Rozdział 126.

„It's hiding in the dark

It's teeth are razor sharp

There's no escape for me

It wants my soul it wants my heart"


W Aleksandrii było gorąco jak w piekle. Do tego tłoczno od samego rana w każdym możliwym miejscu. Irytowało mnie to bardziej niż zwykle – efekt zmęczenia i braku snu. Nie narzekałam jednak, bo nic by mi to nie dało. Wypiłam mocną kawę i trochę odżyłam, choć na dłuższą metę to nie rozwiązanie. Na razie musi wystarczyć.

Para poszukiwaczy zaprowadziła nas na miejsce ukrycia innocence. Był to stary budynek o tak samo piaskowej barwie jak pozostałe budowle w mieście. Kryształ miał się znajdować w pokoju, do którego nikt nie mógł wejść od wielu lat. Dziwił nas całkowity brak akum. Innocence dawało oznaki swej bytności od kilku tygodni, a demonów żadnych. Czyżby nie odkryły jeszcze tego miejsca? A może wciągają nas w kolejną pułapkę?

Gdy tylko weszliśmy do środka, poczuliśmy zmianę atmosfery. Stała się mniej przyjazna i bardziej niepokojąca. Wytłumaczenie było jedno – innocence. Równocześnie aktywowaliśmy broń, stawiając ostrożnie każdy krok, jakby od tego zależało nasze życie.

– To tutaj. – Poszukiwaczka o egipskich rysach wskazała na drzwi.

Niby niepozorne, ale w każdej chwili mogły stać się przyczyną jakieś katastrofy. Wiedzieliśmy o tym aż za dobrze, przekonaliśmy się wielokrotnie w czasie naszych misji. Tak miało być i tym razem.

Puściłam Kandę przodem. Wszedł do pokoju bez żadnych niespodzianek. Jedynym problemem okazało się to, że skoro już weszliśmy do środka, nie mogliśmy wyjść. Jedyne, co mogliśmy zrobić w tej sytuacji, to znalezienie innocence.

Pomieszczenie było większe, niż się wydawało, ale strasznie zagracone. Rozejrzałam się, zastanawiając się, od czego mamy zacząć. Mimo porządnej dawki kofeiny moje zmysły nadal były przytłumione, a organizm zmęczony. Do tego czułam nieokreślony niepokój.

– Pośpieszmy się – mruknęłam.

Wtedy poczułam obecność akum, a ściany ruszyły na nas. Demonom nie przeszkadzało to wkroczyć do akcji. Na naszej głowie było zatrzymanie mechanizmu, zanim nas zmiażdży.

Poczułam tępy ból głowy, który powalił mnie na kolana. Nie byłam w stanie walczyć. Nie słyszałam też, co Kanda do mnie krzyczy. Wiedziałam tylko, że to robi i mnie osłania. Co spowodowało ten ból? Przecież nie zostałam uderzona, nikt też nie próbuje wedrzeć się do mojego umysłu. Co się dzieje?

Oparłam się dłońmi o podłogę. Wtedy poczułam, że moje palce zaciskają się na czymś. Ból zaczął ustępować, wracała mi władza nad zmysłami.

– Mam innocence – wyszeptałam.

Kłopoty powinny się skończyć. W dłoni trzymałam starą, szmacianą laleczkę. Taką, o której marzy każda mała dziewczynka i z którą ciężko się rozstać, gdy zaczynamy dorastać. Wręcz czułam aurę innocence, którą wydalała. Poszło gładko.

Jednak nie do końca. Prócz akum pojawiła się jeszcze jeden przeciwnik. Zacisnęłam palce na laleczce, żeby nie została mi odebrana. Poczułam atak, którego nie byłam w stanie odeprzeć. Nie zdążyłam nawet ostrzec Kandy.

– Ro... – Wtedy straciłam świadomość.

To był jeden krótki moment. Nadal byłam przytomna, ale nieświadoma tego, co się wokół mnie dzieje. Gdybym była wypoczęta, to by się nie wydarzyło. Wykorzystała moją słabość przeciwko mnie.

Otrząsnęłam się na kolanach w jakiś źle oświetlonym pomieszczeniu. Śmierdziało tu stęchlizną, pleśnią i strachem. Nie wiedziałam, co się właściwie dzieje. Nie znalazłam przy sobie ani sztyletu ani lalki, choć jeszcze przed sekundą miałam je w dłoniach. Podniosłam się i rozejrzałam. Moje spojrzenie padło na powieszonego Squalo. Tak jakby czas się cofnął do tej przeklętej sekty. Wtedy wyglądał podobnie. Wokół jednak stały Kruki. Co do cholery?

