Rozdział 135.

„And I want to rip his heart out

Just for hurting you

And I want to break his mind down

Yes I do"


Włóczyłam się po lesie kilka godzin, ale nie naprowadziło mnie to na rozwiązanie problemu. Nieważne, na ile sposobów przeanalizowałam wydarzenia ostatniej doby, wciąż brakowało elementu, który wskazałby prawdę. Mogłam mieć tylko nadzieję, że w końcu uda mi się ją wyciągnąć ze Squalo, co nie będzie takie proste, bo jest uparty jak stado osłów.

Chłód zaczął mi przeszkadzać. Nie pomagały nawet promienie słoneczne, bo to odczucie było we mnie. Wypełniało moje ciało od środka, raniąc, niszcząc, ale też trochę zobojętniając. To chwilami pomoże zwłaszcza, gdy będę musiała spojrzeć mu w oczy, ale to i tak nie będzie takie proste. Zakładał maskę kpiny, nienawiści i wyższości, co raniło za każdym razem. Co spowodowało, że zamiast powiedzieć mi prawdę tak mnie potraktował?

Weszłam do budynku, zastanawiając się, co ze sobą zrobić przez resztę dnia. Przecież nie będę się pałętać po Kwaterze Głównej jak jakiś niespokojny duch. Wszyscy i tak wiedzą, co się wydarzyło. Takie rzeczy bardzo szybko się rozchodzą. Są ważniejsze sprawy, o których powinni myśleć i mówić. Mamy wojnę do wygrania, a oni zajmują się kto z kim, kiedy, gdzie, po co, dlaczego – pierdołami, ale może jest to nasza miara normalności. Jesteśmy ludźmi i to powinno być dla nas normalne. Czasem sprawy Zakonu muszą odejść w cień, żebyśmy mogli zachować równowagę psychiczną. Niektórym i tak jej brakuje.

Trening powinien mi trochę pomóc. Zawsze lepsze to niż włóczenie się i myślenie wciąż o tym samym. Inaczej zwariuję. Muszę zająć się czymś innym, a przeciwnik zawsze się jakiś znajdzie. Chociażby Kanda, który i tak nie ma nic lepszego do roboty, gdy nie jest na misji.

Z daleka słyszałam odgłosy walki. Ktoś się właśnie pojedynkował i mogę się założyć, że jednym z przeciwników był Japończyk. Wślizgnęłam się do środka i oparłam o ścianę. To był teatr jednego aktora i nikt jakoś nie kwapił się, żeby mu przerwać. Chyba się temu nie dziwię. Poszukiwacze nigdy zbytnio nie pchali się pod rękę Kandzie chyba, że chcą się z nim skonfliktować, a pozostali egzorcyści nie mieli ochoty się w to mieszać. Squalo miał dzisiaj pecha, zostając workiem treningowym Japończyka. Nawet wiem, dlaczego oni wszyscy to robią.

Wskoczyłam pomiędzy nich, powstrzymując Kandę przed zadaniem ciosu. Po sali rozniósł się dźwięk uderzającego kija o sztylet. Japończyk rzucił mi wściekłe spojrzenie.

– Zjeżdżaj, Noah – warknął.

– Dość tego mordobicia. Nie będę was później leczyć – odpowiedziałam tym samym tonem.

Mierzyliśmy się wściekłymi spojrzeniami. Wiedziałam, o co mu chodzi. Widziałam to w jego oczach. Nie musiał mówić, inaczej skończyłoby się to siarczystą awanturą, bo ja nie zamierzałam ustępować.

– Idiotka – syknął.

Puścił kij, który wylądował u moich stóp, i wyszedł z sali, trzaskając drzwiami. Chyba w całym budynku było to słychać. On tu nie ma się, o co wściekać. Kretyn.

Zwykle w takich chwilach widzowie się rozchodzą, bo nie ma już nic ciekawego do oglądania. Dziś było inaczej. Dzisiaj czekało jeszcze moje starcie ze Squalo.

– Voi! Po coś się wcinała?! Poradziłbym sobie sam!

– Nie zrobiłam tego dla ciebie – warknęłam. – Szkoda mi na was innocence, bo nie potraficie dać sobie na wstrzymanie.

– A może ty na coś liczysz, co? Pogódź się z faktami.

– Szkoda na ciebie mojego czasu – warknęłam. – Ale w końcu powiesz mi prawdę.

