Rozdział 118.
„I don't know why but I don't feel sorry
for you and I for anyone else
You'll be alright you deserve to be loved
by someone who loves no–one else"
Wyszłam z budynku zbyt nabuzowana negatywnymi emocjami, żeby przebywać z innymi. Wystarczy, że posłałam Squalo do diabła i to z samego rana. Już lepiej nie mogłam zacząć dnia. Kompletna kretynka.
Zatrzymałam się na skarpie i usiadłam z nogami zwisającymi z krawędzi. Czasem mam ochotę rzucić się do rzeki i pozwolić, żeby mnie pochłonęła. Mam dość siebie, jęków Komuiego, tajemnic generałów i całego świata wokół.
– Śniadanie? – Usłyszałam Squalo.
– Nie masz mnie już dość? – zapytałam, gdy rozkładał podprowadzone jedzenie.
– Przesadzasz. Wykrzyczałaś się już, więc będzie dobrze.
Spojrzałam na niego. Nie pokazywał po sobie, że go zraniłam swoim zachowaniem, skrył się za dumą. Zdziwiło mnie jednak, że tak szybko przeszedł nad tym do porządku dziennego.
– Żeby to było takie proste – westchnęłam.
– Nie myśl już o tym. Czas na śniadanie.
Nie sprzeciwiłam mu się. Może miał rację, może przywiązuję do tego zbyt wielką wagę, a może Squalo bagatelizuje całą sprawę. Nie był głupi. Widział, co się dzieje wokół mnie, więc z pewnością doszedł do jakiś wniosków. Nie mówił o nich jednak, stojąc przy mnie bez względu na wszystko. Nie zniechęciła go nawet groźba Leverriera sprzed trzech dni, że zmusi mnie do posłuszeństwa wszelkimi możliwymi sposobami, jeśli trzeba będzie. To wykluczało ujawnienie naszego romansu. Allena i Abbę pomogą chronić inni, o Squalo musiałam zadbać sama. Nie pozwolę zrobić z niego argumentu dla Leverriera.
Ten ostatni tydzień w ogóle był ciężki. Wściekły na mnie Komui nie chciał przyjąć moich nieszczerych przeprosin. Nie czułam się winna pojedynku z Tykim. To nie tak, że moje życie nie miało dla mnie żadnej wartości. Teraz nie chciałam umierać, jeszcze nie, ale poświęcenie życia za pokonanie wroga wydawało mi się dobrą zapłatą. Przecież dzięki temu ochroniłabym przyszłe ofiary Mikka przed nim. Zemsta też była tu istotna i chyba to najbardziej wkurzało Komuiego. Czy mnie za to winił? Nie wiem, ale był wściekły, że dałam się ponieść emocjom. Nie powinnam, a walka ze złamaną ręką była głupotą. Ostatnio często robię głupstwa. Może sama nie wiem, co robię i stąd to narażanie życia. Przez Komuiego nie przezierała tylko wściekłość, lecz także zmartwienie. Miał hopla na punkcie Lenalee, ale pozostałych egzorcystów także traktował jak swoją rodzinę. Wszyscy to akceptowali, nawet Kanda, a ja się musiałam wyłamać. Czy to znaczy, że nie potrafię żyć w normalnej koegzystencji z innymi? Nie chciałam być obciążeniem dla pozostałych, chować się za ich plecami przed wrogiem, nie lubiłam tchórzostwa i go unikałam.
Później nie było lepiej. Siedzenie na tyłku w Kwaterze Głównej, pretensje poszczególnych egzorcystów i Leverrier. Zamiast jednak dostać pochwałę za uszkodzenie Mikka, dostałam znowu burę i zostałam praktycznie oskarżona o zdradę. Do tego jeszcze ostrzeżenie, że jak nie będę słuchać, Szatan użyje odpowiednich argumentów, które bardziej zadziałają na moją wyobraźnię. Jakby moja walka na śmierć i życie była tylko preludium mojej zdrady. Kpiny.
Oparłam się o ramię Squalo i zamknęłam oczy. Nie byłam bardzo zmęczona, ale nie miałam ochoty włączać się w życie Zakonu. Nie dzisiaj, gdy krew we mnie wrzała i coś podpowiadało, żeby zabić.
– Zmęczona? – zamruczał mi do ucha.
– Sama nie wiem. Trochę to denerwujące.