– Zostawcie go! – wrzasnęłam.

Chciałam ich odepchnąć, ale ktoś przytrzymał mnie za mundur na plecach. Starałam się wyrwać, ale szamotanina nic nie dała.

– Puszczaj!

– Przecież ci powiedziałem, że za twoje nieposłuszeństwo zapłaci bliska ci osoba. To lepiej działa na wyobraźnię. – Usłyszałam.

To Leverrier mnie trzymał. Najgorszy koszmar właśnie się spełniał. To nie mogło być prawdą. To sprawka Road.

– To nie jest prawdziwe – powiedziałam cicho. – Nie dzieje się naprawdę. Wystarczy znaleźć wyjście.

– Wmawianie sobie tego nie pomoże twojemu kochankowi – warknął.

– Road, wyłaź! Wiem, że to ty!

– Nie rób z siebie wariatki, Wiwianno. Myślisz, że kto zniszczył innocence? Kto posłał Kandę do Sanatorium?

– To nie jest prawda.

Bolesny wrzask Squalo wypełnił mi uszy. To nie działo się naprawdę, więc dlaczego tak cholernie boli? Dlaczego po moich policzkach płyną łzy? To nie mogło się zdarzyć!

Opadłam na kolana. Czułam się rozdarta na milion kawałeczków. Wrzaski Squalo raniły mi uszy. Dlaczego? Dlaczego to się dzieje? To jest tylko wytwór Road. Trzeba znaleźć sposób, żeby się wydostać, obudzić. Przecież to jest możliwe. Muszę tylko zachować spokój.

„Jedyne, co musisz, to poddać się temu. To jedyny sposób, żeby go ochronić. By ich chronić. Zrozumieją, że tak jest lepiej."

Nieokreślony głos kołatał się po mojej głowie. Przez to czułam się bardziej ociężała i niezdolna do poruszenia się. Co się ze mną dzieje?

„Gdy się ockniesz, będziesz Zemstą. Najdoskonalszą i najpiękniejszą. Najokrutniejszą pośród wszystkich."

Nie, to nie może być prawda.

„Przestań walczyć. To jedyne możliwe rozwiązanie. Przecież pragniesz żyć. Z nim u boku. Odpłacisz im wszystkim za to, co ci zrobili. Zemścisz się na Kandzie, który traktuje cię jak przedmiot. Niszczy twój świat, pojawiając się nawet we snach. Przestań z tym walczyć."

Nie miałam siły się przeciwstawić. Leżałam przez chwilę w bezruchu, poddając się odrętwieniu. Wtedy jednak przypomniałam sobie o obietnicy, że nigdy nie zostanę Noah. Muszę walczyć. Dopiero śmierć zwolni mnie z tego obowiązku.

Podniosłam spojrzenie na Squalo. Nadal go torturowali. Widziałam każdą, najmniejszą choćby, rankę, strużkę krwi i zasinienie. Musiałam do niego dotrzeć za wszelką cenę. Nogi jednak odmówiły mi posłuszeństwa. Nie byłam w stanie wstać, więc zaczęłam się czołgać. Dotrę do niego, choćbym nie wiem co. Czułam na plecach spojrzenie Leverriera – obserwował moją walkę z samą sobą. Nie miało to znaczenia dopóki, nie próbował mnie powstrzymać.

Gdy dotarłam do Squalo i jego oprawców, dostałam kopniaka w twarz. Zalałam się krwią. To nie byłoby tak zaskakujące, gdyby nie to, że nie dostałam od żadnego z Kruków, ale od Squalo.

– Wynoś się! – wrzasnął. – Nie chcę cię widzieć! Myślisz, że jestem taki głupi i nigdy się nie dowiem?!

– Nie rozumiem.

– Wiem, o kim śnisz!

Poczułam się tak, jakbym dostała drugiego kopniaka. Co z tego, że to tylko iluzja, skoro bolało? Road bezlitośnie wykorzystywała moje lęki, chcąc mnie złamać. Przestałam słuchać bluzgów Squalo, że jestem dziwką niewartą złamanego grosza, że mnie nienawidzi i zabije mnie, gdy tylko skończą go torturować. Tego się bałam i to ta mała szmata mi pokazała. Gdzieś tu była. Trzeba ją tylko znaleźć.

