Rozdział 127.

„Even if it hurts

Even if I try to push you out

Will you return?

And remind me who I really am

Please remind me who I really am"


Zamyślona schodziłam na śniadanie jeszcze przed wszystkimi. Squalo był na misji, więc noc spędziłam sama. Takie życie. Coś jednak mnie niepokoiło do tego stopnia, że obudziłam się przed świtem i nie mogłam już ponownie zasnąć. Może po prostu życie za bardzo na mnie naciska.

– Walker! – Usłyszałam za sobą.

Odwróciłam się. Parę metrów za mną szedł Jens. Nie widziałam go od trzech dni, czyli od tamtej nocy, gdy leczyłam jego rany. Wolałam się do niego nie zbliżać, zbyt dobrze pamiętałam, z jaką zawziętością próbował mnie zabić.

– Głucha jesteś czy co?

– Wybacz. Zamyśliłam się. Coś się dzieje?

– Nie zdążyłem ostatnio podziękować.

– Nie musisz. Wykonywałam tylko swój obowiązek.

– Mimo to. Pamiętaj jednak, że to niczego nie zmienia. Nadal jesteś jedną z Noah.

– Wiem i nie oczekuję, że zaczniesz traktować mnie inaczej. Nie czuj się zobowiązany. – Uśmiechnęłam się lekko i poszłam.

Nie spodziewałam się po nim takiego gestu. W sumie nie znałam go zbyt dobrze, jego niechęć do członków Klanu Noah sprawiła, że trzymałam się od niego z daleka. Tak było dla mnie bezpieczniej. Zresztą po tej całej akcji z zamachami na mnie Komui kategorycznie zabronił mi go drażnić w jakikolwiek sposób. Niby obiecał, że już nie będzie atakował, ale lepiej uważać. Każda nieumyślna nawet próba prowokacji może się źle skończyć, a na co mi to? Zbyt dużo mam problemów, żeby pozwalać sobie jeszcze na nieustanny konflikt z Jensem. Ostatnio wykonałam tylko swój obowiązek. Nie możemy stracić kolejnego egzorcysty. Mimo to jego gest był miły, choć nic nie zmienia.

Weszłam do kuchni, gdzie Jerry właśnie rozpakowywał dostawę świeżego pieczywa, owoców, warzyw i jeszcze kilku składników jego kuchni.

– Ty już na nogach? – zapytał.

– Nie mogłam spać.

– Wystarczy zabrać ci faceta, a ty już nie śpisz – zażartował.

– Nie martwiłbyś się o niego na moim miejscu?

– Squalo nie jest taki lekkomyślny, na jakiego wygląda. Poza tym myślisz, że wypuści z łapek taki skarb?

Uśmiechnęłam się lekko. To mnie uspokoiło, jeśli chodzi o Squalo. Jednak cała reszta nadal tłukła się po mojej głowie.

– Na niego można liczyć – mruknęłam. – Rybka jednak nie rozwiązuje wszystkich moich problemów.

Zaczęłam pomagać przy rozpakowywaniu dostawy. Zwykle Jerry robił to sam, zanim jeszcze jego sztab zejdzie do kuchni. Zawsze przychodził pierwszy i wychodził ostatni, tryskał humorem, cokolwiek by się nie działo i naprawdę się nami przejmował. Nie jak egzorcystami, ale jak ludźmi.

Sama nie wiem, kiedy zaczęłam opowiadać o lękach, które mnie dręczą. Nawet nie o faktach i poszlakach, ale o samych uczuciach bólu i zagubienia. Jerry słuchał, nie przerywając swoich zajęć. Nie przerywał mi, nie mówił kompletnie nic nawet, gdy milkłam, aby zebrać myśli. Przerwałam dopiero, gdy do kuchni zaczęli schodzić się pracownicy. Z nimi nie chciałam się tym dzielić.

Jerry postawił przede mną iście królewskie śniadanie, gdy usiadłam w tym samym kącie co zwykle.

– To nie rozwiąże problemów, ale może przynajmniej poprawi ci humor – powiedział.

– Na pewno. – Uśmiechnęłam się. – Dziękuję, Jerry.

