Rozdział 117.
„Trudno tak razem być nam ze sobą
bez siebie nie jest lżej
lecz trzeba nam
trzeba dbać o tą miłość
nie wolno stracić jej
nam nie wolno stracić jej"
Nie pamiętam, kiedy byłam aż tak osłabiona. Wnętrzności rwały bólem, podniesienie jakiejkolwiek kończyny graniczyło z cudem, gardło stało się Saharą. Uniosłam powieki, widziałam sufit obłożony drewnem i rozproszone światło. Słyszałam głosy, ale ich nie rozpoznawałam. Ciało zbuntowało się, gdy próbowałam się podnieść, jęknęłam boleśnie.
– Nie wstawaj. – Usłyszałam.
Tuż przy mnie pojawiła się Ann. Delikatnie uniosła mi głowę i podała trochę wody. Widziałam ulgę na jej twarzy, w końcu otarłam się o śmierć.
– Gdzie jestem? – zapytałam, bezskutecznie próbując się podnieść.
– U mnie w barze.
– Długo spałam?
– Cztery godziny. Odpoczywaj.
– Pomóż mi się podnieść.
Trochę nie miała wyjścia, więc wykonała moją prośbę i usiadła tak, żebym mogła się o nią oprzeć. Przy stoliku prócz egzorcystów siedziała także czarnowłosa dziewczyna ze związanymi rękami. Rzuciła mi nieprzychylne spojrzenie, ale nie odezwała się. Przyglądałam się jej dobrą chwilę. Wydawała się dziwnie znajoma, ale nie mogłam sobie przypomnieć, skąd ją znam.
– Kto to jest? – zapytałam.
– To ona próbowała cię zabić za pomocą tego ducha – odpowiedział Lavi. – Nie jesteśmy jednak pewni, czy to innocence.
Jedna z dziewczyn Ann postawiła przede mną filiżankę czarnej herbaty. Nie wątpiłam, że była odpowiednio doprawiona. Gdy Ann chciała podnieść filiżankę, odezwałam się:
– Nie musisz. Zaczynam odzyskiwać czucie.
– No tak. – Uśmiechnęła się. – Zdążyłam zapomnieć o dziedzictwie twojej krwi.
– To ty wiesz o Vivian? – zapytał Lavi.
– Jestem jedną z niewielu osób, które znają całą prawdę o pochodzeniu Vi. Większość wie tylko, że szukała swojego ojca chrzestnego.
– Pewne sekrety bardzo ciążą – dodałam. – Niewiele razy myliłam się co do ludzi. Swoją historię powierzałam tylko nielicznym wśród najbardziej godnych zaufania. Nie pomyliłam się wobec tych osób prócz jednej, jak do tej pory.
– Ktoś cię zdradził? – zapytała Ann.
– Smaży się już w piekle – odparłam niedbale.
Nie chciałam zagłębiać się w historię z Laylą. To nadal bolało i wywoływało gamę uczuć. Wypiłam spory łyk herbaty. Od razu poczułam się lepiej. Ból i odrętwienie zniknęły. Byłam jedynie osłabiona, ale niedługo pewnie wrócimy do Kwatery Głównej i będę mogła skupić się na odpoczynku. Jeśli to można nazwać odpoczynkiem.
Usłyszałam otwieranie drzwi frontowych i wyczułam charakterystyczną obecność. Odwróciłam się. Do baru wszedł mężczyzna o czarnych włosach i w okularach. Poznałam go, wygląd nie mógł mnie oszukać. Wstałam.
– Vi, co ty wyprawiasz?
Nie zwróciłam uwagi na Ann. Wszystko przesłoniła mi żądza zemsty na Tyki Mikku. Oboje byliśmy obecnie słabsi, ale on bardziej – dłużej był torturowany przez ducha.
– Kpisz sobie, przychodząc tutaj? – zapytałam.
– Chyba mnie z kimś mylisz – odpowiedział.
– Już nie pamiętasz, co mi powiedziałeś przy pierwszym spotkaniu? Że przed wami nie ucieknę, bo mnie wyczujecie. To działa też w drugą stronę, Tyki.
– Chcesz teraz walczyć, królewno? Jesteś w podobnym stanie do mojego.
