Rozdział 14.
„Pozwól mi lepszym być"
Dobrze być już w domu. Cicho odetchnęłam z ulgą, wślizgując się przez uchylone okno. Wiem, powinnam wejść przez główne drzwi, ale nie chciałam nikogo niepokoić. A może po prostu próbowałam opóźnić burę, bo na pewno mi się dostanie za tę samowolkę, ale i tak zrobiłabym to samo znowu.
Czemu właściwie wróciłam do Zakonu? Głupia obietnica złożona Abbie przecież nic nie znaczyła. Mogłam zniknąć, dać sobie spokój z udawaniem części tej wojny, która dla mnie i tak była przegrana, ale i tak nie miałam miejsca, do którego mogłabym wrócić. Pozostał mi tylko Zakon.
– Możesz mi wyjaśnić, dlaczego się skradasz?
Odwróciłam się gwałtownie. Za mną stał Komui z kubkiem parującej kawy i niezbyt ciekawą miną. No cóż, miał prawo się wkurzyć.
– Nie chciałam was obudzić – odparłam pozornie spokojnie.
– Mój gabinet, już.
Przynajmniej nie zrobił mi awantury na korytarzu, ściągając wszystkich pracowników. Nie próbowałam się usprawiedliwiać, po prostu wykonałam polecenie, mając nadzieję... W sumie na co? Na wybaczenie? Na przetrwanie? Byłam Noah, to się liczyło. W moje dobre intencje i tak nikt tu nie wierzył.
Komui odstawił kawę i przez chwilę nic nie mówił. Wyglądał na wściekłego, ale nim otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, zapytał:
– Vivian, co ty sobie myślałaś? Doskonale wiesz, w jakiej sytuacji się znajdujesz, a mimo to złamałaś zasady, by spotkać się z tym Noah. Co chciałaś tym udowodnić? Leverrier tylko czeka, aż dasz mu powód, a skąd mam wiedzieć, że cokolwiek, co teraz powiesz, jest prawdą?
Mimo to trochę zabolało. Wiedziałam, że Zakon mi nie ufa. W ich oczach byłam jedynie córką Czternastego, córką wroga, a to równało się byciem jednym z członków Klanu. A mimo to Komui chociaż nie okazywał mi wrogości.
– Nie potrafię udowodnić ci, że nie kłamię – powiedziałam w końcu. – To był Tyki Mikk. Oceniłam ryzyko i odłączyłam się, mając nadzieję, że jestem dla niego ciekawszą ofiarą niż reszta. Black tylko by mi zawadzała, a tak miałam szansę uciec.
Komui poprawił okulary, jego spojrzenie złagodniało.
– Idź na razie do siebie. Odśwież się, zjedz coś. Wezwę cię, kiedy postanowię o twojej karze. I, na miłość boską, nie znikaj znowu.
Skinęłam tylko głową i wyszłam. Nie było po co strzępić sobie języka na zbędne tłumaczenia. Te mnie z pewnością nie ominą później, ale na razie postanowiłam wykonywać rozkazy. Zresztą przyda mi się kąpiel. Od trzech dni byłam w podróży, prawie cały czas na nogach. Najchętniej padłabym na łóżko i zasnęła, ale nie mogłam sobie jeszcze pozwolić na relaks.
Wzięłam prysznic, zmieniłam ubranie i w porze śniadania zeszłam na stołówkę. Zamierzałam być na widoku, żeby nikt mnie nie podejrzewał bardziej niż dotychczas. I tak nie ominęły mnie szkalujące szepty poszukiwaczy i naukowców. Zresztą wątpiłam, żeby egzorcyści byli szczęśliwi na mój widok.
– Vivian! – Usłyszałam, gdy z tacą szukałam wolnego miejsca. – Dzięki Bogu, nic ci nie jest.