Zajął się swoimi obowiązkami, a ja śniadaniem. Trochę mi ulżyło, choć to nadal nie było rozwiązanie, którego chyba nie potrafiłam dostrzec. Na razie nic się nie zmieni, więc trzeba się zająć swoimi obowiązkami.

Po śniadaniu pomagałam przy zmywaniu. Czasem potrzebowałam trochę innych niż zwykle zajęć, żeby odzyskać równowagę. Nie przejęłam się nawet próbą wyrzucenia mnie z kuchni – to i tak nic nie dało. Jerry musiał się z tym pogodzić.

W drzwiach zatrzymał się Reever ze stosem dokumentów w rękach. Wyglądał na niedospanego, więc pewnie znowu mają nawał pracy, gdy Komui się obija.

– Więc tutaj jesteś, Vivian – odezwał się.

– Szukałeś mnie?

– Jest dla ciebie misja.

– Już idę.

Wytarłam ręce i poszłam z nim do gabinetu Kierownika, gdzie siedział już Kanda z dokumentami. Usiadłam w fotelu, beznamiętnie obserwując Komuiego, który przyglądał nam się przez chwilę w milczeniu. Otworzyłam teczkę i spojrzałam na miejsce, do którego mamy jechać. Szanghaj.

– Waszym zadaniem jest pozbycie się akum. Musicie bardzo uważać, bo to nie będzie zbyt bezpieczne miejsce dla was. Dodatkowo akumy są wysoko poziomowe, jakby odnalazły tam coś, co może nas zainteresować albo próbują wciągnąć nas w pułapkę.

– Jeszcze jakieś niespodzianki? – zapytałam.

– Z tego, co wiemy, to nie, ale mimo to musicie być czujni.

– Jasne. Dla nas to nie pierwszyzna.

– Resztę macie w dokumentach. Przygotujcie się i ruszajcie.

W Szanghaju było deszczowo i zimno. Latarnie świeciły tylko na głównych ulicach, co stanowiło idealne środowisko dla akum. Wyczuwałam ich obecność dosłownie wszędzie. Rzeczywiście wygląda to jak pułapka na egzorcystów. Z tego też względu byliśmy jeszcze bardziej czujni niż zwykle.

Weszliśmy w jakąś boczną, ciemną uliczkę. Nie wydarzyło się absolutnie nic, choć było to miejsce, gdzie można było złapać nas w potrzask. Dziwne. Chcą uśpić naszą czujność czy skupione są na czymś innym? Dlaczego czuję niepokój niezwiązany z naszą obecną sytuacją?

– Noah?

– Już dawno powinny nas zaatakować – odpowiedziałam cicho. – Coś jest nie tak.

– Jakiś Noah?

– Nie. Nie wiem, co tu się dzieje.

Usłyszałam ruch za sobą i zostałam zwalona z nóg. To nie atak akum, ale trafiliśmy na niebezpieczeństwo groźne także dla nas. Zrzuciłam z siebie napastnika, który zachował się jak kot i ponownie zaatakował. Dołączyło do niego jeszcze dwóch młodych mężczyzn. Wszyscy byli Chińczykami, w ciemnościach jednak nie byłam w stanie dojrzeć ich rysów charakterystycznych. Inna grupa walczyła z Kandą. Przeciwnicy skakali jak małpy, wykorzystywali każdy element otoczenia, więc pewnie były to jakieś sztuki walki.

Moja ręka została powstrzymana, gdy owinął się wokół niej bicz. To na moment wytrąciło mnie z sekwencji ruchu, ale to im wystarczyło, żeby uderzyć z dwóch stron i zwalić mnie z nóg. Uderzyłam ramieniem o schodek, który był w pobliżu. Syknęłam z bólu, chcąc się podnieść, ale zostałam rzucona na kolana. Drugą rękę także zablokowali, jeden z napastników odchylił mi głowę, ciągnąc za włosy. W tej sytuacji niewiele mogłam zrobić zwłaszcza, że na moim gardle wylądował nóż. Dałam się podejść zwykłym rabusiom znającym sztuki walki? Żałosne.