Ani przez chwilę na niego nie patrzyłam. Stałam do Squalo plecami i nie zamierzałam się odwracać. Teraz zrezygnowałam ze starcia przy wszystkich, załatwimy to sam na sam. Ruszyłam śladem Kandy, pozostawiając ich w niedosycie emocji. Ktoś musiał być mądrzejszy, co nie znaczyło, że łatwo mi to przyszło. Może i udało mi się utrzymać maskę, ale w środku wszystko boleśnie wrzeszczało z bezsilności. Dłużej nie wytrzymałabym z nim w jednym pomieszczeniu, więc uciekłam. Byłam zbyt niestabilna, jednocześnie chciałam wyciągnąć z niego prawdę, rozpaczać i zniknąć.

Poszłam do Komuiego. Siedział przy jakiś papierach. Ostatnio wyjątkowo często pracował. To aż podejrzane. Podniósł spojrzenie, gdy mnie usłyszał. Opadłam na sofę, patrząc na stos dokumentów.

– Nie masz jakieś wolnej misji? – zapytałam.

– Nie. Dzisiejsze już poszły.

– Ale na pewno nic nie masz?

– Przykro mi, Vivian. Wiesz, że ucieczka nie jest rozwiązaniem?

– Chcę zniknąć na chociażby kilka godzin – odpowiedziałam. – Muszę. Inaczej wszystko sypnie się jeszcze bardziej.

Ukryłam twarz w dłoniach. To było trudne, zbyt świeże, żeby tak po prostu to zaakceptować. Jeszcze kilka lat temu tak, teraz nie potrafiłam.

– Vivian, co się właściwie stało?

– Nie wiem. Sam wczoraj widziałeś, przy Arce było w porządku, a potem powiedział, że to koniec, że tylko się mną bawił, a teraz się znudził. Nie rozumiem, co się stało, a on nie chce powiedzieć mi prawdy. Wiem, że wczoraj kłamał, ale nie rozumiem dlaczego. Od wczoraj nic innego nie robię, tylko się zastanawiam, jaka jest prawda, szukam przyczyn i jest coraz gorzej.

Poczułam, jak mnie głaszcze po głowie. Podniosłam spojrzenie. Kucał przede mną ze zmartwioną miną. Wiedział, do czego to może doprowadzić. Ryzyko było zbyt wielkie, żeby się o mnie nie obawiał.

– Nie duś tego w sobie. Łzy pomagają.

– Nie będę przez niego płakać. Dość mnie upokorzył. Komui, powiedz mi, co jest tyle warte? Co musiało się stać, żeby zacząć tak krzywdzić kochaną osobę? Wyjaśnij mi.

Milczał. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Był bezsilny wobec tego, co się wydarzyło. Mógł jedynie dopilnować, żebym nie narobiła głupot.

– Na pewno nie masz żadnej misji? – zapytałam cicho.

– Nie. Dasz sobie radę?

– Muszę. Leverrier i tak się dowie i zaczną się problemy. Nie mogę dokładać kolejnych.

– Radzisz sobie lepiej, niż się spodziewałem. – Uśmiechnął się lekko.

– Nie mam wyjścia. Mogę iść tylko do przodu, choć tam chyba też nie czeka mnie nic dobrego. Obiecałam Fou pojedynek, więc pójdę do Azji.

– Dobra.

Wstałam i poszłam się przebrać. To był dobry pomysł, przynajmniej mogłam bezkarnie zniknąć na kilka godzin i odpocząć od tej sytuacji. To pozwoli mi się zdystansować i znaleźć sposób, żeby wyciągnąć z tego białowłosego durnia powód.

Przez Arkę przeszłam bez problemów, choć jak zwykle w takich przypadkach byłam bardzo dokładnie sprawdzana. Środki bezpieczeństwa, a taka naprawdę jedna wielka kpina. Gdybym chciała, Arka cały czas chodziłaby pod moje dyktando. Ale po co? Niech sobie Centrala myśli, że może nas kontrolować. Przynajmniej się nie plują częściej niż zwykle.

W Azji czuć było inne powietrze i atmosferę. Oni tu mieli inne problemy niż my, więc inaczej żyli. Może wolniej i bez oddechu śmierci na karku. Czasem im tego zazdrościłam, ale długo nie wytrzymałabym takiej stagnacji.

