Rozdział 11.
„What I've Done
I'll face myself to cross out what I've become
erase myself and let go of
what I've done"
Piękny sen o Manie uleciał wraz z pierwszymi promieniami słońca. Przeciągnęłam się. Obok na prowizorycznym posłaniu leżała Shanon Black i obserwowała każdy mój ruch. Tak jakby nie spała w ogóle albo budził ją najmniejszy szelest. Cóż, jej wygląd z pewnością przeczył umiejętnością, skoro dotarła do tak wysokiego stanowiska.
– Dzień dobry – przywitała się ze mną.
Wiem, że próbowała się ze mną zaprzyjaźnić, ale nie ufałam jej. W końcu donosiła na mnie do swojego szefa, a to może skończyć się moją śmiercią. Mogłam udawać, że się tym nie przejmuję, ale nadal o tym pamiętałam.
Pół godziny później zeszłyśmy na pustą stołówkę. Było wcześnie nawet jak na standardy wielu egzorcystów, poza tym jeszcze odzyskiwali siły po walkach w Edo. Reszta też miała swoje zajęcia, więc nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pasowało mi to, w końcu nadal byłam wrogiem publicznym numer jeden. Tak mogłam w spokoju zjeść śniadanie.
Od przesłuchania minęły dwa dni. Przyzwyczaiłam się już do Black. Traktowałam ją jak powietrze, konieczne, ale nieistotne. Starałam się zachowywać normalnie. Leverrier wciąż kręcił się po Kwaterze Głównej, denerwując wszystkich dookoła. Nie pozwoliłam mu jednak myśleć, że mnie zastraszył.
W drzwiach pojawili się Kanda i Marie. Z Japończykiem prowadziłam otwartą wojnę na drwiny, szykany, nieraz dochodziło też do rękoczynów. Nie do końca rozumiałam jego zachowanie, bo nie przepuścił żadnego momentu, by wbić mi szpilę. Nie ufał mi, wiem, ale wyglądało na to, że chodzi mu też o coś innego. O co? Nie mam pojęcia.
Marie powitał mnie delikatnym ruchem głowy. Odpowiedziałam tym samym, po czym ruszyłam do głównej bramy.
– A ty dokąd?
– Na zewnątrz, nianiu. Nie wolno mi? – zadrwiłam.
– Jest grudzień. Nie zapominasz o tym czasem?
– Jak chcesz, wróć po szalik. Ja nie czuję zimna.
Strażnik bramy wypuścił mnie bez wahania. Oparłam się o mur. Nie chodziło mi o spacer, tylko o parę łyków chłodnego powietrza. Black trzęsła się obok.
– Uparta jesteś.
– Taką mam pracę.
– Wracajmy, bo się przeziębisz, a twój popieprzony szef oskarży mnie o usiłowanie zabójstwa.
– Nie kpij, Vivian.
Łaziłyśmy bez celu po korytarzach. Dobrze wiedziałam, gdzie znajdę resztę, ale nie chciało mi się ich słuchać i zapewniać, że wszystko w porządku. Rozumiem ich troskę, ale bez przesady. Nie mam pięciu lat, żeby mnie pilnować na każdym kroku.
Moją uwagę przyciągnęło laboratorium piąte. Kilku poszukiwaczy pod przewodnictwem Komuiego ustawiało barykadę przed drzwiami. W środku zobaczyłam fabrykę-jajo. Poczułam mrowienie na karku.
– Komui, co to ma znaczyć? – zapytałam z gniewem.
– O co chodzi, Vivian?
– Co to jajo tu robi?
– Chcemy je zbadać.
– Należy je zniszczyć. I to jak najprędzej.
– Vivian, spokojnie. Dzięki tym badaniom będziemy więcej wiedzieć o akumach.
– Komui, ty nic nie rozumiesz. Ta fabryka jest bardzo niebezpieczna. To twór Kreatora. Proszę cię. Każ je zniszczyć w tej chwili.
– Nie martw się. Wszystko jest pod kontrolą.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
Miałam ochotę mu przyłożyć. Naukowa ciekawość przesłoniła mu poczucie niebezpieczeństwa. Owszem, wiedza jest przydatna, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć, że ta fabryka-jajo przyniesie nam tylko same problemy.
– Black, zabierz ją stąd.
Pociągnęła mnie za ramię pomimo moich protestów. Uwolniłam się od niej dopiero w pokoju, gdy mnie łaskawie puściła. Bałam się tego, co może się stać. Coraz bardziej czułam zagrożenie. Przez chwilę myślałam, że to bliskość Noah, ale oni nie mogli tu być. Nie znali położenia Kwatery Głównej.