– Mnie to nie przeszkadza – odparłam.
– To nie będzie równa walka. – Wskazał na sztylet.
Wyciągnęłam broń i wbiłam w blat jednego ze stolików.
– Vi, przestań.
– Szkody pokryje Zakon. Będą wniebowzięci, gdy kolejny Noah padnie – odparłam. – Nawet się nie zbliżajcie. Mikk jest mój.
Doskoczyłam do niego i zaatakowałam. Od razu zauważyłam brak siły u przeciwnika. W przeciwieństwie do niego miałam się bardzo dobrze. Napędzała mnie zemsta. Nie przejmowałam się przeszkodami, jedynie odciążałam prawą rękę. Nie chciałam uszkodzić jej jeszcze bardziej.
– Twoja technika się poprawiła, królewno – powiedział, gdy wylądował na barze.
– W przeciwieństwie do ciebie wciąż się rozwijam – warknęłam.
Celnym uderzeniem złamałam mu nos. Zapach jego krwi tylko bardziej mnie pobudził. Byłam istotą walki, to ona mnie napędzała. Gdy on słabł, ja rosłam w siłę, mimo że oboje nadal byliśmy w jasnych postaciach.
– Niewiele brakuje do twojego przebudzenia.
– Nie drażnij mnie, Mikk.
Wymienialiśmy ciosy, unikaliśmy niebezpiecznych trafień. Nie dochodziły do mnie krzyki pozostałych, żebym przestała. Nie teraz, gdy mam szansę. Tak niewiele brakuje. Tym razem dopnę swego, zabiję sukinsyna, choćbym miała pozbyć się ostatnich sił. Nieważne było moje ciało, ból, potrzeba odpoczynku. On musi zginąć. Dzisiaj, teraz, tutaj, z mojej ręki. Dopiero wtedy odzyskam spokój po śmierci Alexa i pozbędę się strachu o bliskich. On był moim śmiertelnym wrogiem, próbował odebrać mi życie. Sprawił, że przez kilka tygodni byłam traktowana jak śmieć, poniżano mnie przez niego. Dybał na życie mojego brata, prawie go zabił. Z zimną krwią mordował egzorcystów. Nie pozwolę, by zabił kogoś jeszcze. Nie będzie mnie traktować jak swojej własności.
Pchnęłam go na ścianę i chwyciłam za szyję. Słabł, lada chwila przestanie się bronić. Już teraz jego kontrataki były nieefektywne. Jeszcze moment.
– Ostatnie słowa? – zakpiłam.
Wtedy przybrał formę Noah, a jego dłoń przeszyła moje ciało.
– Nie tak szybko, królewno – odpowiedział. – Nie zamierzam tu dziś zginąć.
– Więc zmień zamiary – warknęłam, aktywując innocence.
Wyszarpnęłam się i zranioną ręką złapałam za sztylet. Teraz zaczynała się walka na poważnie. Trzeba wykrzesać z siebie maksimum sił. Nie zamierzałam przegrać, nawet nie dopuszczałam do siebie myśli o przegranej.
Uśmiechnął się szeroko. Mimo swego stanu nie stracił pewności siebie, wyczułam to w kolejnym ciosie. Zapewnie myślał, że moc Noah go ochroni. Bzdura, dziś dosięgnie go sprawiedliwość. Dopilnuję tego osobiście.
Starliśmy się na barze. Pod nogami chrzęściło nam rozbite szkło, wbijało się w podeszwy butów. Strzaskane drewno było równie ostre co broń, rozrywało nam ubrania, gdy upadaliśmy. Gdzieś tam słyszałam próby doprowadzenia mnie do porządku przez przyjaciół, ale ignorowałam ich. Nie powinni mi przeszkadzać. Liczyło się tylko zabicie Mikka, zemsta na nim.
Odepchnął mnie za bar. Na moment straciłam oparcie, ale szybko ruszyłam do kontrataku. Po raz kolejny wylądował na drzwiach, które w końcu nie wytrzymały i puściły. Ruszyłam za swoją zdobyczą. W ten sposób walka przeniosła się na zewnątrz. Chłodne, nocne powietrze orzeźwiło mnie, uwolniłam ostatnie pokłady energii. Wzmocniły się, gdy dostrzegłam, że przeciwnik słabnie.