Krótko ze sobą porozmawiali po chińsku. Wyszczerzyli zęby w niepokojących uśmiechach, a nóż został cofnięty. To nie był powód do radości. Ręce jednego z napastników znalazły się na moim biuście i schodziły ku dołowi. Skrzywiłam się i szarpnęłam, co nie dało efektu. Na oślep i trochę nieporadnie zaatakowałam jednego z przeciwników, skończyło się to porażką i ich rozbawiło.

Obudzono mnie siarczystym policzkiem. Jęknęłam z bólu i zamrugałam kilkakrotnie, żeby przyzwyczaić się do ostrego światła tuż nad sobą. Szybko oceniłam sytuację, która nie była dla mnie zbyt komfortowa. Zostałam unieruchomiona na tyle, żebym nie mogła się bronić, gdy się do mnie dobierali. Mogłam się szarpać – bezskutecznie. Tylko bardziej się zmęczę, gdy oni będą się zabawiać, drwiąc ze mnie.

Coś skrzypnęło przeraźliwie – drzwi. Zobaczyłam kolejnego Chińczyka, który powiedział coś ostro. Wszyscy trzej napastnicy odskoczyli ode mnie jak oparzeni. W nowo przybyłym było coś znajomego – pasemko nad okiem o krwistoczerwonej barwie dłuższe od pozostałych.

– Witaj w moim królestwie, Vivian. – Wyszczerzył do mnie zęby.

Jeden z nich ozdobiony był kawałkiem jakiegoś srebrnego materiału. Może teraz już srebra.

– Ling. – Skinęłam mu głową.

– Zrobili ci coś?

– Jeszcze nie.

Powiedział coś po chińsku, po czym zastrzelił jednego z mężczyzn. Bez mrugnięcia okiem, jakby zabił muchę. Najwyraźniej na brak personelu nie narzeka.

– Trzeba ich trzymać krótko, bo się rozbestwią – stwierdził.

Rozwiązał mnie, a potem także Kandę. W tym czasie dwóch pozostałych mężczyzn uprzątnęło trupa i poszło sobie.

– To tym się teraz zajmujesz? – zapytałam. – Porwania? Gwałty?

– Handel żywym towarem. Można naprawdę nieźle zarobić.

– Z nas wszystkich ty zawsze miałeś najmniej honoru.

– Gdybym go nie miał, pozwoliłbym cię zgwałcić, potem zrobiłbym to sam, a na końcu byśmy rozmawiali. Lepiej to doceń.

– Doceniam – odparłam nieszczerze.

– Ling Che – przedstawił się Kandzie, który nie zareagował. – Ułomny?

– Nie, bardziej rozdrażniony.

– Twój facet?

– Tylko razem pracujemy.

– Weszliście na zły teren.

– Przyjechaliśmy w sprawie akum. Niby jest ich tu trochę, a nie spotkaliśmy ani jednej. Wiesz coś na ten temat?

– Jest w Szanghaju śliczna dziewczyna. Na tyle śliczna, na ile mogą być Chinki. Podobno czaruje głosem.

– Gdzie?

– Nie ma nic za darmo, Vivian.

Jego łakome spojrzenie powiedziało mi, czego chce. Kretyn, który nigdy nie wiedział, kiedy spasować. Niczego się nie nauczył.

– Zapomnij, Ling.

– Już i tak powiedziałem ci o dziewczynie i uratowałem cię przed swoimi ludźmi.

– Nie, Ling. Nie chcesz pomóc, poradzimy sobie sami. Chodź, Kanda.

Wyszliśmy na korytarz, gdzie czekali ludzie Chińczyka gotowi do walki.

– Zapominasz, Vivian, gdzie jesteś. Nie wypuszczą was bez mojego pozwolenia. Ilu z nich pokonasz, zanim cię dopadną? – zaszydził.

Tego było zbyt wiele. Złapałam go za gardło i przydusiłam, przypominając mu dawną hierarchię. Zakrztusił się resztką powietrza, na co nie zwróciłam uwagi.