Kruki wycofały się. Squalo był wolny. Pochylił się nade mną i złapał za szyję. Patrzyliśmy sobie w oczy.

– Mój Squalo nigdy nie podniósłby na mnie ręki – powiedziałam spokojnie. – Owszem, wściekłby się i obsypał wyzwiskami, ale nie skrzywdziłby.

W mojej dłoni zmaterializował się sztylet, którym przebiłam Włocha i przyciągnęłam jego ciało do siebie.

– Myślałaś, że nie zabiję ukochanej osoby? – wyszeptałam. – Owszem, miałaś rację, ale to nie jest mój Squalo. To tylko marny obraz.

Poczułam obecność Road i wiedziałam, że za chwilę się rozpłynie. Tę bitwę wygrałam, choć wyciągnęła ze mnie praktycznie wszystkie siły. Zamknęłam załzawione oczy, pozwalając sobie na utratę przytomności.

Nadal czułam łzy spływające po policzkach. Obraz miałam rozmazany, ale poznałam Kandę. Zaczęłam się szarpać, chłopak jednak trzymał mnie na tyle mocno, żebym nie zrobiła krzywdy ani sobie ani jemu.

– Uspokój się. Jest po wszystkim – powiedział. – Ta mała franca uciekła.

– Innocence...

– Masz je w dłoni. Trzymałaś je tak mocno, jakby od tego zależało twoje życie.

Powoli się uspokajałam. Wróciłam do rzeczywistości, a Road uciekła. Chciała tylko podkopać moje zaufanie do samej siebie. Krążą wokół mnie jak sępy, czekają, aż upadnę i dorzucają kłód pod nogi. Wykorzystają każdą moją słabostkę, choćby najmniejszą.

Dopiero po chwili zauważyłam rany na ciele Kandy. Sztylet w mojej dłoni był we krwi. Szybko zrozumiałam, co się stało, a przed oczami znów zobaczyłam ten obraz Squalo.

– To ja? – Szarpnęłam się.

– Uspokój się – warknął.

– Leverrier nie może się dowiedzieć – zapiszczałam. – Nie, nie.

– Noah! – wrzasnął na mnie, po czym zamilkłam i patrzyłam na niego ogłupiała. – Nie zrobiłaś tego z własnej woli. Przestań panikować.

– Ale Leverrier...

– Cokolwiek ci pokazała, to się nie stanie. Zacznij myśleć rozsądnie. Już po wszystkim.

Puścił moje nadgarstki, obserwując mnie. Gdybym zaczęła szaleć, pochwyciłby mnie z powrotem. Byłam jednak zbyt zmęczona i ogłupiała.

– Ale mu nie powiesz? – zapytałam.

– Noah. – Ujął moją twarz w dłonie. – Zadajesz głupie pytania. Chyba nie chcesz dać im się złamać?

Pokręciłam głową. Powoli dochodziło do mnie to, co chciał mi przekazać. Uspokoiłam się całkowicie i w pełni odczułam zmęczenie.

– Wracamy. Musisz się wyspać, bo nie myślisz już trzeźwo.

Pozwoliłam się wyprowadzić z budynku. Laleczkę nadal trzymałam w zaciśniętych palcach lewej ręki, jakbym bała się, że ktoś mi ją odbierze. Sztylet odruchowo schowałam, o tym nie trzeba było mi przypominać.

Powłóczyłam nogami z wyczerpania, gdy szliśmy na miejsce otwarcia bramy. Nie myślałam już o tym, co się wydarzyło. Nie miałam siły. W Kwaterze Głównej Kanda wyciągnął mi lalkę z dłoni. Jedno spojrzenie wystarczyło, żebym zrozumiała, co chce powiedzieć. Zostawiłam wszystko na jego głowie i wróciłam do siebie. W ubraniu rzuciłam się na łóżko i zapadłam w głęboki sen.

Obudziły mnie promienie słoneczne muskające po twarzy. Był już kolejny dzień. Czułam się dużo lepiej i klarowniej widziałam sytuację z poprzedniego dnia. Road wykorzystała moje zmęczenie, żeby mnie dopaść, informacje zebrane przez Wisley'a i mój lęk, żeby złamać mi serce. Doprowadziła do tego, że zaatakowałam Kandę. Udało mi się wyrwać spod jej kontroli, ale zasiała we mnie strach, że za mój błąd zapłaci Squalo. Musiałam zaufać Japończykowi. Znał mnie i wiedział, jak zinterpretować moje zachowanie poprzedniego dnia.