Unikał moich ciosów. Czuł, że stałam się dla niego zagrożeniem. Nie pozwalałam mu jednak umknąć, nie tym razem. Po kolejnym ciosie oblizałam spierzchnięte usta. Czułam jego śmierć w powietrzu. Kwestia paru chwil.
– Road nie przesadzała. Naprawdę siła Zemsty jest ogromna – wydyszał.
Wbiłam mu sztylet w brzuch. Jego krew spłynęła mi po dłoni, rozcięłam mu ciało. Padł u moich stóp, plamiąc bruk czerwoną posoką. Coś we mnie zawyło z radości, przekleństwo szarpało bólem, o którym nie myślałam. Ten mord był całkowicie zgodny z moim sumieniem. Noah Przyjemności właśnie żegnał się z tym światem. O jedno ścierwo mniej.
Nie był w stanie się obronić, nie tym razem. Jeden cios i będzie po wszystkim. Nareszcie, podświadomie czekałam na ten dzień. Święto spokoju i radości, zamknięcie pewnego etapu w życiu. Nie będzie mnie już tak traktować. Skończą się jego głupie gadki. Dość traktowania mnie jak jego własność.
Cios został zablokowany przez miecz o szerokim ostrzu. Nie, to nie Allen. Na niego bym nie zareagowała. Podniosłam spojrzenie na postać przybysza.
– Kreator – stwierdziłam z zaskoczeniem.
– Witaj, królewno. Znowu zachowujesz się jak niesforne dziecko, które trzeba ukarać.
Odskoczyłam. Już ciężko oddychałam. Nie miałam sił na dłuższe starcie, a Kreator był pełny energii. Odepchnęłam od siebie panikę, to mi nie pomoże. Szybko przeliczyłam swoje szanse. Ucieczka nie wchodziła w grę – nie pozwoli mi na to. Nie wiedziałam, co zrobi. Może mnie zabić, co nie będzie takie trudne, albo zabrać ze sobą jako gratyfikację wojenną. Obie opcje nie były dla mnie zbyt przyjemne. Musiałam szybko znaleźć jakieś rozwiązanie.
Zaatakował. Ledwo udało mi się sparować cios. Słabłam, teraz to ja byłam na straconej pozycji. Starałam się unikać bezpośredniego kontrataku, ale wiedziałam, że tak długo nie pociągnę. Kwestia najbliższych chwil.
Straciłam oparcie pod jedną nogą. Brak sił skutkował wylądowaniem na ziemi. Sztylet wypadł mi z obolałej dłoni. Prawie zrośnięte złamania paliły bólem, przekleństwo paraliżowało nerwy. To był mój koniec.
Uniesiona broń sprawiła, że poczułam dziwną nostalgię tak, jakby to się już zdarzyło. Kiedy? Nie pamiętam. To jednak mnie zastanawiało.
– Sprawiasz dużo problemów, królewno. To mi coś przypomina – powiedział.
Jemu też? Jakaś pamięć wspólna czy co? Wtedy przypomniałam sobie słowa wieszczki, żebym nie stawała przeciwko niemu, bo zginę w bólach. Czy to mnie właśnie czeka? Czy to przewidziała? Niewątpliwie chciała mojego dobra, teraz jednak na to za późno.
– Trzeba cię usunąć, chyba że do nas dołączysz.
– Nigdy – warknęłam.
– Jeszcze masz czas na zmianę zdania.
Mimowolnie zacisnęłam powieki, oczekując ciosu. Nie zamierzałam stchórzyć i zdradzić, tego ode mnie nie dostanie. Wywinęłam się śmierci dwa razy w ciągu kilku dni. Trzeciej szansy nie dostanę.
Usłyszałam uderzenie metalu o metal. Otworzyłam oczy. Identyczny miecz powstrzymał ostrze Kreatora. A jednak to jeszcze nie mój czas.
– Ja będę twoim przeciwnikiem – powiedział Allen.
Walka przeniosła się w powietrze. Odetchnęłam z ulgą. Po chwili poczułam wokół obecność kruczych pieczęci. Było to niepokojące na tyle, że cała się spięłam.
– Uspokój się. – Usłyszałam Linka. – To przeciw akumom.