– Najpierw zabiję ciebie – warknęłam. – Nie zapomniałam, jaką byłam suką. Każ im nas wypuścić albo skończę twoje i tak nic nie warte życie.

– Puśćcie ich – wycharczał.

– Dziękuję. – Uwolniłam jego gardło. – Masz moją wdzięczność.

– Dziewczyna jest w europejskiej dzielnicy, o ile moje źródła nie kłamią. Teraz jesteś mi coś winna.

– Następnym razem upomnij się o dług.

I poszliśmy. Ling musiał uznać moją wyższość. Zawsze był kretynem, ale doskonale wiedział, że ze mną lepiej nie zadzierać. To się nie zmieniło od lat i raczej już się nie zmieni.

Im bliżej byliśmy tego miejsca, tym wyraźniej czułam akumy. Prowadziłam więc. Dzielnica europejska to trochę zbyt duże określenie – raptem kilka ulic z posesjami głównie brytyjskich handlowców, jakieś budynki użyteczności publicznej, kościół i kilka barów i restauracji.

Deszcz nadal padał, a chmury zasłaniały niebo, pogrążając miasto w mroku. Było dziwnie cicho i spokojnie. Pogoda nie powinna przeszkodzić w zabawach wewnątrz budynków. Coś musiało się wydarzyć.

Akumy nadal się nie pojawiały, choć czułam je bardzo wyraźnie. Jakby były tuż obok. Drwiły z nas? Co jest nie tak? Dlaczego wydaje mi się, że wchodzę pomiędzy wrogów, a oni nadal nie atakują?

Weszliśmy do jednego z klubów w bardzo angielskim stylu. Sala wypełniona była ludźmi wpatrzonych w młodą Chinkę, która śpiewała cichym, melodyjnym głosem. Rzeczywiście była śliczna o delikatnej cerze i szarych oczach o kształcie migdałów. Czarne włosy miała fantazyjnie upięte, a soczyście żółta suknia w chińskim stylu opinała ciasno jej drobne ciało.

– Oni chyba wszyscy są akumami – powiedziałam cicho.

– Więc dlaczego tylko siedzą?

– Nie mam pojęcia.

Smutna pieśń wnikała głęboko w moją duszę. Powoli odpływałam, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Wszystkie problemy zniknęły, nerwy uspokoiły się, a oddech wyrównał. Nic nie było już ważne prócz tej melodii.

Stałam w dziecięcym pokoju. Znałam to pomieszczenie. Nostalgiczne wspomnienie dalekiej przeszłości, kiedy jeszcze nie rozumiałam swojej sytuacji. To mój pokój. Te same jasnobeżowe ściany, drewniane meble, łóżko zaścielone masą poduszek. Nawet moja ulubiona przytulanka tam leżała.

Na środku stanęła postać wyglądająca jak ja w czarnej sukni z wysokim stanem. Przez moment myślałam, że to mama, ale oczy miała takie jak ja. Wtedy skóra postaci zrobiła się czerwona i jakby owinięta przez coś – przekleństwo. Pojawiły się jeszcze dwie postacie: jedna o szarej skórze i stygmatach na czole, druga całkiem jasna o czarnych skrzydłach. Wszystkie trzy złączyły dłonie tak, że powstał trójkąt. Nie rozumiałam, co się dzieje.

Zaczęły ze sobą walczyć, demolując pokój. Ta o wyglądzie Noah wchłonęła tą o czerwonej skórze i starła się z jasną. Po chwili połączyły się w jedną o czarnych skrzydłach, jasnej cerze i stygmatach na czole. Wtedy na mnie spojrzała. Przywołała mnie ruchem ręki i ruszyła w stronę okna.

Scena się zmieniła. Nad kołyską stał mężczyzna o czarnych włosach i zielonych oczach z brązową plamką na prawym. Nea Walker. Coś mówił, ale nie mogłam tego usłyszeć. Podeszłam bliżej, ale to też nie dało efektu. Stał nad moją kołyską. Czy już wtedy wiedział, na jaki los mnie skazuje?

