Rozdział 129.

„On your own I know you can make it

Truth or bone I know you can shake it

Survive alone I know you can take it"


Siedziałam na gałęzi drzewa w zupełnie obcym miejscu. Nie poznawałam ani jednego szczegółu krajobrazu. Czułam jednak, że zaraz pojawi się coś znajomego. A raczej ktoś.

Wyszedł spomiędzy drzew z zadowoloną miną, co sprawiło, że miałam ochotę go uderzyć. Poczekałam jednak, aż podejdzie.

– Wygodnie? – zapytał.

– Może być. Mam jedno pytanie: z jakiego powodu wciąż mnie nawiedzasz we śnie i to w ten sposób?

– Chodzi ci o poprzedni sen?

– Nie, o ten – odparłam ironicznie. – Chyba to oczywiste. Zwykle nie śnią mi się obcy faceci, którzy lądują ze mną w łóżku.

– Nie sądziłem, że jestem dla ciebie obcy, Aniele.

Zeskoczyłam z gałęzi i podeszłam do niego. Byłam wściekła za takie pogrywanie ze mną. Za kogo on się miał?

– Wyjaśnijmy sobie coś, Niszczycielu Czasu, bo nim zapewne jesteś. Nie wybrałam sobie takiego losu, ale przyzwyczaiłam się do snów o destrukcji i śmierci. I nagle pojawiasz się ty, nawet nie próbując czegokolwiek tłumaczyć. Wyglądasz jak ktoś, kogo bardzo nie lubię, i zsyłasz na mnie sny, z których wstyd mi się tłumaczyć facetowi, którego kocham. Po prostu przestań. Zostaw mnie w spokoju, bez ciebie mam wystarczająco dużo problemów.

– Obawiam się, że nie możesz odrzucić obecności Niszczyciela Czasu z twojej ery. Jest blisko ciebie przez cały czas, bardzo blisko.

– Przestań, nie chcę tego słuchać.

– Jak sobie życzysz. Wszystko i tak dąży do rozwiązania. Wtedy nie będziesz miała wyboru i poznasz całą prawdę.

– Po co właściwie przyszedłeś?

– Chciałem zobaczyć z bliska, jak wygląda twoja sytuacja. Można powiedzieć, że od pewnego czasu jestem twoim aniołem stróżem.

Roześmiałam się ironicznie.

– Czy ty siebie słyszysz? Aniołem stróżem? Wystarczy mi jeden milczący kretyn nad karkiem. Ciebie nie potrzebuję.

– Ja nie muszę cię okłamywać. Wszystko, co zostanie tu powiedziane, nie ujawni się światu, jeśli na to nie pozwolisz.

– Nie wiem, czy chcę z tobą rozmawiać. Przynosisz tylko jeszcze większy mętlik. Jak mam to rozumieć?

Pogłaskał mnie po policzku. Spojrzenie miał jakby smutne, jak gdyby wiedział o czymś, co było jeszcze przede mną, a co mogłoby się źle skończyć.

– Aniele, są rzeczy, o których nikt nie wie. Nie ma ich nawet w szkatule, którą tak pożąda twoje serce. Historia Anioła Lucyfera i Niszczyciela Czasu jest bardziej skomplikowana, niż wam się wydaje.

– Ona wyglądała jak ja?

– Tak. Nie miała jednak tylu blizn, które dostrzega tylko wprawne oko, a jej spojrzenie lśniło nawet, gdy była przerażona Trzema Dniami Ciemności.

– To ty dałeś jej Kostkę.

Uśmiechnął się smutno. Lekki, chłodny wiatr rozwiał nam włosy i zaszeleścił w liściach. Zadrżałam.

– Prosiła o pomoc dla ludzi. Jej serce było inne niż pozostałych Noah, ale zapłaciła za to życiem, zanim jeszcze zanim zaczęła naprawdę żyć. Adam ją zabił. Wtedy nie wiedział, że uczynił Anioła swoją klątwą.

