki tego nie załatwi. Po posiłku zaprowadził mnie do Sanatorium i dopilnował badań. Dostałam witaminy i puszczono mnie do mojej sypialni.
– Dobrze, że ten dzień już się skończył – westchnęłam.
– Posiedzieć z tobą? – zapytał Allen.
– Jeśli nie masz ciekawszych zajęć, to proszę bardzo.
W ubraniu położyłam się do łóżka i słuchałam, jak nuci Kołysankę. To mnie uspokoiło. Złapałam go za ramię i wciągnęłam na łóżko. Mimo że ich tak bardzo odpychałam od siebie, rozpaczliwie potrzebowałam bliskości. Gdy tylko usiadł wygodnie, oparłam się o niego.
– Lepiej? – zapytał cicho.
– Nuć jeszcze – poprosiłam szeptem.
Melodia Kołysanki towarzyszyła mi, gdy zasypiałam. Nie wiem, kiedy zmorzył mnie sen i czy Allen to zauważył, ale odzyskałam odrobinę spokoju, który pomógł mi zasnąć. Właśnie tego potrzebowałam, żeby odpocząć przed kolejnym pustym dniem.
***
Allen z Linkiem i Lavi siedzieli już w gabinecie Komuiego, gdy Kanda tam dotarł. Egzorcyści zastanawiali się, o co może chodzić. Od dłuższego czasu byli wycofani z misji, żeby mogli zająć się trochę Vivian. Dziewczyna potrzebowała obecności kogoś bliskiego, żeby nie zwariować do reszty.
– Gdzieś jedziemy? – zapytał Lavi.
– Nie. Chciałbym, żebyście zrobili porządek w pokoju Squalo.
– To nie należy do naszych obowiązków – zauważył Kanda.
– Wiem, ale wolałbym, żebyście to zrobili. Może znajdziecie coś, co wyjaśni nam całą sytuację. Od Vivian raczej niczego się nie dowiemy zwłaszcza, że zaczęła ignorować wzmianki o Squalo.
– Myślisz, że jej to pomoże? – zapytał Allen.
– Vivian musi pozwolić Squalo odejść. To jedyne wyjście, które nie sprowadzi na nią zagłady. W każdej chwili może wpaść w szaleństwo, a Zemsta odbiera jasność myślenia i trzeźwość osądu. Vivian i tak się dobrze trzyma, ale to resztki jej sił.
– Udaje nawet przed sobą – westchnął Lavi. – Mogłem się domyśleć.
– To nie było takie proste. Bardzo dobrze się maskowała. Obawiam się, że Squalo też nie wiedział o jej stanie. Właśnie dlatego chcę, żebyście posprzątali jego rzeczy.
– Dobra.
Allen i Lavi wyszli. Kanda natomiast przyglądał się w milczeniu Komuiemu. Było parę rzeczy, które miał ochotę mu powiedzieć, ale powstrzymał się. Lepiej, żeby to zostało w cieniu.
– To ryzykowne mówić o jej szaleństwie przy Linku – odezwał się w końcu.
– Link jest po jej stronie. Poza tym ma dług wobec Vivian i o tym nie zapomniał.
– Po co mnie właściwie wezwałeś?
– Chcę, żebyś ich dopilnował. Niektóre rzeczy mogą być dla Vivian ważne, ale też niebezpieczne.
– Mam ich powstrzymać przed doprowadzeniem jej do kompletnego szaleństwa?
– Tak. Czasem dobry pomysł może przynieść więcej szkody.
– Rozumiem.
Japończyk skierował się do pokoju Squalo, gdzie zastał obydwu wyznaczonych do sprzątania egzorcystów. Trochę ich zaskoczył jego widok.
– Yuu, pomożesz nam?
– Mam was dopilnować, żebyście nie narobili głupot. Reszta mnie nie interesuje.
Usiadł w kącie, żeby im nie przeszkadzać. Nie miał zamiaru dokładać sobie obowiązków. Wystarczy, że musi przez cały czas mieć oko na Vivian, co ostatnio jest bardzo trudne ze względu na jej odchyły.
Lavi otworzył okno. W pokoju było duszno, od śmierci Squalo nikt tu nie zaglądał. Sprzątanie miało zakończyć pewien okres w historii Kwatery Głównej. Niby nie miał znaczenia dla ogółu, ale obecni egzorcyści przeżyli to każdy po swojemu.
Allen ściągnął z łóżka poduszkę i zaskoczony zobaczył kopertę z tylko jednym słowem: „VIVIAN". Podniósł ją, była gruba i niezalakowana.
– Co to? – zapytał Lavi.
– Chyba list do Vivian.
– Pokaż.
– Nie ma mowy. To dla Vivian.
– A jeśli spowoduje u niej przebudzenie? Musimy to sprawdzić. Poza tym może dowiemy się, co się właściwie stało przed starciem na skarpie.
Allen nie był zbyt przekonany do złamania tajemnicy korespondencji, ale nie chciał krzywdzić tym Vivian. Zbyt mocno przeżyła śmierć Squalo, żeby przechodzić przez to jeszcze raz.
– Co będzie, jeśli okaże się, że to może jej zrobić krzywdę? – zapytał niepewnie.
– Wtedy nigdy się nie dowie, że Squalo zostawił dla niej list.
– No dobrze.
Lavi wyciągnął mu z dłoni kopertę i otworzył ją. List zajął kilka kartek zapisanych porządnym pismem Squalo, choć w niektórych miejscach były kreślone błędy. Najwyraźniej pisał to na szybko, może w ostatniej chwili.
Przez ramię rudzielca patrzył nawet Kanda zaciekawiony znaleziskiem. Z każdą przeczytaną linijką tekstu byli w coraz głębszym szoku. Takich rewelacji się nie spodziewali...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top