Obca ręka objęła mnie i przyciągnęła do siebie. Z zaskoczeniem zobaczyłam obok siebie Squalo. Przyglądał mi się spod przymkniętych powiek.

– Co ty tu robisz? – zapytałam.

– Śpię.

– Nie masz własnego łóżka?

– Nie marudź. Wystarczy, że z akumami musiałem się użerać.

– Wiesz, że cię kocham? – zapytałam.

– Ja ciebie też.

Przytuliłam się do niego. Teraz byłam pewna, że nic mu się nie stanie. Wciąż jednak pozostawała jedna kwestia do rozwiązania. Tego się obawiałam.

– Squalo?

– Hm?

– Co byś zrobił, gdyby śnił mi się inny facet?

Pochylił się nade mną tak, żebyśmy patrzyli sobie w oczy.

– Kto ci się śnił?

– Odpowiedz na pytanie – naciskałam.

– Zabiłbym go. To oczywiste.

– A gdyby był ważny dla wojny z Kreatorem?

– Vivian, o co chodzi?

– O nic.

Odwróciłam spojrzenie. Nie chciałam mu tego mówić. Wiem, sama zaczęłam temat, ale nie potrafiłam skończyć. Jakkolwiek bym tego nie poprowadziła, skończy się awanturą. Lepiej przemilczeć.

– Vivian – naciskał – kto ci się śnił?

– To nieważne.

– Dla mnie ważne. Znam go?

– Nie. To ktoś obcy, choć wydaje się znajomy. Wprowadza tylko większy mętlik.

– Ile razy?

– Dwa.

– Dawno?

Kiwnęłam głową. Najnormalniej w świecie dałam się przesłuchać własnemu kochankowi. Widziałam, że jest zagniewany.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej?

– Bałam się twojej reakcji.

– Przecież nie robiłaś nic złego. – Odwróciłam spojrzenie. – Voi, toś mnie teraz zagięła. Co mam ci niby powiedzieć po takim wyznaniu?

– Myślisz, że tego chciałam? – Podniosłam głos.

– Obudzisz Kandę – upomniał mnie.

– Pieprzyć to – warknęłam.

Squalo podniósł się i usiadł na skraju łóżka. Gdybym się teraz przyznała, że Niszczyciel Czasu z jakiegoś powodu jest podobny do Kandy, wypadłby stąd z hukiem.

– Squalo?

– Czego?

– Nie chciałam cię stracić przez coś takiego. Byłam pewna, że potraktujesz to jak zdradę.

– Nie mamy wpływu na to, o czym śnimy, ale nie mogę tego zignorować.

Odwróciłam się ze zrezygnowaniem plecami do niego. Nie chciałam, żeby widział mój ból. Jednak nie wyszedł. Trwaliśmy w ciszy przez kolejnych parę minut, po których poczułam, jak mnie do siebie przyciąga prawie siłą, bo z jakiegoś powodu zapierałam się, jak mogłam. W końcu posadził mnie sobie na kolanach, odwrócił za podbródek twarz do siebie i zachłannie pocałował. Jeszcze nigdy tak mocno na mnie nie napierał. Nawet nie uchwyciłam momentu, gdy znalazłam się pomiędzy nim a łóżkiem.

– Squalo – jęknęłam, gdy niedelikatnie przesunął dłonią po moim ciele. – Przestań.

Poczułam jego zęby na obojczyku. Tego było za wiele. Zachowywał się, jakby chciał mnie całkowicie zdominować. Kopnęłam go kolanem w podbrzusze. Dopiero ból go otrzeźwił, bo przerwał i spojrzał mi w oczy.

– Nie rób tak – poprosiłam.

– Tylko ty i ja. Nikogo innego – powiedział twardo.

– Nie było i nie będzie, póki jesteśmy razem – odpowiedziałam cicho. – Ale proszę cię, nie rób tak.

Pocałował mnie delikatnie i przytulił. Po chwili leżeliśmy wygodnie w swoich objęciach. Moment gniewu odszedł bezpowrotnie. Oboje się uspokoiliśmy. Woleliśmy nie pamiętać o cieniu, który pojawił się pomiędzy nami. Straciłabym go przez to. Nigdy więcej o tym nie wspomnę. Nie wolno mi, jeśli nadal mamy być.