– Nie rozumiem.

– Nie zastanawiałaś się, dlaczego Strażniczka nazywa cię Kluczem?

– Klucz do odnalezienia Serca.

Uśmiechnął się, a ja poczułam się jak dziecko, któremu się pobłaża, bo niewiele wie.

– Klucz do wszystkiego. Lucyfer uczynił Anioła kluczem do Trzech Dni Ciemności, Bóg kluczem do Serca Niewinności, a te dwie cechy nałożone na siebie dały klucz do istnienia Klanu Noah.

– Nadal nie rozumiem.

– Innymi słowy to od ciebie zależy los tej wojny, ale nie przejmuj się tym teraz. Wszystko przyjdzie z czasem. Wtedy zdecydujesz, co będzie dalej.

– Jakoś mnie to nie pociesza – stwierdziłam.

– Bo życie za mocno się doświadczyło. Nia była młoda i niewinna, ty znasz najczarniejszą stronę ludzi. Obie macie dobre serce, ale to od ciebie zależy zakończenie jej dzieła.

– Ona kiedyś do mnie przyjdzie?

– Nie wiem. Jej zadanie jest trochę inne i chyba trudniejsze, ale nie mogę ci o nim powiedzieć. To wbrew zasadom.

– Pewnie pilnuje mojego Niszczyciela Czasu – westchnęłam.

– Mam jeszcze przyjść?

– Nie wiem. Na razie wszystko jest pokręcone i niezrozumiałe, a ja nie mogę wciąż śnić.

– Więc przyjdę, gdy poznasz odpowiedzi na swe pytania. Mam dla ciebie tylko jedną radę: zaufaj temu, który jest najbliżej ciebie. On wie, co robi.

Odwrócił się i odszedł w stronę, z której przyszedł. Nie zdążyłam nawet nic powiedzieć. Zostawił mnie ze swoją dziwną radą i mieszanymi uczuciami wobec niego.

Wtedy zostałam brutalnie wyrwana ze snu. Ciszę nocy rozerwał huk wystrzałów, przerażone rżenie koni i odgłosy walki. Nawet nie próbowałam zrozumieć, co się dzieje zwłaszcza, gdy rzuciła się na mnie jakaś postać. To nie był atak akum, to ludzie na nas napadli. Instynktownie ruszyłam do walki, broniąc własnego życia. Ciemności, krzyki i strach wypełniły obóz, chwilami utrudniając zadanie. Nie wiedziałam, co dzieje się z pozostałymi. Nikłe światło gwiazd i rozsypane ognisko nie dawały tyle światła, żebym dostrzegła odpowiedź. Kątem oka widziałam jedynie walczące sylwetki i dwie postacie leżące bezwładnie na ziemi.

Udało mi się zrzucić z siebie przeciwnika i chwycić za broń. Wtem z ciemności zaatakowały jeszcze dwie postaci i jedna z nich przewróciła mnie na ziemię. W świetle świtu zobaczyłam broń wycelowaną w moją głowę, więc odpuściłam. Kątem oka dostrzegłam, że moi towarzysze także zostali pokonani. Przeciwnik miał większą liczebność i argument w postaci broni starego typu, która także mogła zrobić krzywdę. Oprócz tego uzbrojeni byli w miecze i noże o wygiętych w łuk ostrzach.

Jeden z naszych poszukiwaczy nie żył. Na jego ubraniu wykwitła czerwona plama tam, gdzie powinno być serce. Nie miał szans. Reszcie udało się wyjść z potyczki bez szwanku, choć zostaliśmy pojmani. Grubym sznurem związali nam ręce do tyłu i zostałam pchnięta do swoich towarzyszy.

– Co zrobiliśmy? – zapytałam po cichu.

– Sądząc po tym, że nas nie zabili, to Beludżowie. Ciągle popadają w konflikty z Brytyjczykami, więc pewnie wezmą za nas okup i puszczą – wyjaśnił ocalały poszukiwacz. – Mamy szczęście.