Pogłaskał mnie po włosach uspokajającym gestem. Nie musiałam mu wiele mówić, żeby zrozumiał. Po prostu pozwolił mi utonąć w tej ciszy, którą utworzył. Najgłośniejszy człowiek świata dla mnie milczał.
Jego dłoń zsunęła się na moje biodro, odcinając mi drogę ucieczki. Przygryzł płatek mojego ucha. Wiedziałam już, co mu chodzi po głowie. Odwróciłam się do niego i usiadłam mu na kolanach.
– Nie jestem pewna, czy w tym stanie to dobry pomysł – wymruczałam, gdy przyciągnął mnie bliżej.
– Zużyjesz nadmiar energii w bardziej pożyteczny sposób niż zwykle – odparł, przewracając mnie na trawę.
– Jak dla kogo. – Roześmiałam się.
Wpił się w moje usta spragniony bliskości, jakby od nocy dzieliło nas wiele dni. To jemu ciągle było mało, ciągle on inicjuje seks poza sypialnią któregoś z nas. Ja się przynajmniej powstrzymuję, choć nie przeczę, że czasem mam na niego piekielną ochotę.
Nie broniłam się szczególnie, gdy przygniótł mnie swoim ciężarem, ale nie byłam bierna. Aż syknął, gdy ugryzłam go w język. Odpowiedziałam na to złośliwym chichotem, który stłumił brutalnym wręcz pocałunkiem. Przewróciłam go i z łatwością rozpięłam jego koszulę. Przygryzłam wargę kochanka, gdy nasze golemy uaktywniły się.
– Vivian, Kanda, Squalo, Kierownik was wzywa. – Usłyszeliśmy.
Najwyraźniej Japończyka też nie było w budynku ani w jego pobliżu. Inaczej nie wzywaliby go razem z nami.
Podniosłam się do siadu z niezadowoloną miną. Moja wyobraźnia wypełniała się wieloma sposobami śmierci Komuiego za to wezwanie. Stanowczo nie byłam w humorze na użeranie się z nim.
– Voi! Też sobie wybrał moment – warknął Squalo.
– Będziemy musieli skończyć kiedy indziej – odparłam, podnosząc się.
Złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. Odciągnął kołnierzyk mojej koszuli i pocałował mnie mocno w obojczyk, pozostawiając swój znak.
– Tu skończyłem – powiedział.
Spojrzałam mu głęboko w oczy i uśmiechnęłam się.
– Taką masz krótką pamięć? – zapytałam.
– Chyba ty, moja księżniczko.
– Głupek. Jeśli twoja drwina miała mnie ruszyć, to ci się nie udało. Zbieraj się, bo pewien hrabia gotów nagadać bzdur i będzie problem.
Podniosłam się i ruszyłam w drogę powrotną. Musieliśmy zachowywać wszelkie pozory dalszej gry w uwodzenie i obojętność. Szczególnie teraz, gdy byłam na celowniku Leverriera.
Squalo wszedł tuż za mną do gabinetu Kierownika i usiadł w fotelu z daleka ode mnie. Kanda natomiast czytał już wytyczne.
– Pojedziecie do Salzburga. Najpierw zajmiecie się akumami, które dręczą prawobrzeżną część miasta, potem odbierzecie od pewnej rodziny szlacheckiej pierścień z innocence.
– Van Bolezlowie – mruknęłam.
– Znasz ich? – zapytał Komui.
– Nie, ale krążą o nich różne opowieści. Najpewniejsza z nich to ta, że ich tradycją jest oddawanie cnoty córek cesarzowi, który ich nigdy nie przyjmuje do swego łóżka, tylko oddaje swemu otoczeniu, choć Van Bolezlowie szczycą się pozycją na dworze cesarskim.
– Dużo szczegółów – zakpił Squalo.
– Czasem wystarczy dobrze słuchać, a rano umyć uszy – odparłam, mrużąc złośliwie oczy.
– Już dość. Przygotujcie się do misji i do roboty.
Zabrałam dokumenty ze sobą i przejrzałam je po drodze. Wiedziałam, że o ile z akumami nie będziemy mieć zbyt wiele problemów, to z Van Bolezlami owszem. Nie oddadzą innocence tak po prostu. Tu trzeba będzie sposobu. Coś się wymyśli.
Salzburg była dużym, tłocznym i hałaśliwym miastem, w którym podział społeczny był wyraźnie zarysowany, a przeskoczenie na inną pozycję niemożliwe. Nie czułam się tu dobrze. Ani wcześniej ani teraz. Odnalezienie miejsc gnębionych przez akumy dało odrobinę ulgi, ale dyskomfort pozostał.