Najpierw poszłam do zbrojowni i odnalazłam katany, którymi trenowałam z Fou w zimie, gdy dochodziłam do zdrowia. Na takiego przeciwnika jak ona musiałam mieć dobrą broń. Przede wszystkim skuteczną. Dobrze pamiętam, co się działo, gdy była poważna.

O katany ktoś dbał, bo były czyste i ostre. Mogłam się tylko domyślać, że to sprawka Zhu, który je stworzył. Może robił to dla własnej satysfakcji, a może wiedział, że po nie wrócę. W końcu przez jakiś czas były moimi towarzyszkami w walce o powrót do pełnej sprawności. Od tego czasu wiele się zmieniło, choć minęło w ciągu zaledwie chwili. Tak mi się wydawało. W rzeczywistości czas płynął w swoim tempie. Tylko mnie zleciał tak szybko.

Niektórzy pozdrawiali mnie, gdy ich mijałam na korytarzu. Odpowiadałam krótko i szłam dalej. W głowie miałam już tylko zbliżające się starcie. W końcu zatrzymałam się przed zapieczętowaną bramą. Wiedziałam, że tam jest. Wyciągnęłam katany z saya i zawołałam:

– Fou!

– Proszę, proszę. Kto się zjawił – zakpiła. – Już myślałam, że całkiem stchórzyłaś.

– Miałam robotę. Wyłaź.

Od razu zaatakowała ramionami zamienionymi w ostrza. Tu nie było żadnych wstępów, prób i zagrywek psychologicznych, tylko czysta walka. Uśmiechnęłam się drapieżnie, o to mi chodziło.

– Niezły refleks – stwierdziła z uznaniem.

– W przeciwieństwie do ciebie trenowałam – syknęłam. – Pokonam cię, Fou.

– Chciałabym to zobaczyć.

– Więc otwórz oczy.

Dalej już poszło bez słów. Atakowałyśmy z równą zaciętością i zjadliwością. Nie zważałyśmy na to, czy zranimy poważnie przeciwniczkę czy nie. Obie chciałyśmy wygrać.

Mój umysł powoli oczyszczał się z myśli. Uczucia przelewałam w ciosy, pozbywając się ich. Czułam każdą komórkę ciała, którą używałam do walki, słyszałam krew płynącą w moich żyłach, przyśpieszone bicie serca, urywany oddech. Po mojej skórze spływały kropelki potu, pozostawiając lśniące w świetle bruzdy. Czułam się świetnie. Nic się już nie liczyło oprócz walki.

Z ostrzy posypały się iskry. Po raz kolejny i pewnie nie ostatni. Odskoczyłyśmy od siebie na moment. Fou z uznaniem kiwała głową. Podobało jej się to. Była dużo lepszym partnerem do walki niż ostatnio Kanda. Chłopak za bardzo próbował panować nad przebiegiem pojedynku już na początku. Chwilami to wyglądało tak, jakby walczył sam ze sobą, a ja byłam tylko dodatkiem. Nie lubiłam być w ten sposób ignorowana. Skoro walczy się z przeciwnikiem, to należy go dostrzegać.

Fou cięła mnie w policzek, który ledwo się dopiero zabliźnił. To miejsce na mojej twarzy było przyczyną zachowania Squalo. Wspomnienie o tym spowodowało, że jeszcze agresywniej atakowałam przeciwniczkę. Chciałam pozbyć się tej niemocy, zapomnieć, zmęczyć się na tyle, żeby nie myśleć już o niczym.

Uderzyłam plecami w kolumnę. Jedna z katan wypadła mi z dłoni, a Fou atakowała nadal. W ostatniej chwili udało mi się uniknąć ciosu, a następny sparować. Patrzyłyśmy sobie w oczy, oddychając urywanie.

– Czyżbyś miała dość? – zapytała.

– Jeszcze nie – syknęłam. – Nie poddam się z tak błahego powodu.

Odepchnęłam ją kopniakiem i sekundę później zaatakowałam. Z jednym ostrzem też dawałam sobie radę, to było dla mnie naturalne. Nie dała mi zbyt wielkiej szansy na przejęcie inicjatywy. Walczyłyśmy na jednym poziomie, nie zważając na nic.

Ostrze Fou przecięło mi rękę, ale nic się nie stało. Patrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Strażniczka była już delikatnie mniej rzeczywista niż normalnie.