– Szczęście? – zapytałam ironicznie.

– Gdybyśmy trafili na Arabów, skończyłoby się to gorzej zwłaszcza, kiedy zobaczyliby krzyże na naszych ubraniach. Teraz mamy większe szanse na przeżycie. Nie drażnijcie ich tylko, bo może być nieprzyjemnie.

Sytuacja nie była najlepsza, ale też mogliśmy trafić gorzej. Na razie pozostała nam obserwacja, jak nasza broń ląduje w jukach jednego z napastników, a oni jedzą śniadanie. Dostaliśmy łaskawie parę łyków wody – pewnie po to, żebyśmy osłabieni głodem nie wpadli na pomysł ucieczki. Próba rozsupłania więzów nie powiodła mi się – na to potrzeba znacznie więcej czasu.

Zostaliśmy wsadzeni na konie, których wodze przytroczono do siodeł Beludżów i ruszyliśmy w znacznie szybszym tempie niż dotychczas. Trudno było mi skupić się na więzach, gdy musiałam uważać, żeby nie spaść z siodła pędzącego konia. Upał dawał nam w kość. Czułam, że leje się ze mnie pot, a usta szybko zmieniły się w Saharę. Moi towarzysze chyba czuli się podobnie, bo nie wyglądali najlepiej.

Ta szaleńcza podróż miała tylko jedną, dwugodzinną przerwę w najgorętszych godzinach dnia. Dostaliśmy wodę, ale nic więcej. Oparłam się o Laviego, który próbował się zdrzemnąć.

– Bardzo oddalamy się od planowanej trasy? – zapytałam.

– Na szczęście nie. Prowincja Kerman jest po drodze, więc jedynie zeszli na mniej uczęszczane szlaki – odparł Peter.

– Będziesz umiał znaleźć drogę do naszego celu?

– Myślę, że tak. Problemem pozostaje jednak nasza niewola.

– Martw się trasą – odparłam.

Pracowałam już nad próbą uwolnienia. Co prawda sznur ocierał mi nadgarstki, ale dzięki rękawiczkom nie tak bardzo, jak powinien. Będę musiała podziękować ekipie, która materiał stworzyła. Jest rzeczywiście dość pomocny w tym, co próbuję zrobić.

Nie wiem, ile kilometrów pokonaliśmy do wieczora, ale z pewnością dość sporo. Byłam wykończona fizycznie, lecz nie porzuciłam myśli o brawurowej ucieczce. Jedynym problemem były więzy, które zaczęły w końcu reagować na moje działanie. Udałam jednak grzeczną, wystraszoną nieco Europejkę i pilnie obserwowałam obóz. Musiałam zapamiętać jego rozkład, żeby móc bez problemu poruszać się po nim w ciemnościach.

Porywacze nie zwracali na nas większej uwagi. Związani, głodni, zmęczeni i posadzeni daleko od koni byliśmy niegroźni. Przynajmniej takie sprawialiśmy wrażenie. Nie odzywałam się niepotrzebnie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Jedynie obserwowałam, jak jedzą wieczorny posiłek. Żołądek Laviego odezwał się z głośnym sprzeciwem.

– Chcą nas zagłodzić? – jęknął.

– Osłabić, żebyśmy zapomnieli o ucieczce – odparłam.

– To nie fair, nawet nie jesteśmy Brytyjczykami.

– Zamknij się, króliku. Wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji.

– Uspokój się, Kanda – powiedziałam. – Wściekanie się do niczego nas nie zaprowadzi.

– Masz gotowy plan ucieczki, że jesteś taka spokojna?

– Może – odparłam z zastanowieniem. – Przynajmniej myślę racjonalnie o naszej sytuacji.

Nie zamierzałam zdradzać im szczegółów mojego pomysłu. Jeśli coś się wcześniej spieprzy, mogą wyniknąć z tego nieprzyjemności. W takich sprawach jestem ostrożna zwłaszcza, że nie zależy od tego tylko moje życie, ale także moich towarzyszy. Nie mogłam sobie pozwolić na błąd.