Rozdzieleni przez wroga nie kontaktowaliśmy się ze sobą przez dłuższy czas. Walka oczyszczała zarówno mój umysł jak i atmosferę wokół. Lżej się oddychało, a niebo wydawało się czystsze. To spowodowało, że przestałam tak bardzo uważać i po chwili nieuwagi wokół zrobiło się piekło. Ataki nadchodziły z każdej możliwej strony, rozszarpując mi ubranie. Nie było czasu na złapanie oddechu, mięśnie zaczęły drętwieć i zakwaszać się w niewyobrażalnie szybkim tempie. Słabłam? Nie, to ich było coraz więcej i więcej. Pojawiały się jakby znikąd i atakowały grupami, żeby mnie zatłuc. Nie przeszkadzał im biały dzień, zachmurzone niebo sprawiało wrażenie upiornej scenerii.
Uderzyłam plecami w fasadę jakiegoś budynku i ześlizgnęłam się po niej bezwładnie. Czułam, że za chwilę stracę przytomność. Już teraz obraz rozmazywał mi się niemiłosiernie, a jedynym dźwiękiem, który słyszałam, był zadowolony chichot akumy. Urwał się nagle zastąpiony wybuchami. Rozmazany obraz nie był wiarygodny, ale chyba dostrzegłam znajomą sylwetkę o czerwonych włosach. To jednak mogło być tylko przewidzenie. Chcąc nie chcąc, poddałam się otępieniu i obraz wypełniła mi aksamitna czerń.
Ocknęłam się na łące pełnej różnobarwnych kwiatów pod błękitnym, spokojnym niebem. Dziwne było to, że wokół panowała złowroga wręcz cisza. Obawiałam się tego, to miejsce powinno być pełne życia, a tu nawet powiewu wiatru, nie mówiąc o zwierzętach.
Podniosłam się niepewnie do siadu. Nic mnie nie bolało, nie czułam zmęczenia, w pobliżu nie było śladu akum. To miejsce nie przypominało żadnej części Salzburga, który znałam dość dobrze. To musi więc być sen, w którym jestem świadoma.
Rozejrzałam się. Naprzeciw mnie wznosiło się wzgórze, na którym rosły czarne róże. Na szczycie stała jakaś postać. Wydawała się jednocześnie znajoma i obca. Chciałam wiedzieć, kim jest, wzbudzała we mnie całą gamę uczuć od bardzo pozytywnych do dość niepokojących. Stąd jednak widziałam tylko plecy postaci, na które opadały długie, białe włosy.
Wstałam i zaczęłam iść w jego stronę. Uważałam, żeby nie zranić się kolcami róż, które czepiały się uparcie mojego ubrania. W połowie drogi zatrzymałam się, bo zobaczyłam inny kwiat. Różowy i bardzo delikatny. Lotos.
Spojrzałam znów na postać. Teraz miała białe skrzydła osłaniające większość jego ciemnej szaty. Czułam niepokój. Postawiłam kolejny krok i usłyszałam:
– Nie podchodź bliżej.
Głos pochodził jakby zewsząd, ale dobrze wiedziałam, że to ta postać mówiła.
– Dlaczego?
– Bo inaczej będziesz musiała odkryć prawdę.
– Nie rozumiem. Kim jesteś?
– Wiesz, ale nie chcesz powiedzieć tego głośno. Za bardzo się boisz.
– Chyba kpisz! – krzyknęłam. – Za kogo ty się masz, że mówisz takie rzeczy?! Co pośród róż robi lotos?! On tu nie pasuje, nie należy do tego świata!
Weszłam wściekła na wzgórze i zaniemówiłam. Krajobraz był straszny. Jak po bitwie. Nic tylko gruzy i pogorzelisko. Dostrzegłam też zmasakrowane ciała, nie mogłam jednak rozpoznać poszczególnych ofiar. Nie chciałam uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć.
– Kto to zrobił? – zapytałam, odwracając się do postaci.
To było kolejne zaskoczenie. Mężczyzna wyglądał identycznie jak Kanda: te same oczy, ten sam wyraz twarzy. Różnił się jedynie kolorem włosów i tym, że posiadał anielskie skrzydła tak podobne do moich, choć białe.
– Kim ty, do cholery, jesteś? – warknęłam. – Co to wszystko znaczy?