Squalo zasnął po jakimś czasie. Dla niego było zbyt wcześnie, żeby wstawać. Leżałam przytulona do jego torsu w milczeniu i wpatrywałam się w niebo za oknem. Chciałam zapomnieć. Gdyby to było takie proste...

Po jakimś czasie wstałam po cichu i poszłam pod prysznic. Woda dała częściowe ukojenie, coś było w powietrzu i niekoniecznie związane było z rozmową o Niszczycielu Czasu. Nie wiedziałam, co dalej. Oni wiedzieli. Co jeszcze wykrakają? Wobec tej wiedzy byłam bezbronna. Nie mogę się bronić przed mrokiem własnej duszy. Już niewiele trzeba, aby mnie pochłonął. Co będzie potem? Chyba tej odpowiedzi boję się najbardziej. Nie mogę nawet przed tym uciec.

Przebrana i świeża zeszłam na stołówkę. Akurat trafiłam na największy ruch, więc jak zwykle byłam obiektem ukradkowych spojrzeń szczególnie poszukiwaczy. Jeszcze nie minęły echa ostatniej informacji, więc nadal byliśmy ze Squalo tematem numer jeden. Niekoniecznie pozytywnie.

Zignorowałam ich wszystkich. Dawno się przyzwyczaiłam, że szeptają pomiędzy sobą, zapominając, że wszystko słyszę. W sumie mogliby się skupić bardziej na swoich zadaniach, w końcu mamy stan wojny i nie czas na ploteczki. Chociaż to samo można by powiedzieć o naszych miłostkach. Nieważne.

– Podobno było ciężko – zagadnął Lavi, gdy usiadłam przy naszym stole.

– Doskonale sam wiesz, jakim przeciwnikiem jest Road – odparłam bezbarwnie.

– Pamiętam.

– Mam wrażenie, że będą pojawiać się coraz częściej.

– Kolejne próby zmienienia cię w Noah Zemsty.

– Voi! Niech tylko spróbują. – Na swoim miejscu rozsiadł się Squalo.

– A ty się już wyspałeś? – zapytałam z ironią.

– Domyśl się powodu – odparował.

Wystawiłam mu język i uśmiechnęłam się. Był taki przewidywalny, ale ważne, że konflikt rozpłynął się w niepamięci. Takie coś nie może nas zniszczyć. Nie teraz.

Na śniadanie w końcu zeszła Abba. Większość pracowników już się rozeszło, kilku egzorcystów zostało wezwanych do Komuiego po dokumenty swoich misji, a my nadal siedzieliśmy przy stole i korzystaliśmy z odrobiny lenistwa. Abba usiadła obok mnie, ale nie przywitała się z nikim. To było trochę dziwne. Zwykle się tak nie zachowywała.

– Co jest, maleńka? – zapytałam.

– Nie będę się z nim tobą dzielić. – Wskazała na Squalo. – Wybieraj albo on albo ja.

Wszyscy ucichli w tym momencie. Nawet Kanda patrzył na nią zaskoczony. Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Przecież nie mogę wybierać pomiędzy nimi, kocham ich oboje.

– Abba, nie powinnaś stawiać Vivian przed takim wyborem – skarcił ją Lavi.

– Albo on albo ja. Masz czas do obiadu. – I wybiegła.

Spojrzałam na Squalo, nadal nie wiedząc, co powiedzieć. On też milczał, choć zwykle miał bardzo dużo do powiedzenia na każdy temat. Abba go nie znosiła, fakt. Nie myślałam jednak, że do tego stopnia. I co mam z tym zrobić? Jak mam zrezygnować z jednego z nich?

Wstałam i wyszłam. Nie poszłam jednak do dziewczynki. Najpierw musiałam wszystko sobie poukładać. Właśnie dlatego poszłam na długi spacer po lesie.

Było wyjątkowo gorąco i słonecznie. Zupełnie jakbyśmy nie byli w Londynie. Wiem, jest lato, ale tu zwykle pada deszcz, jest pochmurno i zimno. Dzisiejsza pogoda nijak pasowała do naszego życia i mojego nastroju. Chyba zbyt rzadko spoglądamy w kalendarz, zresztą dla nas pora roku nie ma znaczenia. Akumy pojawiają się tak czy tak, nie dostosowują się do naszych ograniczeń. Nieważne, czy najwyższe czy najniższe temperatury, ostre słońce czy śnieżyca. Ktoś musiał się zająć tym problemem, a że wypadło na nas... Cóż, mieliśmy pecha.