Znów zmiana. Moje martwe, zmasakrowane ciało leżało na spalonej ziemi. Obok klęczał mężczyzna o białych włosach i skrzydłach. Początkowo myślałam, że to Squalo, ale gdy podniósł głowę, zobaczyłam twarz Kandy. To był on, mężczyzna z moich snów. Płakał, krzyczał coś. W ręku trzymał białą, błyszczącą kostkę, którą rzucił o ziemię. Rozsypała się na drobne sześciany, które zniknęły. Czy to było innocence?

Okrągły stół w jakieś wysokiej sali. Czternaście osób siedziało na swoich miejscach i jadło wykwintny obiad. Niektóre postaci znałam. Tyki, Sheryl, Lulubell, Wisley. Obok Noah Przyjemności siedziałam ja. Wyglądałam na może piętnaście lat. Co chwilę zerkała na Mikka i uśmiechała się radośnie.

Ta sama dziewczyna siedziała na parapecie okna prymitywnego domu. Obserwowała targowisko pełne ludzi. Była zachwycona tym widokiem. Nagle zarumieniła się i gwałtownie zeskoczyła z parapetu. Stanęła tak, żeby mogła obserwować, co dzieje się na zewnątrz, sama nie będąc widzianą. Zbliżyłam się do okna, żeby zobaczyć, co ją do tego pchnęło. Przy jednym ze straganów stał ten mężczyzna. Rozmawiał wesoło z właścicielką straganu i nie zwracał na nic innego uwagi. Nie mógł jej więc zobaczyć. Czy była nim zafascynowana?

Wszystko wokół płonęło. Gdzie bym się nie odwróciła, tam płomienie. Ta druga ja także rozglądała się nerwowo. Była zrozpaczona. Zaczęła krzyczeć. Upadła na kolana, zaciskając pięści tak mocno, że zaczęła krwawić. Co się wydarzyło?

Aksamitna ciemność. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku. Próżnia. Nie ma tu nic. Coś zamajaczyło się w tej czerni. Samotny płomień. Powoli zbliżał się do mnie. Im był bliżej, tym lepiej mogłam przyjrzeć się jego kształtowi. To nie płomień, ale kostka. Lśniła jasnym blaskiem, który dawał nadzieję. Mimowolnie wyciągnęłam ku niemu rękę. Gdy tylko go dotknęłam, poczułam się lepiej. „Jesteś moją najważniejszą strażniczką, Aniele Lucyfera." Nie usłyszałam tych słów, ja je poczułam. Wiedziałam, że jestem w stanie to zrobić. Co zrobić?

Tego nie zdążyłam się dowiedzieć, bo usłyszałam głos Kiri:

– Vivian! Vivian!

Sceneria się zmieniła. Las przy Kwaterze Głównej, słońce na niebie i nikogo w pobliżu.

– Vivian!

– Tu jestem – odpowiedziałam.

Wybiegła spomiędzy drzew. Wyglądała na zmęczoną, ale zadowoloną, że mnie znalazła.

– Nareszcie. Nawet nie wiesz, jak trudno było cię znaleźć.

– Czy ty jesteś w moim umyśle? – zapytałam.

– Tak. Nie miałam wyjścia. Zostaliście zamknięci we własnych duszach przez śpiew tej dziewczyny.

– Wybudziłaś już Kandę?

– Dopiero go znalazłam. Musicie wrócić moim śladem. Kronikarz zaraz powinien skończyć z dziewczyną, ale póki co będę was osłaniać. Wytłumaczę wszystko później.

Z pomocą Kiri odzyskałam nad sobą kontrolę. Stałam w tym samym miejscu, co wcześniej. Czułam się zdrętwiała. Hikari zatrzymała się pomiędzy nami i trzymała nas za ręce – to miało pomóc pogłębić kontakt psychiczny.

Chinka przestała śpiewać. Za to rozpłakała się, łapiąc Kronikarza za mundur. Jego słowa chyba trochę ją uspokoiły, bo odsunęła się. W samą porę. Akumy wokół pozbyły się swoich ludzkich powłok i zaatakowały. Zmusiłam odrętwiałe mięśnie do pracy i ruszyłam do walki. Wyjaśnienia muszą poczekać.