Plan musiał jednak ulec gwałtownym zmianom. Zrozumiałam to, gdy zbliżył się do nas jeden z porywaczy, który przez cały dzień rzucał w moją stronę ukradkowe spojrzenia. Łatwo się domyśleć, czego chciał. Takie ryzyko zawsze się pojawia, gdy wśród mężczyzn jest jedna kobieta. Zachowałam jednak spokój, gdy pytał o coś Petera.

– Mówi, że nie widział u ciebie żadnych oznak małżeństwa, a żaden z nas nie wygląda na twoją rodzinę – przetłumaczył poszukiwacz. – Wiesz, co to oznacza?

– Wiem – odpowiedziałam spokojnie. – Niczyje to sobie weźmie.

– Chcesz powiedzieć, że on chce cię wziąć siłą? – zapytał Lavi.

Ku jego przerażeniu kiwnęłam głową. W tej sytuacji nie mogli mnie obronić, bo to niczego nie zmieni.

– Ale nie może. Powiedz mu, że to moja żona.

– To nie zadziała, Lavi. Obserwował mnie przez cały dzień, więc zauważył, że nic nas nie łączy. Poza tym kiedy zaatakowali, spaliśmy w dwóch różnych miejscach.

– To nie może się wydarzyć – pieklił się Lavi.

– Przestań. Peter, powiedz mu, że się zgadzam, ale chcę, żeby zabrał mnie poza teren obozowiska.

Poszukiwacz przetłumaczył moje słowa. Mężczyzna kiwnął głową, zgadzając się na taki układ. Całkiem możliwe, że zależało mu na tym, aby pozostali nie widzieli, co ze mną robi. Wstałam i mrugnęłam do Laviego, którego nadąsana mina mówiła dosadnie, co chłopak myśli.

Porywacz wyprowadził mnie poza teren obozowiska. W tym czasie udało mi się uwolnić ręce, ale nie zdradzałam się z tym. Mężczyzna nie widział w ciemnościach tak dobrze jak ja, więc miałam przewagę. Grałam jednak nadal nieszkodliwą kobietkę, która go zaraz zadowoli. Udałam, że się potykam i opadłam na kolana. Podniosłam głowę do góry, posyłając mu uwodzicielskie spojrzenie. Na jego wyobraźnię jednak zadziałał lepiej fakt, że moja twarz znalazła się na wysokości jego krocza. Nie spodziewał się ataku i parę sekund później leżał na ziemi ze skręconym karkiem. Facet to jednak głupie stworzenie zwłaszcza, kiedy krew zaczyna mu spływać do lędźwi.

Wszystko udało mi się zrobić bezszelestnie bez zwracania uwagi. Byłam osłonięta, ale doskonale widziałam obóz. Konie były nierozsiodłane. Same się prosiły o kradzież. Juki leżały tuż obok, a wszystko na tyle daleko od porywaczy, że to wyglądało zbyt prosto. Chyba rzeczywiście nie wiedzieli, z kim mają do czynienia, więc nie przykładali do tego wagi. Byli za to prostym celem i łatwo byłoby ich zabić, nawet się nie brudząc.

Bezszelestnie zakradłam się do obozu za plecami moich spętanych towarzyszy. Uklęknęłam tuż za Lavim i wyszeptałam mu do ucha:

– Chyba pobiłam nowy rekord.

Wzdrygnął się, ale powstrzymał przed zrobieniem szumu. To by nam przeszkodziło w ucieczce.

– Skąd ty...? – szepnął.

– Nie zapominaj, że wychowały mnie ciemności Europy. – Wyszczerzyłam się do niego. – Uwolnię was, przeprowadzę do koni i możemy zrobić z nimi porządek.

– Wystarczy wypuścić konie – odparł Peter. – Bez nich daleko się nie ruszą, a w ciemności nie będą strzelać.