Pomógł mi usiąść i podał sztylet. Dzielił uwagę na utrzymanie bariery, obserwowanie Allena i obejrzenie moich ran.
– Nie musisz tego robić – powiedziałam.
Nie odpowiedział, a ja nie miałam siły się z nim o to wykłócać. Skupiłam się na własnych obrażeniach. Chciałam wiedzieć, jak bardzo jestem do łatania. Już sobie wyobrażam pretensje Komuiego, że znowu zignorowałam jego zalecenia. Jakoś to przeżyję, teraz chciałam już tylko wrócić do domu i pójść spać.
Po chwili dołączył do nas Allen, co oznaczało, że Kreator zwiał i zabrał Mikka. Nie czułam już ich obecności. Znowu to samo, przecież było tak blisko. Dlaczego nie mógł pojawić się parę sekund później? Przecież by go nie zbawiło, a ja mogłabym w końcu pozbyć się tego sukinsyna.
– Co ci strzeliło do głowy? Mogłaś zginąć.
– Ale nie zginęłam. Co ty tu robisz?
– Byliśmy w pobliżu i słyszeliśmy, że macie problem z duchem, więc przyszliśmy z pomocą. Okazuje się, że zrobiliśmy słusznie.
– Nie martw się. Jestem tylko zmęczona.
Wtuliłam się w niego i zasnęłam. Im mogłam powierzyć swoje życie, a organizm domagał się odpoczynku. Dosłownie wszystko mnie bolało, każdy najmniejszy mięsień był niezdolny do dalszej walki, a połamane kości potrzebowały czasu na zrośnięcie.
Ciemność ogarnęła wszystko wokół. Czarna i niepokojąca. Ból. Rozchodził się po kolejnych częściach mojego ciała. Było wykończone. Ktoś łamał mi kolejne kości: nogi, żebym nie mogła uciec, ręce, bym nie mogła się bronić, żebra i mostek, sprawiając, że miałam trudności z oddychaniem, wreszcie kręgosłup, żebym nie mogła reagować. To jednak nie koniec tortur. Czułam, jak ktoś wyrywa mi wnętrzności. Tego bólu nigdy nie zapomnę. Ostrze oszpeciło mi twarz. Skręcenie karku zakończyło wszystko. Ostatnie, co pamiętam, to wrzask rozpaczy i bólu.
Ocknęłam się w Sanatorium. Powoli usiadłam. Czułam się dobrze, ale to mógł być efekt środków przeciwbólowych. Na chwilę odrzuciłam od siebie wspomnienie snu i dokładnie przeanalizowałam stan własnego organizmu. Musiałam długo spać, bo kości zdążyły się zrosnąć, a wszystkie draśnięcia zaleczyć. Nawet przekleństwo już mnie nie dręczyło. Równie dobrze mogłam wstać i wrócić do siebie, ale szybko zmuszono by mnie do powrotu do Sanatorium na badania. Wolałam poczekać i to załatwić już teraz.
Ten sen mnie niepokoił. Tortury i śmierć. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że ofiarą jestem ja. Ale dlaczego? Kto chciałby zrobić coś takiego? Zakon każe inaczej za zdradę, ich tortury trwają nawet godzinami. Jedyne rozwiązanie to Kreator. Ale dlaczego? Czy tak chciał mnie ukarać za zdradę? Stop, przecież ich nie zdradziłam. Od początku byłam ich przeciwniczką. Zdrada mojego ojca? Czy może poprzedniej Czternastej? W końcu Noah odradzają się co jakiś czas, jeśli zginą. O co tu właściwie chodzi?
– Nie powinnaś wstawać. – Usłyszałam Matron.
Była bardziej zmartwiona niż zagniewana. Uśmiechnęłam się do niej uspokajająco.
– Czuję się dobrze. Równie dobrze mogłabym wrócić już do siebie.
– O tym zdecyduje lekarz.
– Długo spałam?
– Dobę. Nie byliśmy w stanie cię dobudzić. Napędziłaś Kierownikowi strachu.
Wzruszyłam ramionami. Komui znany był z tego, że wyolbrzymia pewne fakty i szuka okazji do pretensji. Nie czuję się w ogóle winna. Następnym razem też się nie zawaham. Wrogów się zabija, a Tyki musi w końcu zapłacić za swe zbrodnie. Nie pozwolę, aby uszło mu to na sucho.