W ostatniej chwili uniknęłam Laviego, który próbował mnie chyba objąć, a tylko pozbawiłby mnie śniadania tym swoim entuzjazmem. Oprócz tego zdołał zwrócić na mnie uwagę wszystkich tych, którzy do tej pory jeszcze mnie nie zauważyli. Świetnie, tylko tego mi brakowało.
– A co mogłoby mi się stać? – warknęłam. – Nie jestem słaba.
– No wiem, że nie jesteś, ale zrobiłaś z siebie wabik na Noah, a z nimi nie ma przelewek. Mogłaś zginąć.
– Nikt by za mną szczególnie nie płakał – orzekłam. – A teraz zmiataj, od trzech dni nic nie jadłam.
Jeśli myślałam, że się go pozbędę, grubo się pomyliłam, bo rudzielec usiadł przy moim stole. Kompletnie pustym, bo nikt nie chciał się do mnie zbliżać. W końcu jestem zdradzieckim Noah, który nawet przy śniadaniu jest w morderczym nastroju.
Za Lavim oczywiście przypałętało się więcej towarzystwa. Allen ze swoim cieniem, Lenalee oznajmiająca, że Komui się o mnie martwił, Krory i Miranda przyciągnięci zamieszaniem. Nie zamierzali dać mi w spokoju zjeść. Przynajmniej Kanda trzymał się z daleka, za to rzucił mi tak mordercze spojrzenie, jakby chciał mnie w ten sposób pozbawić życia.
– Vivian, wróciłaś!
Na Abbę nie potrafiłam się złościć z tego powodu. Była zupełnie nieświadoma, że właśnie cały Zakon ma ochotę ją ode mnie odciągnąć, ale z dziecięcą ufnością wtuliła się w moje ramię. Uśmiechnęłam się mimowolnie.
– Wybacz, że to tak długo trwało. Zadomowiłaś się już?
Kiwnęła z entuzjazmem głową i zaczęła opowiadać o swoich pierwszych dniach w Zakonie. Zupełnie nie przejęła się ciszą, która zapadła na stołówce. Z jakiegoś powodu to właśnie mnie zamierzała powierzyć swoje zaufanie, może to kwestia podobnych, ulicznych doświadczeń. No cóż, przynajmniej ona widziała we mnie zwykłą dziewczynę. Przynajmniej na razie.
– Vivian, Komui chce się z tobą widzieć.
Kiwnęłam głową jednemu z naukowców, po czym wstałam i zebrałam naczynia. Chyba wszyscy się tego spodziewali, Abba zaś spoglądała na mnie z niezrozumieniem.
– Masz kłopoty? – zapytała.
– Nie, po prostu muszę zdać raport. Zobaczymy się później.
Nie zamierzałam dać się zastraszyć. No cóż, jakiekolwiek byłyby konsekwencje mojej samowolki, trzeba je po prostu przyjąć. Gorzej być już nie będzie. Zapukałam i weszłam, gdy tylko usłyszałam pozwolenie.
– Chciałeś mnie widzieć, Komui.
– Nie tylko on.
Na dźwięk tego głosu przełknęłam nerwowo ślinę. Przepadłam.
– Cóż za miła niespodzianka, inspektorze Leverrier. Nie sądziłam, że jeszcze pan tu jest – powiedziałam beztrosko.
– Nie pyskuj. Twoja sytuacja i tak jest marna. Chyba twoje życie coś dla ciebie znaczy.
– Gdyby tak było, nie zostałabym sama w Trondheim. Przypominam, że Noah dybią na moją głowę.
– O ile do nich nie przystąpisz.
– A tego nie zrobię. Nie interesuje mnie ich propozycja.
– Ciekawe. Jednak to tylko twoje słowa. Niczym niepodparte.
Zacisnęłam zęby, ale nie odpowiedziałam. Miał rację, nikt nie mógł potwierdzić mojej wersji wydarzeń, zamierzał to wykorzystać przeciwko mnie. Uparty sukinsyn.