Kiwnęłam głową na zgodę i rozwiązałam ich. Potem pokazałam im, żeby trzymali się blisko i zachowywali się cicho. Poprowadziłam ich skrajem obozowiska do koni, przyniosłam naszą broń i juki, po czym odwiązałam wierzchowce. Żaden z porywaczy jeszcze nie zauważył naszego zniknięcia. Tak by pewnie było, gdyby nie trzaśnięcie gałązki pod nogą Laviego. Wtedy zaczął się wrzask. Trzy konie już mieliśmy, a reszta spłoszyła się zwłaszcza, gdy padł pierwszy strzał.

– Wskakuj. – Lavi podał mi rękę.

Wskoczyłam na koński grzbiet tuż za nim i odjechaliśmy w noc. Nie miałam pojęcia, dokąd jedziemy, prowadził Peter. Poganialiśmy konie, ile się dało, żeby oddalić się od ewentualnego pościgu. Pędziliśmy więc przez całą noc coraz bardziej zmęczeni, ale pewni, że się udało.

O świcie Peter zarządził przerwę. Obóz rozbiliśmy nad jakimś strumieniem osłonięci przez skały. W razie czego mogliśmy się tu efektywnie bronić. Kanda z Lavim mieli przejrzeć juki, które udało nam się odzyskać, a ja pomogłam poszukiwaczowi zająć się zdrożonymi końmi. Rozsiodłaliśmy je, uspokoiliśmy i dopiero wtedy napoiliśmy. Gdy przywiązaliśmy zwierzęta do drzewa, dołączyliśmy do chłopaków.

– Zostało nam niewiele jedzenia – oznajmił Lavi. – Część zjedli porywacze.

– Peter, daleko stąd do Maymandu? – zapytałam.

– Dziś wieczorem lub jutro rano powinniśmy być na miejscu.

– Więc możemy to spokojnie rozdzielić pomiędzy siebie. Najważniejsze, żebyśmy mieli wodę do picia – odparłam.

– Jak się uwolniłaś? – zapytał Lavi, gdy poszukiwacz zajął się przygotowywaniem posiłku.

– Ulica mnie tego nauczyła. Sznur to nie kajdanki, do których ściągnięcia w większości przypadków musisz uszkodzić sobie ręce. Każdy supeł można rozplątać, trzeba tylko trochę czasu i wprawy.

– Gdy z nim szłaś...

– Byłam w końcowym etapie.

– Pewnie obudził się oszołomiony.

– Już się nie obudzi – odparłam spokojnie.

– Zabiłaś go?

– Chciał mnie zgwałcić. Porwał nas, chciał nas zabić, więc to naturalne – odpowiedziałam, jakbym opowiadała o pogodzie.

– Vivian, zabiłaś człowieka i mówisz to tak spokojnie?

– Prawo silniejszego. Jeśli ty nie zabijesz, zostaniesz zabity. Nie będę ci się tłumaczyć.

Moja bezwzględność była dla niego jako człowieka czymś nie na miejscu, jako kronikarz zmilczał to. Zrobiłam, co uznałam za słuszne. To nie był moment, w którym mogłabym zastanawiać się, czy powinnam zabić, bo zostałabym skrzywdzona. Poszłam za instynktem wyuczoną ścieżką ulicznego życia.

Lavi już się nie odzywał na ten temat. Wiedział, że mnie nie przekona. Zjedliśmy i, pozostawiając na pierwszej warcie Petera, poszliśmy spać. Zmienialiśmy się co pół godziny, pilnując się przed pościgiem. Odzyskaliśmy trochę sił, choć do walki z akumami staniemy w gorszej kondycji niż zwykle.

Peter prowadził nas prosto do Maymandu bez zbędnych postojów. Drętwiałam trochę od siedzenia za Lavim, ale narzekanie tu nic nie da. Zresztą większość drogi przespałam, opierając się o kronikarza. Późnym popołudniem jednak przejęłam wodze i to Lavi spał, kołysząc się lekko w siodle. Pilnowałam, żeby nie spadł, bo to nie byłoby miłe przebudzenie.