– Tak będzie, jeśli obierzesz ścieżkę Zemsty. Musisz zrozumieć własne przeznaczenie.
– Przestań pieprzyć. To tylko jakiś durny sen.
Uśmiechnął się z nutą kpiny, co jeszcze bardziej upodobniało go do Kandy, ale czułam, że nim nie jest. Był starszy, mądrzejszy, bardziej doświadczony. Jakby nie był człowiekiem. Jednocześnie przyciągał mnie i przerażał.
– Ludzie mają tę nieznośną przypadłość, że wierzą tylko w to, w co chcą albo w to, co jest dla nich wygodne. Nawet tak niezwykli jak synowie i córki Lucyfera.
– O czym ty mówisz? – zapytałam zbita z tropu.
– Dobrze wiesz, Aniele Lucyfera. Nie popełniaj błędów poprzedniczki. Doprowadzisz tym tylko do zagłady.
– Nie rozumiem. Wyglądasz jak Kanda, ale nim nie jesteś. Ten lotos pośród róż... O co tu chodzi?
– Ty wiesz. Pozwól sobie dostrzec prawdę.
Odwrócił się i zszedł ze wzgórza po stronie, po której weszłam. Spojrzałam za nim. Na dole zerwał jedną z róż, rozłożył skrzydła i odleciał. Odwróciłam się i jeszcze raz popatrzyłam na pogorzelisko. Ogarnął mnie strach. Zamknęłam oczy.
– Vivian! Vivian!
Podniosłam powieki. Nade mną pochylał się Squalo z wyrazem zaniepokojenia na twarzy. Byłam obolała, ale chyba nic więcej mi nie dolegało. Usiadłam ostrożnie, koncentrując się na wyczuciu obecności akum. Tych jednak nie było.
– W porządku? – zapytał Squalo.
– Tak, chyba tak. Długo byłam nieprzytomna?
– Przynajmniej od dwudziestu minut. – Usłyszałam Kandę.
Stał parę metrów dalej i rozglądał się uważnie. Ten mężczyzna ze snu... Nie mógł nim być. O co tu chodzi? Przecież to się nie klei.
– Miałaś sporo szczęścia – stwierdził Squalo. – Nagle wszystkie akumy gdzieś pognały.
– Przybyły tutaj. Miały mnie zabić. – Przetarłam twarz dłonią.
Wtedy zauważyłam opatrunek.
– Wy mnie opatrzyliście?
– Nie, byłaś opatrzona, gdy tu dotarliśmy.
Czerwone włosy człowieka, który pojawił się, zanim straciłam przytomność. To musiał być on.
– Na pewno dobrze się czujesz?
– Tak. Jestem tylko trochę skołowana. Przejdzie za chwilę.
– Akumy?
– Żadnych, ale Salzburg to duże miasto. Mogły się przyczaić na trochę.
– Chodź, musisz odpocząć.
Wstałam z pomocą Squalo i ruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś lokum. Porzuciłam analizę snu i zastanawianie się, czy rzeczywiście uratował mnie Cross oraz czego może tu szukać. Już po pobrzeżnym przyjrzeniu się okolicy rozpoznałam miejsce, gdzie się znajdowaliśmy. Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Tędy. – Wskazałam boczną ulicę.
Poprowadziłam ich do niewielkiej gospody, w której panował spokój mimo pory. Goście siedzieli w niewielkich grupkach zajęci swoimi sprawami. Nie zwrócili na nas uwagi w przeciwieństwie do dobrze zbudowanego mężczyzny o wygolonej głowie i ciemnobrązowych oczach w fartuchu, który wyszedł zza baru.
– Kogo widzą moje oczy? Nasza mała ślicznotka – odezwał się. – Vivian, jak dobrze cię widzieć.
– Gregor. – Uwiesiłam się na nim na chwilę.
– Co ty tu robisz, maluchu?
– Mam sprawy do załatwienia. Dobrze, że nadal tu jesteś.
– A ci dwaj to...?
– Squalo Superbi i Yuu Kanda. Znajdzie się dla nas jakaś strawa?
– Jasne. Stolik, żarcie, nawet pokój. Chodźcie.
Zaprowadził nas do jednego ze stołów na końcu sali – jedynego, który do tej pory był pusty i czysty. Rozsiadłam się wygodnie, gdy Gregor zniknął przygotować dla nas posiłek.
– Kto to? – zapytał Squalo.