– Najwyraźniej to mój limit – powiedziała.

– Mój też. – Roześmiałam się. – Remis?

– Znowu. Przyjdź jeszcze kiedyś. Przynajmniej zapewnisz mi rozrywkę.

– Torturowanie Baka już cię znudziło? – Uśmiechnęłam się.

– Przynosisz odmianę, a teraz spadaj.

– Na razie, Fou.

Dopiero teraz poczułam, jak bardzo byłam zmęczona. Pojedynek mnie wykończył, ale mimo to jakoś dotarłam do Arki. W Kwaterze Głównej życie trwało beze mnie, większość schodziła na kolację, więc postanowiłam do nich dołączyć zwłaszcza, kiedy odezwał się mój żołądek. Potem już tylko kąpiel i łóżko. Cała reszta była bez znaczenia.

Na szczęście Squalo jeszcze się nie pojawił, więc mogłam o nim nie myśleć. Odczekałam swoje w kolejce do Jerry'ego, który uśmiechnął się do mnie.

– Kto cię tak wymęczył? – zapytał.

– Byłam w Azji u Fou. Jestem głodna, jakbym nie jadła od kilku dni.

– Chwila.

Z pełną tacą usiadłam na swoim miejscu. Oczy już mi się kleiły, ale dzielnie z tym walczyłam. Teraz najważniejsze było jedzenie. Jerry postarał się bardziej niż zwykle, żeby jakoś mnie pocieszyć. Robił to, co potrafił najlepiej. Doceniałam jego gesty, bo wiedziałam, że są szczere.

Kątem oka przyglądałam się Laviemu i Kiri, którzy siedzieli obok siebie. Uśmiechali się, szeptali i mogę się założyć, że pod stołem też dzieją się ciekawe rzeczy. Na ten widok coś mnie ścisnęło w żołądku. Tu też powstało wiele wspomnień związanych z najlepszymi dniami. Odwróciłam spojrzenie na talerz.

– Szukałem cię – powiedział Allen.

– Byłam w Azji. Coś się stało?

– Nie, po prostu myślałem, że pójdziemy na spacer.

– Nic mi nie jest, Allen. Nie musisz się martwić. – Ziewnęłam przeciągle. – Ale jestem zmęczona.

– Powinnaś się wyspać – odparł Allen.

– Zaraz idę. – Rzuciłam mu uśmiech.

Skończyłam jedzenie, dopiłam herbatę i odniosłam naczynia, po czym skierowałam się do drzwi. W nich zastałam Squalo. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. W jego dojrzałam błysk tęsknoty, a może tylko mi się wydawało.

– Voi! Na co się tak gapisz? – warknął.

– Na nic interesującego – odpyskowałam. – Umiesz się tylko zgrywać.

– Voi! Zaraz znowu zaczniesz jęczeć? – zapytał kpiąco.

– I tak powiesz mi prawdę. Jeśli nie po dobroci, to cię do tego zmuszę, durna rybo.

Wyminęłam go i ruszyłam do swojego pokoju. Byłam zbyt zmęczona, żeby się z nim użerać. Mimo to usłyszałam:

– Voi! Przestań mnie tak nazywać! Łudź się dalej!

– Ja się nie łudzę! Ja to wiem, durna sardynko! – odwrzasnęłam.

Nie zwróciłam już uwagi na bluzg, jaki za mną posłał. Wściekł się? I bardzo dobrze. Przynajmniej wiadomo, że nie jestem mu obojętna, choć to marne pocieszenie i znów chce mi się ryczeć zwłaszcza, gdy pomyślę, że znowu będzie się mizdrzyć z jakąś poszukiwaczką.

Kiedy dotarłam do swoich drzwi, byłam padnięta. Odpuściłam sobie kąpiel i rzuciłam się na łóżko. Wszystko się skumulowało: nieprzespana poprzednia noc, ostry, wielogodzinny trening z Fou, stres związany z sytuacją ze Squalo. Gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, zasnęłam.

***

Na stołówce wszyscy obserwowali Squalo. Jeszcze przez chwilę pieklił się na Vivian, która była wyjątkowo pyskata wobec niego. To było dość zaskakujące zwłaszcza dla Squalo, który ze swoją tacą znów usiadł obok poszukiwaczki, z którą od rana flirtował.