Wieczorem zobaczyliśmy pierwsze domy. Maymand to mała wioska, więc akumy mogły ją łatwo zniszczyć, zanim tu dotarliśmy. Tak się jednak nie stało. Czyja to zasługa? Nie mnie rozsądzać. Szturchnęłam Laviego, żeby się obudził zwłaszcza, że po chwili poczułam obecność naszych przeciwników.

– Akumy – powiedziałam głośno.

Popędziliśmy konie. Na skraju wioski aktywowałam innocence i zeskoczyłam z grzbietu, w powietrzu nie przeszkadzało mi, że bolą mnie nogi i tyłek od wielogodzinnej jazdy. Lavi i Kanda szybko do mnie dołączyli, pozostawiając konie pod opieką Petera.

Przeciwnikami były wysoko poziomowe akumy zarówno okrutne jak i przebiegłe w swych działaniach. Adrenalina jednak zniwelowała uczucie zmęczenia, więc szanse się wyrównały. To my byliśmy lepsi, więc kilkanaście minut później opadłam na ziemię obok chłopaków.

– To by było na tyle – stwierdziłam.

– To jutro do domu? – zapytał Lavi.

– Nawet dzisiaj.

– Nie tak szybko – odezwał się Peter. – Mieliśmy sprawdzić, dlaczego akumy zaatakowały właśnie tutaj. Przecież duże miasto jest lepszym żerowiskiem od maleńkiej wioski.

– Możemy zająć się tym jutro? – zapytałam. – Akumy już nam nie grożą, więc chyba możemy odpocząć.

– Oczywiście. Poszukajmy stryja Dariusza. Z pewnością nas ugości – odparł Peter.

Nie było to takie trudne. Fariborz Felfeli mieszkał niedaleko miejsca, w którym skończyliśmy walkę. Był dziarskim staruszkiem, który przywitał nas z entuzjazmem tym większym, gdy usłyszał, że znamy jego bratanka i to on go nam polecił. Dostaliśmy pożywną strawę, ciepłą kąpiel i wygodne łóżka. Tego wieczoru nic więcej nam do szczęścia potrzebne nie było.

Rano nie czułam się najlepiej. Chyba odzwyczaiłam się od długich podróży, tułaczego trybu życia i przygód podobnych do tych z ostatniego tygodnia. Teraz przechodziliśmy przez Arkę, załatwialiśmy sprawę i wracaliśmy w ten sam sposób. Tym razem było inaczej. Nie wiem, dlaczego Komuiemu tak bardzo na tym zależało. Misja i tak zostanie odnotowana. Czy to ma coś wspólnego z zadaniem Laviego w Teheranie, czy tylko chcieli się mnie pozbyć na jakiś czas z Kwatery Głównej? Czyżby Leverrier coś na mnie znalazł, że musiałam zejść z jego zasięgu?

Gdy pojawiłam się w jadalni, moi towarzysze jedli już śniadanie. Lavi w dużo lepszym humorze wyciągał z naszego gospodarza informacje na temat jego religii. Nie wiem, czy do czegoś mu się przydadzą, ale to jego sprawa. Nie zamierzam się do tego mieszać.

– Wyspałaś się? – zapytał Fariborz.

– Tak, dziękuję – skłamałam.

Nie chciałam im się tłumaczyć ze swoich porannych przemyśleń. Właśnie dlatego zajęłam się śniadaniem, udając, że słucham ich pasjonującej rozmowy o dobrych ahurach i złych dewach, którymi nasz gospodarz uparcie nazywał akumy. Tych już nie wyczuwałam, więc pozostanie nam jedynie rozejrzeć się źródłem całego problemu.