Lekarz zajął się mną tuż przed śniadaniem, które Jerry przygotował osobiście z największą dbałością. Na niego zawsze można liczyć, choć też ma swoje odchyły. Jak każdy w Czarnym Zakonie, to akurat jest tutaj miarą normalności.
Jednak nie mogłam cieszyć się w pełni śniadaniem, bo przyszedł Komui. Po jego minie wiedziałam, że podpadłam i to mocno. Od dawna nie był tak wkurzony. Nie bardzo wiem, o co cały krzyk.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Dobrze. Wyniki mam w porządku.
– Tyle dobrego. Vivian, czego nie zrozumiałaś, gdy prosiłem cię, żebyś trzymała się Kandy? Co ci w ogóle do łba strzeliło, żeby ze złamaną ręką rzucać się na Noah? Mogłaś zginąć.
– Ale nie zginęłam – odparłam chłodno. – Komui...
– Nie. Ty nie widzisz problemu. – Przerwał mi ostro. – Zachowałaś się bezmyślnie i naraziłaś się na niebezpieczeństwo.
– Czyli miałam go puścić? – warknęłam.
– Mógł się nim zająć każdy inny egzorcysta, który ci towarzyszył, ale nie, ty musiałaś zająć się tym osobiście. Alexowi nie zwrócisz tym życia.
Wstałam gwałtownie. Komui posuwał się za daleko. Nie miał prawa mnie krytykować w ten sposób.
– Alexa w to nie mieszaj! To była szansa, żeby się w końcu pozbyć Tyki Mikka. Tak trudno to zrozumieć?
– Nie musiałaś się na niego rzucać. To było bezmyślne.
– No tak, miałam się schować za Kandą i nie odzywać – zironizowałam. – Mikk był w najgorszej formie, w jakiej mógł być. To żadne zagrożenie.
– Vivian, ty chyba czegoś nie rozumiesz. Co z tego, że był słaby? Ty nie byłaś w lepszej formie, a do tego miałaś złamaną rękę dominującą. Rzuciłaś się na niego, nie zwracając uwagi na nic wokół. Tak bardzo ogarnęła cię Noah Zemsty?
– Nie muszę się przed tobą tłumaczyć – wysyczałam. – Nic o mnie nie wiesz, a tylko krytykujesz. Nie jestem tresowaną suką.
Byłam zbyt wściekła, by dalej z nim rozmawiać. Wyminęłam go i ruszyłam do drzwi. Musiałam wyjść i ochłonąć.
– Vivian, jeszcze nie skończyliśmy.
– Ja skończyłam – rzuciłam przez ramię.
– Wiwianna! – Usłyszałam jeszcze na korytarzu, ale nie zatrzymałam się.
Co on sobie wyobraża, tak mnie traktując? Wypełniłam tylko swój obowiązek, więc o co tyle krzyku? Inni jak wracają w strzępach, nie dostają bury, tylko zawsze ja! Może niech mnie całkiem zamknie w czterech ścianach i nie wypuszcza bez armii Kruków. Przynajmniej nie będzie się musiał zastanawiać, co kombinuję. Ciągle ma jakieś pretensje o wszystko, nigdy dobrego słowa, bo po co? Przecież czegokolwiek się dotknę i tak wyjdzie źle.
Wyszłam z budynku. Pogoda była idealna, ale to nie złagodziło mojego gniewu. Miałam ochotę kogoś rozszarpać. Najlepiej przeklętego Tyki Mikka, który znów mi umknął. Co za tchórz! Zawsze w najważniejszym momencie ucieka, zamiast trafić prosto do piekła. Cholerny Noah!
– Wypuścili cię już z Sanatorium? – Usłyszałam.
– Nie widać? – warknęłam.
Jeszcze się Squalo napatoczył. Nie może trenować gdzieś indziej tylko akurat na mojej drodze.
– Vooi! Czemu się wkurzasz?
– Nie twoja sprawa. Zejdź mi z oczu.
Zamiast wykonać polecenie, podszedł do mnie. Uparta, durna ryba. Czy on nie rozumie, co się do niego mówi? Położył dłonie na moich ramionach.