– Stary znajomy. Pracowałam tu przez jakiś czas. Za barem – dodałam pod spojrzeniem Kandy. – Też – skończyłam pod nosem.
Nie muszą znać wszystkich szczegółów. Szczęścia im to nie przyniesie, a ja nie będę im się tłumaczyć z każdego kroku.
– Co pijecie?
Gregor postawił przed nami talerze z jedzeniem, którego zapach obudził nasze żołądki. Walka wzbudziła w nas głód i potrzebę naładowania baterii.
– Ja coś z tobą przy barze. Mamy do pogadania, a oni nie muszą widzieć, co w siebie wlewam. Im coś mało procentowego albo po prostu herbatę, bo jesteśmy w pracy, a co poniektórzy mają słabą głowę – odparłam.
– To chodź.
Zostawiliśmy chłopaków przy kolacji i siadłam przy barze, za którym prócz Gregora stał jeszcze młody blondynek o zielonych oczach. Nalał nam po drinku.
– Nowy? – zapytałam.
– Pracuje tu od trzech miesięcy i nawet się sprawdza. Przede wszystkim dziewczyny go lubią, ale on się przy nich peszy.
– Nieopierzony. – Uśmiechnęłam się po nosem i wypiłam łyk alkoholu, który podrażnił moje gardło.
– Co was tu sprowadza?
– Praca. Greg, jak wygląda sytuacja u Van Bolezlów?
– To nie jest najlepszy moment, żebyś do nich szła.
– Mają coś, co mnie bardzo interesuje – odparłam spokojnie.
– Cokolwiek to jest, nie dostaniesz tego tak po prostu. Stary Van Bolezl nie lubi interesów poza dworem cesarskim, dobrze o tym wiesz. Bez wsparcia tego nie dostaniesz.
– A co u księcia? Nikt go jeszcze nie otruł?
– Żyje i ma się dobrze. Posyła czasem do nas po dziewczyny, ale też pyta o ciebie. Wydaje się, że ty jedna potrafiłaś go zaspokoić. Dziewczyny się na niego skarżą i klną na ciebie, że go rozpuściłaś.
Roześmiałam się. Rozpuściłam księcia Franca. A to ciekawe. Przecież on był zawsze rozpuszczony. Dostawał, co chciał, a jeśli trzeba było, brał to sam. Ile razy przysyłał po mnie swoich ludzi, gdy miał na mnie ochotę? Irytujący facet.
Drzwi gospody otworzyły się, wpuszczając kolejnego gościa. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie głos przybyszki, który sprawił, że się odwróciłam.
– Greg... Kogo widzę? Vi, co za niespodzianka.
– Witaj, Elso – odparłam bez entuzjazmu.
Wysoka, rudowłosa i bardzo zgrabna o wyeksponowanych wdziękach podeszła do nas kocim krokiem, zwracając na siebie męskie spojrzenia. Odchyliłam się lekko, gdy chciała mnie dotknąć. W jej iskrzących, zielonych oczach dojrzałam lekką kpinę.
– Jesteś aż tak pamiętliwa? – zapytała.
– Dobrze wiesz, że nie lubię takich akcji. Kto ci urżnął włosy?
– Bardziej podobam się mężczyznom. A ty co tu robisz? Ten strój. Czyżby nowa praca?
– Owszem.
– Opowiedz. Młody, nalej nam po setce.
– Akurat tobie nie muszę mówić.
Wypiłam postawioną przede mną wódkę jednym łykiem i wskazałam, żeby nalał jeszcze raz. Kątem oka zauważyłam, że Gregor poszedł zająć się gośćmi.
– Jesteś sama? – zapytała.
– Nie. Nie pracuję już solo.
Elsa rozejrzała się po sali. Jej spojrzenie spoczęło na Kandzie i Squalo bardziej zaaferowanych jedzeniem niż tym, co robię.
– Aż dwóch. Polubiłaś wielokąty? – zapytała z cynicznym uśmieszkiem.
– Nie śpię z oboma. Zresztą przestałam się kurwić. Wolę stały związek.
– Który?
– Białowłosy.
Przyjrzała się Squalo i spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– On? Ja bym go kijem nie ruszyła – powiedziała.
– Też tak na początku mówiłam. – Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Ale on zupełnie nie jest w twoim typie, Vi. Upadłaś na głowę?
– Możliwe. – Roześmiałam się.