Przełaziłam pół dnia i nadal nie wiedziałam, co mam zrobić z Abbą. Postawiła mnie pod ścianą. Chyba przejmuje niewłaściwe wzorce. W sumie wszyscy egzorcyści są egoistami, którzy bronią tego, co uznają za swoje. Jedni bardziej, inni mniej przejawiają objawy samolubstwa. Taka była nasza natura, więc i mała musiała uszczknąć coś dla siebie. Stąd taka sytuacja. Poza tym Abba miała swój plan na życie, w którym nie ma miejsca dla Squalo.

Wróciłam na obiad, choć nie bardzo miałam ochotę jeść. Konfrontacja z Abbą odebrała mi apetyt. Nikt nawet nie zaczynał rozmowy. Chyba obawiali się, że wybuchnę i zrobię coś, czego będę żałować. Instynktownie czuli, że niewiele mi brakuje do popełnienia głupstwa.

Squalo tylko na mnie spojrzał, gdy siadał do stołu. Wszyscy czekaliśmy niecierpliwie na Abbę, która przyszła w końcu w towarzystwie Kandy, który w przeciwieństwie do niej poszedł odebrać swój obiad.

Dziewczynka zatrzymała się obok mnie. Jej mina pozwala się domyśleć, że dostała niezłą burę. Jako, że Tiedolla nie było, tylko jedna osoba mogła to zrobić.

– Przykro mi, Abba, ale nie potrafię zdecydować – odezwała się.

– Voi! Znacie się dłużej, a ja nie powinienem zmuszać Vivian do zrezygnowania z ciebie – powiedział Squalo.

– Nie – odparła Abba. – To ja popełniłam błąd. Nie powinnam stawiać cię w takiej sytuacji. Przepraszam, Vivian. Bardzo jesteś zła?

– Chodź tu. – Objęłam ją mocno. – Nie jestem zła, maleńka. Bardziej zasmucona. Żadnego z was nie chcę utracić. To byłby cios, po którym nie podniosłabym się już nigdy. Nie rób tak więcej.

– Przepraszam. Byłam samolubna.

– Już dobrze. Uciekaj teraz po obiad, bo wystygnie.

Odetchnęłam z ulgą. Skinęłam głową Kandzie. Nie sądziłam, że stać go na coś takiego. Zwykle nie mieszał się w cudze sprawy, a tu wziął na siebie niełatwe przecież zadanie wyperswadowania Abbie takich pomysłów. Mała była dość uparta. Jak sobie coś postanowi, to trudno ją od tego odwieść. Kandzie się udało.

Napięcie zniknęło. Abba usiadła obok mnie ze swoim obiadem zadowolona, że jej nie ukarałam. Nie mogłam się na nią długo gniewać. Teraz już wiedziała, że tak się nie robi.

– Ale i tak cię nie lubię – powiedziała do Squalo.

Rozbawiła nas tym. Powstrzymałam się od śmiechu, czekając na odpowiedź szermierza.

– Nie musisz – odparł. – Ważne, że Vivian mnie lubi.

– Co za pewność siebie – stwierdziłam.

Uśmiechnął się w ten swój sposób, na co tylko się roześmiałam. Lepiej skończyć tę rozmowę w tym miejscu, zanim subtelne aluzje zamienią się w sugestywne zaczepki. To powinno zostać tylko między nami.

Wyszłam tuż za Kandą, który chyba mnie nie zauważył. Kierował się w stronę sali treningowej, więc może uznał, że czeka nas sparing.

– Kanda, poczekaj! – zawołałam za nim.

Odwrócił się w moją stronę.

– Czego chcesz?

– Dzięki, że przekonałeś Abbę.

– To nie było dla ciebie, a tym bardziej tego kretyna. Mała po prostu musi znać zasady.

– Mimo to dziękuję.

Wzruszył ramionami i ruszył w swoją stronę. Uśmiechnęłam się pod nosem. Kanda to jednak Kanda. Czasem zdarzy mu się zrobić coś dobrego, ale to go nie zmienia.

Reszta dnia minęła spokojnie i leniwie. Jedynie powietrze było coraz bardziej parne. Chyba zbierało się na burzę, choć niebo nadal było w miarę czyste. Coś się szykowało, ale nie zwracaliśmy na to uwagi zwłaszcza, gdy Squalo zabrał mnie na bardzo długi spacer późnym wieczorem. Ta noc była idealna, żeby spędzić ją na zewnątrz. Bez żadnych ograniczeń.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top