– Chyba jednak moja, skoro jesteśmy razem.
Odepchnęłam go gwałtownie.
– Głupi jesteś, skoro nie rozumiesz najprostszych słów. Chcesz zabawkę? Nie ten adres. Mam cię dosyć. Wszyscy jesteście tacy sami. Tylko byście mnie wykorzystywali. Wynoś się.
Przez chwilę patrzył na mnie w osłupieniu. Jednak potem chyba poczuł się dotknięty, bo skrzywił się i warknął:
– Vooi! Jak sobie chcesz! Tylko później nie wracaj do mnie z podkulonym ogonkiem!
Ruszył w stronę Kwatery Głównej. Cała jego postawa wyrażała wściekłość, ale i zawód. Tego drugiego jednak nie chciałam dostrzec. Nie w tamtym momencie, gdy cały świat był wrogiem.
– O to się nie martw! Nie będę! – krzyknęłam wściekle.
Ruszyłam w dalszą drogę pomiędzy drzewa. Musiałam spędzić trochę czasu sama i przemyśleć parę spraw. Zatrzymałam się dopiero nad rzeką, oparłam się o jeden z pni i osunęłam na ziemię. Tu było mi lepiej.
Przetarłam dłonią czoło. Głowa pulsowała od myśli i wściekłości. Komui nie powinien wypominać mi Alexa. Doskonale wiedział, że chłopak był bezbronny wobec takich jak ja. „Takich jak ja" – kołatało mi się po głowie. W pewnym stopniu się z nimi utożsamiałam. W końcu jestem Zemstą, reprezentuję zarazę, która przeżera ten świat. Tego nie mogę się wyprzeć. Płynie we mnie przeklęta krew, tak łatwo bierze nade mną górę. Czy Czternasta taka była? Czy idę jej ścieżką? Czy przed tym miało mnie chronić przekleństwo? Ściągnęłam rękawiczkę i spojrzałam na czerwonego węża owijającego moją rękę. Ten ból już nie wystarcza. Nie jestem w stanie się opanować, gdy ogarnia mnie Zemsta. Czy Komui miał rację?
Wściekłość ustąpiła na rzecz zadumy nad własnym istnieniem. Nie czułam się winna temu, co zrobiłam. Moje życie pełne było niebezpieczeństw i ryzyka. Owszem, chcę żyć i mam dla kogo, ale nie potrafię porzucić sprawy na rzecz życia, oddać pola komuś innemu. Walka jest częścią mojej egzystencji, musiałam się jej nauczyć i walczyć o wszystko: przeżycie, dumę, poczucie własnego bytu, przyjaciół, bliskich. Weszło mi to w krew. Miałabym to porzucić przez głupi strach o własne życie? Nie mogę się bać. Każdy krok może kosztować mnie życie, w każdym miejscu może czaić się śmierć. Muszę pozostać czujna. Nie chcę znów czuć się czyjąś zabawką, niepotrzebnym przedmiotem, który zużyty można wyrzucić. Nie chcę czuć się tak jak, gdy Spencer żył. Nigdy więcej ofiara i marionetka w rękach innych.
To nie będzie takie proste. Dowództwo stara się trzymać mnie w niewiedzy. W zamian oczekują zaufania i posłuszeństwa. Nie chcą widzieć mojego poczucia zagrożenia i zagubienia. Starają się mnie uspokajać słowami, które nic nie znaczą, ograniczają zakazami i nakazami. W ogóle nie zwracają uwagi na moje potrzeby. Liczy się tylko wygrana z Kreatorem i zatrzymanie Klucza przy Zakonie.
Potrząsnęłam głową, żeby odrzucić ten temat. Miałam dość problemów, konfliktów i ciągłej groźby. Moje życie powinno wyglądać inaczej. Miało być inne. Z mamą i Maną. Dalekie od tej głupiej wojny. Bez przykrych doświadczeń ulicznych. Miałam być dobrze ułożoną damą, która pewnego dnia zostanie wspaniałą żoną i matką. Jestem wrakiem psychicznym i fizycznym. Zbyt wiele widziałam, zbyt wiele słyszałam, zbyt wiele przeżyłam. Jakim cudem jeszcze nie zostałam złamana? Może dzięki temu, że mimo mojego dość samotniczego życia, miałam na kogo liczyć, ludzi, którzy mnie pokochali i zaakceptowali. Wyciągali do mnie rękę, gdy byłam już u kresu wytrzymałości, stali się płomieniem nadziei, że istnieje jeszcze inny, lepszy świat, o który warto walczyć, gdy opanowała mnie ciemność.