Dobrze, że Squalo tego nie słyszał. Jego ego zostałoby nadszarpnięte, a miłość własna sprawiłaby, że starałby się udowodnić swoją wyższość.
– Nigdy bym nie pomyślała, że zainteresuje cię jasnowłosy koleś. Przecież ich nie cierpisz. Już prędzej podejrzewałabym, że zajmiesz się tym drugim. – Wskazała podbródkiem na Kandę.
– Zmienił mi się typ – odparłam z niesmakiem.
Nie chciałam rozmawiać o Japończyku zwłaszcza w perspektywie mojego snu. Zresztą Kanda był człowiekiem, którego trudno rozgryźć i nie chciałam pozwolić mu się do siebie zbliżyć.
– Coś mi tu śmierdzi, Vi. Odpuściłaś sobie taki gorący kąsek na rzecz tego białowłosego kretyna, któremu dajesz się pieprzyć. Chyba rzeczywiście coś cię porządnie walnęło w łepetynę.
– Zamilcz. Jak ci się Kanda podoba, to idź mu daj. Przynajmniej przestanie chodzić taki niedopieszczony.
Wypiłam całą zawartość kieliszka jednym haustem, nawet się nie krzywiąc. Nie rozumiałam, dlaczego myśl o tym, że Elsa prześpi się z Kandą, tak mnie irytowała, mimo iż sama jej to zaproponowałam.
– Dobra. Ja przynajmniej skorzystam w pełni. – Uśmiechnęła się cwaniacko.
– Spieprzaj i jutro rano nie płacz, że cię boli.
– Idź do diabła, Vi.
Zostałam sama przy barze, obserwując, jak ta ruda suka zarywa do mojej niani. Tolerowałyśmy się, ale dawniej rywalizowałyśmy często w dość brutalny sposób. Nigdy jej nie zapomnę tamtej nocy, kiedy wykorzystała moją nieuwagę i upokorzyła mnie przed całą bandą. Koniec końców to i tak ja zdobyłam wszystkie wpływy, z których korzystałam tylko w niewielkiej części.
Obserwowałam ich umizgi. Początkowo Kanda nie był zainteresowany dziewczyną, która mu się chamsko narzucała. Byłam pewna, że Elsa nic nie dostanie. Wszystko zmieniło się, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Po chwili ruda uwiesiła się na jego ramieniu i poszli na górę. Myślałam, że mnie szlag trafi.
– I zostaliśmy sami. – Usłyszałam parę chwil później tuż przy uchu. – Zupełnie bez nadzoru.
Squalo uwiesił się na mnie zadowolony z obrotu sprawy. W przeciwieństwie do mnie. Czy byłam zazdrosna o Kandę? Raczej nie. Prędzej chodziło o ambicję, na którą oboje mi włazili. Japończyk ostatnio lubi hipokryzję. Mnie będzie wypominał, że z kimś sypiam, w drugą stronę to nie zadziała. Elsa za to przybiegnie rano szczycić się, że zdobyła faceta, na którym nie położyłam jeszcze swoich rąk, chociaż raczej nie będzie miała się, czym chwalić. Dziś w nocy pozostaje jej bezwarunkowe posłuszeństwo, jak przystało na taką sukę. Na pewno będzie miała z tego satysfakcję.
– Barman, daj klucz do wolnego pokoju.
Chłopak wypełnił polecenie i dodatkowo postawił przed nami butelkę mojego ulubionego wina.
– Na koszt firmy.
– Dzięki.
Zabrałam klucz, butelkę i pociągnęłam Squalo na górę. Zamierzałam udowodnić sobie, że nic mnie nie obchodzą ich poczynania. Chcą się pieprzyć, ich sprawa. Najwyżej Elsa nie będzie mogła jutro usiąść na swoich czterech literkach, z których jest tak dumna.
Drzwi zamknęłam na klucz, butelkę odstawiłam i pchnęłam kochanka na ścianę, wpijając się łapczywie w jego usta. Czułam, że jest wyraźnie zaskoczony moją gwałtownością. Zwykle byłam grzeczna, ale dziś postanowiłam zwolnić wszystkie hamulce. Trzeba sobie przypomnieć, do czego była zdolna dawna Vivian. Odkryję kolejną kartę swej przeszłości dla niego. Spojrzałam mu w oczy, uśmiechając się upiornie.
– Pokażę ci dzisiaj, do czego jestem zdolna – obiecałam. – Rozluźnij się, mój książę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top