– Usiądź, Vivian – polecił Komui. – Chcemy znać wszystkie szczegóły tej samowolnej akcji. Tylko bez kręcenia.
Nie brzmiał już na wściekłego, ale na smutnego i zaniepokojonego. Nawet on nie lubił wizyt Leverriera, które zawsze oznaczały kłopoty. To piwo nawarzyłam sobie sama, lecz chyba nie ja je będę musiała wypić.
Minęło sporo czasu, nim mogłam stamtąd wyjść. Byłam wściekła i rozgoryczona całą tą sytuacją. Bolało, bo przecież nie zrobiłam nic przeciwko Zakonowi, a traktowano mnie jak zbrodniarkę. Mimo to zeszłam na salę treningową, gdzie z pewnością znajdę egzorcystów. Sama nie byłam pewna, czemu łaknęłam teraz ich towarzystwa.
Zatrzymałam się pod drzwiami i oparłam o ścianę, pozwalając sobie na słabość łez. Nikt mnie tu i tak nie widział, a nie zamierzałam im pokazać, jak rozbita jestem.
– Przestań ją oskarżać! – wrzasnął Allen.
– Nie tym tonem, Kiełku. To Noah. Jest niebezpieczna. Zna lokalizację Kwatery i nasze słabe punkty. Skąd pewność, że nas nie sprzedaje?
– Mało nie zginęła w ataku na starą Kwaterę! – krzyczał dalej Allen. – Chroniła nas!
– Nie powinniśmy jej ufać. Prędzej czy później i tak nas zdradzi i stanie po stronie tej swojej przeklętej rodzinki.
– Uspokójcie się obaj. – W sprzeczkę wmieszał się Lavi. – Nie ma powodu, żeby na razie ją o cokolwiek oskarżać, Yuu. A ty, Allen, też przestań. Wiem, że się martwisz, ale kłótnia niczego nie zmieni.
– Zamknij się, króliku.
Gdybym stała z drugiej strony, dostałabym drzwiami, które uderzyły o ścianę. Kanda nawet mnie nie zauważył, ale wyszedł pełny furii. No cóż, nie lubił nikogo i niczego, więc skoro byłam powiązana z wrogiem, był to wystarczający powód, żeby mnie nienawidzić.
Pozbierałam się i weszłam na salę. Allen nadal stał na środku z czerwonymi z gniewu policzkami, dostrzegłam też, że nie siedzieli tu tylko we trzech.
– Jak się czujesz? – zapytał Marie.
– Nadal żywa. To wiele w moim obecnym stanie.
– Co powiedział Komui?
Uśmiechnęłam się lekko, choć zupełnie nie miałam na to ochoty.
– Za dużo by mówić. A tak w skrócie to na razie mam areszt domowy. A co potem? Zobaczymy.
– Co tam się naprawdę stało? – zapytał Allen.
– Nic takiego. Odciągnęłam trochę Mikka od Laviego i reszty, a potem mu zwiałam. Nieraz się takie akcje robiło, więc to nic takiego. – Wzruszyłam ramionami. – Nie musicie się martwić.
– Vivian? – zaczął Marie.
– Słucham?
– Słyszałaś nas, prawda?
– W którym momencie?
– Zanim weszłaś.
– Trudno nie usłyszeć Kandy – powiedziałam cicho.
– Nie przejmuj się nim.
– Wiem, Marie. Ma trudny charakter. I tak cokolwiek zrobię, będę dla niego tylko przeklętą Noah. Przyzwyczaiłam się do ludzkiej nienawiści. Nie potrzebuję jego wdzięczności. Będę u siebie.
Starałam nie pokazywać się Kandzie. Nie chciałam kolejnej awantury. Byłam tym już zmęczona. Otoczenie mnie drażniło, choć na mojej twarzy igrał złośliwy uśmieszek. Pokazywanie słabości nie wchodziło w grę. Zwłaszcza przy Abbie. Widziała we mnie wzór, choć wokół było sporo lepszych ode mnie ludzi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top