Wtedy pomyślałam o Squalo i o tym jak go potraktowałam. Nie zasłużył sobie na to, chciał tylko pomóc. Wobec niego miałam wyrzuty sumienia. Zraniłam go swoimi ostrymi słowami i zachowaniem zimnej suki. Przecież coś nas łączy, chyba można to nazwać miłością. Jedną taką sytuacją mogłam wszystko stracić, wszystko zniszczyć. Teraz wyglądało to tak, że to jemu bardziej zależy, jakbym się nim bawiła, a dziś się znudziła. Bałam się, co mógł sobie pomyśleć. Był jednym z dumniejszych ludzi, których znałam, a do tego mężczyzną, który nie pozwoli się sobą bawić. Może nie wybaczyć mi tak łatwo albo w ogóle. Czy to już koniec naszej historii? Nie dowiem się, jeśli z nim nie porozmawiam. Muszę go przeprosić. Jeżeli na to pozwoli, a z tym może być problem. Zbyt dobrze go znam, żeby wracać bez obaw. Nie mogę jednak tego uniknąć.
Wstałam z miejsca. Byłam trochę zdrętwiała po całym dniu siedzenia w jednym miejscu i głodna. Nadchodziła pora kolacji. Jerry pewnie się wściekł, że nie przyszłam na obiad. Trzeba go jakoś udobruchać. Czas wracać do życia Czarnego Zakonu i w jakiś sposób to ogarnąć. Westchnęłam. Same problemy z tymi ludźmi.
Gdy weszłam do stołówki, kolacja trwała w pełni. Przy naszym stole dostrzegłam Laviego, Lenalee, Marie'ego, Mirandę i Krory'ego. Allen na pewno był na misji, jedzenia nigdy by sobie nie przepuścił. Pozostali pewnie też zostali wysłani w teren.
– Ktoś tu przypomniał sobie, że ma żołądek – zażartował kucharz.
– Musiałam pomyśleć – odparłam.
– Długo ci zeszło.
– Poważny problem.
– Z pewnością, skoro Komui chodzi najeżony.
Westchnęłam. Nie chciałam do tego wracać. Z Kierownikiem też będę musiała załatwić sprawę. Pewnie jemu także będę winna przeprosiny, choć nie czuję się winna. Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to samo. Mikk zasługuje tylko na śmierć, a to była doskonała okazja.
Zabrałam tacę z kolacją i usiadłam na swoim miejscu. Zastanawiało mnie, co z tą dziewczyną od ducha. Nie zdążyłam zapytać o to Komuiego przed scysją.
– Lekarze pozwolili ci wstać?
– Nie zaczynaj, Lavi. Nic mi nie jest.
– Po prostu Komui się martwi – odezwała się Lenalee. – Chodzi dziś jak struty.
– To akurat jego problem. Swoją drogą, co z tą dziewczyną od ducha?
– Fałszywy trop. To jakiś rodzaj magii.
– Co z nią będzie?
– Leverrier ją zabrał. Ma być wcielona do jakieś jednostki.
– Albo zabita – zironizowałam.
Najważniejsze, że nie będzie dybać na moje życie. Wystarczy mi wrogów wśród członków Zakonu i poza nim, ten jeden może odpaść.
– Gdzie te dwie długowłose szermierki? – zapytałam.
Najbardziej interesował mnie oczywiście Squalo, ale nie mogłam im się do tego przyznać. Chociaż nieobecność Kandy też była dość ciekawa ze względu na naszą koegzystencję w terenie.
– Yuu pojechał na misję z Jensem, a Squalo okopał się na sali treningowej. Coś mu na nos siadło, bo tylko warczy na wszystkich wokół – odpowiedział Lavi.