Akumy wysokiego poziomu nawet po tak długiej stagnacji dawały sobie radę. Dodatkowo napędzała je żądza zabijania, której my nie mieliśmy. Nie zważaliśmy jednak na słabości i pozbywaliśmy się kolejnych demonów.

Na ostatnią akumę zabrakło mi siły, ale nie oberwałam. W odpowiednim momencie pojawił się Kanda. W ten sposób zakończyliśmy walkę.

– Vivian.

Hikari pomogła mi usiąść. To się musiało tak skończyć. Przez chwilę oddychałam miarowo, żeby uspokoić wzburzone emocje.

– Nic mi nie jest – powiedziałam cicho. – Za chwilę przejdzie.

– Jesteś pewna?

– Tak, nie martw się. Zrobiłaś, co było konieczne.

– Lepiej wyjaśnij, skąd się tu wzięliście – odezwał się Kanda.

– Nie było z wami kontaktu od trzech dni, więc Komui nas wysłał. Prócz tego do Zakonu doszły informacje o tym miejscu jako bardzo tajemniczym – odpowiedziała Hikari.

– Tajemniczym?

– Podobno ludzie, którzy tu weszli, już nie wychodzą, a jeśli ktoś zbliży się za bardzo, popada w odrętwienie. Dlatego Komui wysłał mnie i Kronikarza, bo Lavi jest na misji ze Squalo.

– Czy to innocence? – zapytałam.

– Nie. Struny głosowe tej dziewczyny wytwarzają drgania, których człowiek nie może usłyszeć, ale poczuje. Wraz z monotonną, delikatną melodią działają jak hipnoza – wyjaśnił Kronikarz.

– Więc co z nią zrobimy? Nie można jej tu tak zostawić, akumy będą ją atakować.

– Jest miejsce, gdzie będzie bezpieczna. Odeślemy ją tam z Kwatery Azjatyckiej.

Hikari skontaktowała się z Kwaterą Główną, żeby otworzyli nam bramę. Chinka stała ze spuszczonym spojrzeniem. Była przerażona całą tą sytuacją, ale też onieśmielona naszą obecnością. Na Kandę nawet nie śmiała zerknąć.

W Azji dawno nie byłam. Ilość zajęć i problemów na to nie pozwoliła, choć przecież spędziłam tu trochę czasu. Wspominam to nawet miło mimo niezbyt przyjaznych okoliczności, które nakłoniły mnie do przenosin.

Czekaliśmy na Baka, który nie wiadomo, gdzie się podziewał. Tu życie trwało jak dawniej, nie mieli takiego nawału pracy jak Kwatera Główna, choć nie brakowało im zajęć. Poza tym łatwo było się tu zgubić.

– Dawno cię tu nie było. – Usłyszałam.

Odwróciłam się. Naprzeciw nas stała Fou z cynicznym uśmiechem na twarzy.

– Nie było czasu – odparłam.

– Pojedynek?

– Nie dziś, ale wpadnę, skoro zapraszasz.

Nie było czasu, żeby dłużej porozmawiać. Kronikarz wyjaśnił Bakowi sytuację dziewczyny, załatwił jej transport do jakiegoś klasztoru i wróciliśmy do Kwatery Głównej.

Wstępny raport sprawił, że Komui spojrzał na mnie przenikliwie. Starałam się nie zwracać na to uwagi, ale Lee był uparty. Wymknięcie się nic mi nie da.

– Vivian, idź do Sanatorium. Niech zrobią ci wszystkie badania – polecił.

– To zajmie resztę dnia. – Skrzywiłam się.

– Vivian.

– Ale ja się dobrze czuję.

– Squalo jeszcze nie wrócił, więc równie dobrze możesz na niego poczekać w Sanatorium. Chcesz się doprowadzić do stanu, w którym nie będziemy mogli ci pomóc i ściągnąć sobie na kark Leverriera?

– No, dobra. Nie truj już.

Nie miałam wyjścia. Zresztą to było do przewidzenia, skoro Kiri musiała użyć wobec mnie innocence. W każdym takim przypadku musieli skontrolować stan mojego organizmu, żeby być gotowym do próby cofnięcia zmian lub przygotowania pozbycia się mnie.