Oparłam się o biurko wpatrzona w płatki śniegu za oknem. Pomasowałam biodro. Blizna już zniknęła, jednak lekko jeszcze mnie spowalniało. Na szczęście geny Noah i leki Zakonu pozwoliły mi szybko wrócić do formy.
Niepokój nie pozwolił mi się odprężyć. Musiałam coś ze sobą zrobić, do tego miałam wrażenie, że uduszę się w budynku. Na ramiona zarzuciłam starą kurtkę, a na szyję nonszalanckim ruchem błękitny szalik. Prezent od Laviego.
– Żebyś wiedziała, że masz gdzieś dom, w którym ktoś na ciebie czeka – powiedział, gdy wcisnął mi zawiniątko do rąk.
Słyszałam westchnięcie Black, ale zignorowałam ją. Śnieg nie przeszkadzał mi w spacerze po lesie dookoła Kwatery Głównej, choć go nie znosiłam. Kojarzył mi się z najgorszymi chwilami na ulicy, gdy niemal zamarzałam w desperackiej próbie znalezienia sobie lokum na kolejną noc.
Sama nie wiem, czego szukałam wśród pobielonych drzew, ale to nie dało ujścia ani nienawiści ani niepokojom. W pewnej chwili poczułam, jak przez moje ciało przechodzi jakby błyskawica. To uczucie... Nie potrafiłam go skojarzyć, ale ono sprawiło, że zawróciłam i biegiem ruszyłam w drogę powrotną, mając w poważaniu, że Black za mną nadąża.
Pobojowisko. Tak wyglądał mój dom, gdy przekroczyłam bramę. Do tego w powietrzu czułam ogień i smród śmierci. Wiedziałam już, Kreator zaczął działać. Gdzieś po drodze zrzuciłam kurtkę, by nie krępowała mi ruchów, po czym aktywowałam innocence i rzuciłam się w dół, do podziemi, gdzie przebywała Hevlaska.
Zamarłam. Wśród dymu i pobojowiska dostrzegłam akumę przypominającą człowieka najbardziej ze wszystkich, jakie dotąd widziałam. Poziom 4. Wiedziałam, że żarty się skończyły. Allen upadł pod jej ciosem. Nawet stąd widziałam jego rany. Był wykończony.
– Hej, ty! – Zwróciłam jej uwagę na siebie. – Może zmierzysz się ze mną?
Zachichotała w odpowiedzi i ruszyła na mnie. Aktywowałam innocence, błękitny szalik upadł u moich stóp, gdy zablokowałam cios. Siła przeciwnika była przytłaczająca, robiłam, co mogłam, ale bezskutecznie. Prawa dłoń paliła bólem.
– Nie jesteś w stanie mnie pokonać, królewno.
– To się jeszcze zobaczy.
– Jesteś Noah, ale z tego nie korzystasz.
– Nie troszcz się o mnie.
Zaatakowałam, ale chybiłam. Chwilę później przeleciałam przez całą komnatę, uderzając o ścianę. Ból w skrzydłach był nieznośny, ale nadal mogłam się poruszać. Dostrzegłam Allena, który jakimś cudem nadal stał o własnych siłach, choć ledwo mógł utrzymać miecz. Zaraz też po jego obu stronach zjawili się Lavi i Kanda. Głupcy, bez innocence nic nie mogli zrobić.
Wstałam i zerwałam bandaż z ręki. Nie będzie mi potrzebny, a moc przekleństwa jeszcze się przyda. Chłopcy oberwali. Kanda i Lavi leżeli pod ścianą, akuma pastwiła się nad Allenem. Wiedziałam, że jeśli czegoś nie zrobię, chłopak zginie. Poderwałam się do lotu. Zaatakowałam z zaskoczenia z podwójną siłą. Udało mi się odtrącić akumę parę metrów dalej w jasnym blasku. Oślepiony demon spudłował. Pociągnęłam go wyżej. Byle jak najdalej od chłopaków.
Cudem trafiłam, ale zaraz oberwałam. Bolały mnie płuca, czułam metaliczny smak w ustach, powtórnie zranione biodro rwało bólem. Nie ustawałam jednak w atakach.
– Koniecznie chcesz zginąć, królewno, choć tu nie należysz.
– To mój dom i będę go bronić. Jeśli trzeba to do ostatniej kropli mojej brudnej krwi.
– Skoro tak sobie życzysz, to ci w tym pomogę.