Wiedziałam, skąd ten humor u niego, ale nie odezwałam się na ten temat. Wzruszyłam jedynie ramionami, wracając do kolacji. Nawet nie przysłuchiwałam się ich rozmowom, nie obchodziły mnie. Psychicznie starałam się przygotować do rozmowy ze Squalo. Miałam nadzieję, że pozwoli się przeprosić, choć, znając życie, będę musiała trochę się za nim pouganiać, zanim wszystko wróci do normy.
Po posiłku odniosłam naczynia i poszłam na salę treningową, starannie omijając wszystkie miejsca, w których mogłam spotkać Komuiego. Nie miałam na niego już dzisiaj siły, zwłaszcza z perspektywą naciągania się ze Squalo. Przynajmniej Kierownika mogłam uniknąć.
Sala treningowa była pusta, nie licząc trenującego zaciekle Squalo. Oparłam się o drzwi i przez chwilę go obserwowałam. Zależało mi na nim i nie chciałam go stracić. W szczególności w tak durny sposób.
– Voi! Czego?! – warknął, przerywając ruch.
Spojrzał na mnie gniewnie, choć pod złością dostrzegłam żal o to, jak go potraktowałam.
– Chcę cię przeprosić za rano – odpowiedziałam spokojnie. – Nie powinnam cię tak potraktować.
– W dupie mam twoje przeprosiny. Miałaś nie wracać z podkulonym ogonem.
Zabolało. W końcu zaczęły się schody. Strome i niebezpieczne. Upadek będzie bolesny.
– Wiem. Nic mnie nie usprawiedliwia i chyba nie oczekuję wybaczenia. Zasłużyłam sobie na takie traktowanie. Przepraszam, że czasem nie potrafię panować nad emocjami i wyżyłam się na tobie za Komuiego. Jest mi przykro.
– Jest mi przykro – przedrzeźnił mnie. – Najpierw robisz, później myślisz. Dobrze, że przynajmniej potrafisz przyznać się do błędu.
Jego ostry ton był dla mnie znakiem, żeby się wycofać. Zawaliłam na całej linii. Nie przetrwaliśmy tego kryzysu. Jeden błąd i po wszystkim.
Złapałam za klamkę, chcąc zejść mu z oczu. Nie mam tutaj nic do roboty.
– Chodź tu – polecił.
Podeszłam do niego. Ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi poważnie w oczy.
– Voi, gdzie twój duch walki? – zapytał.
– Do miłości nie można nikogo zmusić.
– To nie było miłe, co zrobiłaś. O co poszło z Komuim?
– O mój pojedynek z Tykim. Rozłościł mnie, musiałam ochłonąć, pojawiłeś się ty i... Sam wiesz, jak się to skończyło. Przepraszam.
– Już cię trochę poznałem. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, gdy się z tobą wiązałem. Do tej pory miałaś różne humory, ale nie spodziewałem się, że aż tak.
Spuściłam spojrzenie. Było mi wstyd, ale też bałam się, do czego może dojść. Squalo przecież do czegoś zmierzał.
– Nie powinnam tego robić.
– Chyba lepiej mieć kogoś bliskiego. Nawet, żeby na niego pokrzyczeć.
– Squalo, nie mogę ci obiecać, że to się nie powtórzy.
Kciukami głaskał mnie uspokajająco po policzkach. Pragnęłam tego spokoju, zmywał wszystkie problemy, choć nie rozwiązywał. To jednak pomagało.
– Razem trudno, osobno także. Jakoś damy sobie radę.
Wtuliłam się w niego. Poczułam ulgę, kiedy usłyszałam jego ostatnie słowa. Inny dałby sobie ze mną spokój, ale on nadal o nas walczył. Wytrzyma?
– Postaram się tego nie robić – szepnęłam. – Nie chcę cię stracić.
Poczułam jego dłoń na plecach pod bluzką. Gładził skórę uspokajającymi ruchami. Prosty gest, a dał nam wytchnienie. Chcieliśmy jak najszybciej zapomnieć o przykrym incydencie z rana.
– Wystarczy tego treningu – zamruczał mi do ucha. – Czas na odpoczynek.
Pociągnął mnie do drzwi. Nie protestowałam, bo mi to nie przeszkadzało. Zresztą musiałam mu to wynagrodzić. Zostawiliśmy za jego drzwiami świat i problemy. To już nie miało znaczenia. Nie w tę noc.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top