Squalo pojawił się, gdy byłam w połowie badań. Wszelkie możliwe urządzenia do mnie podłączone działały, warcząc lub popiskując.

– Sądząc po twojej minie, Komui już na mnie naskarżył – powiedziałam.

– To było niebezpieczne.

– Kiri nie miała wyjścia. Poza tym już mnie kontrolują.

– Vivian, nie ruszaj się – polecił lekarz, który sprawował nade mną pieczę.

Leżałam spokojnie jeszcze przez parę minut, nie zwracając zbytniej uwagi na to, co ze mną robią. Już się przyzwyczaiłam do kłucia, pobierania próbek, monitorowania i żartów zespołu, który pracował nad moją sprawą.

– Możesz już usiąść.

– Szybko poszło – stwierdziłam.

– Bo teraz wiemy, czego szukamy. No i współpracujesz.

– A mam inne wyjście? – zapytałam, podnosząc się.

– Nie tak gwałtownie – ostrzegł mnie, ale było już za późno.

Poczułam tak znany mi ból w piersi, który wydarł ze mnie jęk. Lekarz wraz ze Squalo ułożyli mnie z powrotem na materacu, więc ucisk zelżał.

– Skąd wiedziałeś?

– Nauczyłabyś się wreszcie odczytywać aparaturę, to byś wiedziała – powiedział żartobliwym tonem.

Sprawa była jednak poważna. Oboje to wiedzieliśmy. Squalo za to patrzył na mnie z niepokojem. Uśmiechnęłam się do niego.

– Nie przejmuj się. Nic mi nie jest. Dawniej było gorzej. To mogę iść do siebie? – Spojrzałam na lekarza.

– Wolałbym, żebyś została na obserwacji.

– Ale ja chcę do siebie.

– Ja też myślę, że lepiej byłoby, żebyś została – powiedział Squalo.

– Nic mi nie będzie. Czuję się dobrze.

– Dobrze, idź. Squalo, miej na nią oko. Gdyby coś się działo, nie słuchaj jej, tylko daj nam od razu znać.

– Dobrze.

Zabrałam swoje rzeczy i w towarzystwie Squalo wróciłam do siebie. Tu mogliśmy w spokoju porozmawiać i zająć się sobą bez obawy, że ktoś nas przyłapie na czymś nieodpowiednim.

– Dlaczego uparłaś się, żeby wyjść? – zapytał, gdy usiadłam mu na kolanach.

– Każda zmiana w moim organizmie, a tym bardziej jego osłabienie zaalarmuje Leverriera. Nie chcę trafić do zespołu z Centrali.

– Więc o to chodzi. Było aż tak źle?

– Traktowali mnie jak przedmiot.

– Dawno to było?

– Jeszcze na początku mojego pobytu tutaj, kiedy się wydało, że jestem córką Czternastego.

– Mimo wszystko to bardzo lekkomyślne.

– Daj spokój. Nic mi nie będzie.

Przytuliłam się do niego, opierając policzek na jego ramieniu. Czułam, że opadam z większości sił i na niewiele się zdaję.

– Squalo, widziałam swojego ojca, kiedy zostałam poddana tej hipnozie – powiedziałam cicho. – Stał nad moją kołyską i coś mówił, ale przez tę melodię nie słyszałam co.

– Chciałabyś wiedzieć?

– Tak. Poza tym były tam inne obrazy jeszcze z wcześniej, z przeszłości Anioła Lucyfera. Nie wszystkie zrozumiałam. Chciałabym poznać całą resztę, może udałoby mi się usłyszeć słowa, które dotąd były zagłuszone. Kiri powinna umieć zrobić coś takiego.

– Oszalałaś? Przecież to niebezpieczne. A jeśli przebudzisz w ten sposób swojego Noah?

– Warto spróbować. Chcę wiedzieć.

Odciągnął mnie od siebie, żeby spojrzeć mi w oczy. Ujął moją twarz w dłonie.