– Mam ochotę mu wpieprzyć – mruknął Lavi. – Pal licho zakaz Vivian.

Hikari złapała go za ramię i pokręciła głową.

– Jeśli coś sknocisz, z Vivian naprawdę będą problemy. Na razie nieźle się trzyma, ale obawiam się, że tylko do czasu – powiedziała.

– To maska – odezwał się dość niespodziewanie Kanda. – Przed nim.

Po chwili już go nie było. Im pozostała obserwacja drugiego szermierza, który nieźle się bawił z nową sympatią. Szlag ich od tego trafiał, ale nie ruszyli palcem przeciwko słowom Vivian.

– Ona długo tego nie wytrzyma – westchnął Lavi. – W końcu się całkiem załamie i przestanie udawać.

Zżerała ich bezsilność. Przez cały dzień Squalo zachowywał się, jakby nic się nie wydarzyło. Ignorował fakt, że skrzywdził Vivian i praktycznie wszyscy egzorcyści pragną jego śmierci. Nikomu nawet się nie śniło, że mógłby wywinąć taki numer. Wyglądali na szczęśliwych. Pomiędzy nimi nie było zgrzytów. Vivian przy nim stała się spokojniejsza, częściej się uśmiechała z byle powodu, stawała się normalnym człowiekiem. Nagle wszystko się zmieniło i nikt prócz Squalo nie wiedział dlaczego. Przecież takiej miłości nie można udawać, ona nie znika w ciągu jednego dnia. Pytanie o motyw jednak pozostało bez odpowiedzi.

Squalo słuchał, co mówią inni, choć udawał wielce zajętego flirtem. Nie rzucili się na niego z chęcią mordu tylko dlatego, że Vivian tego nie chciała. Kochali ją, ale nie mogli pomóc jej w cierpieniu. Pozostała im tylko frustracja.

Squalo skończył jedzenie i wyszedł w towarzystwie poszukiwaczki, która uwiesiła się na jego ramieniu. Kątem oka zobaczył krzywe spojrzenia pozostałych egzorcystów, ale nie zareagował. Za drzwiami stołówki strącił rękę dziewczyny.

– Wracaj do siebie – kazał.

– Myślałam, że się przejdziemy – odpowiedziała.

– Voi, jestem zmęczony i idę spać.

– Mogę ci towarzyszyć.

– Sam – warknął.

Dziewczyna zrozumiała aluzję i obrażona poszła sobie. Squalo nie przejmował się jej uczuciami. Traktował ją jak wiele innych kobiet przed Vivian, ale nie zamierzał wpuszczać poszukiwaczki do swojego łóżka. To byłoby zbyt wiele.

Poszedł na górę, ale jeszcze nie do siebie. Zatrzymał się na piętrze, gdzie mieszkała Vivian i rozejrzał się po korytarzu. Gdy uznał, że nikt go nie zobaczy, podszedł pod odpowiednie drzwi i przyłożył do nich ucho. Nic nie usłyszał, więc albo się kąpała albo już spała. Powoli nacisnął klamkę i zajrzał do środka. Dziewczyna leżała wśród pościeli z zamkniętymi oczami – zapadła w głęboki sen. Nie obudziła się nawet, gdy wszedł do środka, przykrył ją troskliwie kołdrą i pocałował delikatnie w rozchylone usta. Obserwował ją jeszcze przez chwilę, po czym ulotnił się do siebie.

Pokój wydawał się dziwnie zimny, ale tu nie musiał się głupio szczerzyć. Sam doprowadził się do tego, że poczucie dumy zostało nadszarpnięte. Nie miał jednak wyjścia. Tak musi być.

Rozebrał się w łazience i wszedł pod lodowaty strumień wody. Tu myśli o Vivian też go nie opuściły. Była obecna wszędzie dookoła, choć nie fizycznie. Z pomocą wspomnień mógł sobie ją wyobrazić tuż obok siebie, śmiejącą się z niego albo narzekającą, że odkręcił zbyt dużo zimnej wody. Przecież jeszcze niedawno dokładnie w tym miejscu kochali się namiętnie, a teraz co?

Przeklinając w myślach, zamknął oczy i ustawił twarz pod strumieniem, mając nadzieję, że rozpuści się w tym zimnie. Wiedział jednak, że tak się nie stanie. To byłoby zbyt proste.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top