Na zewnątrz znowu zaczął się upał, który doskwierał nam przez cały pobyt w Persji. Przez ten czas z nieba nie spadła ani jedna kropla deszczu. Zupełnie jak na pustyni. Na szczęście wciąż mieliśmy dostęp do wody pitnej, więc dało się jeszcze jakoś wytrzymać.

– Od czego chcecie zacząć? – zapytał Felfeli.

Już ze trzy razy słyszałam, żeby nazywać go Fari. Był jeszcze bardziej wygadany niż Dariusz i irytował tym mnie ponad miarę. Ignorowałam to jednak, skupiając się na zadaniu.

– Może od świątyni ognia, jeśli będziemy mogli tam wejść – odparł Lavi. – Czasem rzeczy, które interesują egzorcystów, wywołują cuda.

– Chodźcie.

W czasie drogi zauważyłam poza wioską jakieś budowle, niby wieże. Nie były one wytworem środowiska naturalnego, ale zostały zrobione ręką człowieka. Tylko dlaczego tak daleko?

– Co tam jest? – zapytałam.

– Masz dobry wzrok. To „wieże milczenia". Wystawiamy tam naszych zmarłych. Sępy wyjadają padlinę, a potem kości wrzuca się do szybu w wieży. Śmierć związana jest z Angra Mainju. Zwłoki uważamy za nieczyste, więc nie mogą być blisko ziemi, ognia oraz społeczności – wyjaśnił Fari.

– Nie lepiej je spalić?

– Nie możemy łączyć ognia z czymś nieczystym – odparł.

Spojrzałam na swoich towarzyszy. Jako egzorcyści wiedzieliśmy, że niespalone ciało jest najlepszą przynętą na Milenijnego Earla. Ci ludzie sami się o to proszą chyba, że śmierć bliskich ich nie rusza.

– Dlaczego jesteś tym taka zdziwiona? – zapytał po chwili.

– Nieważne. To może ma znaczenie dla Laviego jako kronikarza, ale dla mnie nie ma żadnego.

– Vivian – syknął ostrzegawczo przywołany.

Nic sobie z tego nie robiłam. Zresztą mamy robotę. Nie przyjechaliśmy tu zwiedzać ani dywagować nad różnicami kulturalnymi.

– Nic się nie stało. Rozumiem, że może być sceptycznie nastawiona do naszej religii.

– Problem w tym, że Vivian jest uprzedzona do każdej religii.

– Możemy zająć się naszym zadaniem? – zapytałam rozdrażniona.

Weszliśmy do świątyni. W centralnym miejscu został rozpalony ogień, po pomieszczeniu kręcili się jacyś ludzie, zapewne kapłani.

– Ogień jest gwarancją tego, że chroni nas Ahura Mazda. Trzy razy dziennie składamy ofiarę w trzech różnych postaciach: suchego opału, innego drewna oraz tłuszczu zwierzęcego.

– Ogień jest też bardzo niebezpieczny. Co jeśli kogoś poparzy albo spali świątynię lub czyjś dom? – zapytałam.

– Najwyraźniej tak musiało być. W naszej wierze kara za grzechy pojawia się już za życia człowieka. Jeśli ktoś cierpi, oznacza to, że sobie na to zasłużył.

Rzuciłam mu nieprzychylne spojrzenie i zajęłam oglądaniem płonącego stosu. Nie chciałam znowu słuchać tych głupot o cierpieniu jako karze. Gdyby to była prawda, płaciłabym za grzechy Czternastego, bo od momentu, kiedy zginęła mama, moje życie to pasmo nieustannego cierpienia.

– Vivian, daj spokój – poprosił Lavi.

– Nie dam sobie spokoju, a ty skończ to kronikarskie śledztwo na temat religii i weź się za szukanie wskazówki – warknęłam.

Przecież nie powinnam brać do siebie sugerowania, że samo moje istnienie jest grzechem. Laviemu łatwo mówić, jego sytuacja jest sto razy lepsza od mojej. Może jestem ostatnio przewrażliwiona, ale każdy na moim miejscu miałby dosyć.