– To lekkomyślne i głupie. Możesz tym sobie zrobić krzywdę. Skąd wiesz, że w ten sposób nie przebudzisz swojego Noah?

– Nie wiem, ale...

– Voi! Nie ma żadnego „ale" – warknął. – To zbyt niebezpieczne. Hikari jest mądrzejsza, więc ci nie pomoże. Osobiście tego dopilnuję. Nie pozwolę ci robić takich głupich rzeczy. Koniec dyskusji.

Zeszłam z jego kolan i podeszłam do okna. Byłam zła na Squalo za to, co powiedział. Może dla niego to nie ma takiego znaczenia, ale ja jestem w całkiem innej sytuacji. Nie może mi tego ot tak zabronić. Zna mnie. Powinien zrozumieć.

Poczułam, jak mnie obejmuje od tyłu, ale nie zareagowałam. Nie będę udawać, że nic się nie stało.

– Wiesz, że nie robię tego ze złośliwości – odezwał się. – Nie chcę, żeby stało się coś, przez co bym cię stracił.

– Jesteś pieprzonym egoistą – odpowiedziałam.

– Voi! Jakbyś ty była lepsza. Przez egoistyczne pobudki chcesz zrobić coś, co może doprowadzić do nieodwracalnej zmiany w twoim życiu. Nie myślisz o tym logicznie.

– I mówi to ktoś, kto nie kieruje się w życiu i w walce emocjami – mruknęłam. – Drugi Kanda się znalazł.

– Voi! Nie chcę o nim słyszeć i to w taki sposób!

– Bo gadasz jak on. „Ochłoń". „Pomyśl logicznie". I tak w kółko.

– Vivian. – Odwrócił mnie do siebie. – To nie jest zabawne. Jeden błąd może wszystko zniweczyć. Naprawdę chcesz tak ryzykować?

– Czasem ryzyko się opłaca.

– Nie pozwolę na to, choćbyś miała mnie znienawidzić. Nie masz żadnej pewności, że to się uda. Nikt się na to nie zgodzi.

Odwróciłam spojrzenie. Wiem, że o mnie dbał, ale pragnienie poznania prawdy nie dawało mi spokoju. Gdyby tylko spojrzeć wstecz...

Pogłaskał mnie po włosach, gdy się do niego przytuliłam. Przymknęłam oczy ze zmęczenia. Najchętniej poszłabym spać. To był długi dzień.

– Chodź. Idziemy pod prysznic, a potem do łóżka, bo mi padniesz.

– Tobie tylko jedno w głowie – mruknęłam.

– Obawiam się, że nie masz siły – odparł zaczepnie.

– Głupek.

Opuściłam jego ramiona i z nosem zadartym do góry poszłam do łazienki. Szybko do mnie dołączył, ale nie szalał. Gdy tylko położyłam się przy nim na łóżku, zasnęłam.

***

Coś wybiło Squalo ze snu. Vivian nadal spokojnie spała, więc to nie z jej przyczyny. Odwrócił spojrzenie na strużkę rozproszonego światła padającego zza lekko otwartych drzwi.

– Abba? Stało się coś?

– Ja pójdę – wymamrotała dziewczynka.

Musiała znowu mieć koszmary. Squalo podjął decyzję praktycznie od razu.

– Poczekaj. Zostań z Vivian. Ja mam własne łóżko.

– Ale...

– Nic się przecież nie dzieje. Obiecałem nie stawać pomiędzy wami, a Vivian wie, gdzie mnie szukać. No już, wskakuj.

Sam wstał, zarzucił na siebie niedbale ubranie i był gotowy do wyjścia. Abba patrzyła na niego ze zdumieniem, ale szybko zajęła jego miejsce przy boku Vivian.

– Dziękuję.

– Śpij dobrze.

Zobaczył jeszcze, jak przez sen Vivian przytula dziewczynkę do siebie, po czym wyszedł. Czasem właśnie tak jest lepiej. Zresztą mała potrzebuje jej czasami dużo bardziej niż pozostali. „Dlatego nie pozwolę na błędy" – pomyślał. Nie wiedział jednak, że jego koszmar wkrótce powróci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top