Wyciągnęłam rękę w stronę płomieni, ale Fari mi ją odciągnął.

– Poparzysz się – powiedział.

– Albo i nie – odparłam. – To zależy, czy ogień jest naszym rozwiązaniem.

– Mimo to nie powinnaś wkładać rąk do ognia. To boski wytwór, a Bóg nie lubi jak człowiek za bardzo pcha się w jego sprawy.

– Bóg to mnie w ogóle nie lubi – syknęłam, wyrywając rękę.

Spróbowałam jeszcze raz, ale poczułam gorąc płomieni, więc się wycofałam, nie oparzając się. Nie wiem, dlaczego, ale stos przypomniał mi o tamtej nocy, gdy próbowano spalić mnie żywcem. Wzdrygnęłam się.

– Co dalej? – zapytałam, odwracając się do wyjścia.

– Skoro nie świątynia, to obejdźmy wioskę. Jeśli nic nie znajdziemy, możemy wracać do domu.

– Świetnie.

Wolałabym od razu wracać, ale praca to praca. Trzeba ją wykonać dokładnie, żeby nikt się nie przyczepił o niedopełnienie obowiązków, a ja to szczególnie muszę uważać. Leverrier tylko na to czeka, choć może ma już podpisany na mnie wyrok i tylko czeka, aż wrócimy. To by tłumaczyło zachowanie Komuiego, ale równocześnie może chodzić całkiem o coś innego.

Łaziliśmy po wiosce jakby całkiem bez celu. Na razie nie znaleźliśmy dowodu, dla którego akumy wybrały akurat to miejsce na atak. Coś musiało je przyciągnąć, ale nie mam pojęcia co. Innocence? Ale gdzie? Najlepsza byłaby świątynia, ale tam nie znaleźliśmy ani śladu jego obecności. To się nie trzymało kupy. Na pułapkę to też nie wyglądało, bo akum byłoby więcej i mogliby pojawić się Noah. Nie rozumiem tego.

Tuż na granicy wioski było pole uprawne jakieś rośliny. Mieszkańcy dbali o nie pieczołowicie i z wielkim zaangażowaniem.

– Co to jest? – zapytałam.

– Haoma. Roślina, którą wykorzystujemy w obrzędach.

Lavi pokazał mi znak, który jednoznacznie określał funkcję tego zielska. Bez tego podejrzewałam, że to po prostu narkotyk. Coś innego przykuło jednak moją uwagę. Jasnozielony błysk w ziemi.

– Spójrzcie. – Wskazałam chłopakom.

Wpadłam pomiędzy rośliny i rozkopałam ziemię. Naszym oczom ukazał się jasnozielony kryształ, który tak dobrze znałam. Przyczyna naszego przyjazdu.

– Innocence – wyszeptałam z uśmiechem.

Oczyściłam je z ziemi i schowałam. Teraz wszystko układało się w dość spójną całość. Akumy przyciągało innocence, ale nie mogły go znaleźć, bo było zakopane. Nawet jeśli dawało jakieś symptomy przez haomę, to nikt nie zwrócił na to uwagi, zwalając winę na stan umysłu po narkotyku.

– To możemy wracać – oznajmił Lavi.

Wszyscy byliśmy zmęczeni Persją i przygodami niczym w awanturniczej powieści. Teraz tylko pyszna kuchnia Jerry'ego, własne, miękkie łóżko i upragniony spokój. Chciałam już tylko przytulić się do Squalo i zasnąć.

To jednak nie było nam tak szybko dane. Odwróciłam gwałtownie głowę, rzucając wystraszone spojrzenie moim towarzyszom. Nawet jeśli nie zrozumieli, to po chwili wiedzieli już, o co mi chodziło. Odskoczyłam przed atakiem. Gdy kurz opadł, zobaczyłam ten jego głupkowaty uśmiech i usłyszałam:

– Witaj, królewno.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top