Ze śmiechem zaatakowała podwójną siłą. Złapała za jedno z moich skrzydeł. Jeśli je złamie, spadając z tej wysokości, skręcę kark. Kanda się ucieszy.
Jednak tak się nie stało. Allen zdążył już wstać i odwrócić jej uwagę. Uderzyła nim o ziemię. Było źle. Zastanawiałam się, gdzie, do cholery, są inni egzorcyści. Zostaliśmy tylko my? To chyba niemożliwe.
Zderzyłyśmy się w blasku jasnego światła, którym emanowała moja dłoń. Nie zauważyłam ataku. Ręka demona przeszła przez moje ciało jak przez masło. Ogłuszona upadłam na ziemię z głośnym hukiem.
– Vivian! – Usłyszałam.
Nie wiem, którego z chłopaków był to głos. A może kogoś innego. Otępiała patrzyłam na zbliżającą się akumę. Uśmiechała się głupio. Słyszałam przyśpieszone bicie własnego serca. W powietrzu czułam zapach własnej śmierci. Więc tak to ma się skończyć? Umrę na oczach garstki ludzi, którzy tu pozostali i nie mogą nic zrobić. Zastanawiałam się czy bardzo mnie zaboli.
– Milenijny Mistrz będzie ze mnie dumny.
– Martwa na pewno mu się nie przydasz – warknęłam.
Nie pozwolę zabić się ot tak. Jeśli mam umrzeć, to z godnością. A akuma zginie wraz ze mną. Najwyżej Allen skończy z nią za mnie.
Ostatni zryw. Ból. Krzyk demona oparzonego przekleństwem, ale parłam dalej. Brakowało mi już powietrza. Nie chciałam odpuścić, nie teraz, gdy udało mi się zajść tak daleko. Uderzona po raz kolejny upadłam, czekając na ostateczny cios.
Mój wzrok przykuła inna postać. Lenalee. Nie rozumiałam, przecież jej innocence nie działało. A jednak jednym kopnięciem odtrąciła akumę ode mnie i ruszyła za nią. Za chwilę mignęła mi biała czupryna. Najwyraźniej Allen odzyskał trochę sił i chciał wspomóc przyjaciółkę.
Oparłam się o ścianę zamroczona bólem ran. Przymknęłam na moment oczy, nadal słyszałam zaciętą walkę pomiędzy egzorcystami a akumą. Dopiero gdy te ucichły, zdałam sobie sprawę, że na moment odpłynęłam. Rany zaczęły się już zasklepiać – jedyny plus bycia Noah.
Cisza nie trwała długo. Za chwilę zrobiło się gwarno. Komui odwołał ewakuację, pracownicy zabrali się za skutki ataku. W piątym laboratorium było jeszcze wielu uwięzionych i rannych, a także ciała poległych naukowców. Allen gdzieś zniknął, Lavi odszukał dziadka. Lenalee i kilku naukowców płakało nad umierającym przyjacielem, którego imienia nie znałam. Po chwili został po nim tylko popiół. Kanda, jak zwykle, przeszedł nad tym obojętnie. A może chciał ukryć uczucia.
– Płacz tu nie pomoże – odezwałam się zimno.
– Ty nie masz serca. – Gdyby nie rany, Johnny rzuciłby się na mnie z pięściami.
Reever i reszta patrzyli na mnie z mieszanymi uczuciami. No cóż, nie wyglądałam najlepiej. Nawet na czarnej bluzce taka ilość krwi musiała być widoczna. Poza tym z pewnością byłam brudna jak nigdy.
– Może i nie mam – odpowiedziałam. – Ale chciałby, żebyście żyli dalej, a nie rozpaczali.
Lenalee spojrzała na mnie mokrymi oczami. Nie mogła uwierzyć, jak szybko się zmieniałam. W jednej chwili broniłam ich, prawie oddając życie, a w drugiej traktowałam protekcjonalnie. Jakby nic dla mnie nie znaczyli. A ja po prostu nie mogłam na to patrzeć. Ta ich rozpacz...
Zobaczyłam Komuiego.
– Zadowolony? – zapytałam gniewnie. – Mogliśmy tego uniknąć, gdybyś mnie posłuchał. Masz ich na sumieniu. Żyj z tym teraz.
Odwróciłam się i poszłam śladem Kandy. W drzwiach zastałam Black.
– A ty dokąd? – zapytała.
– Do siebie. Tu już nie jestem potrzebna.
Zignorowałam jej spojrzenie i ruszyłam do swojego pokoju. Dopiero tam pozwoliłam sobie opaść na kolana. Cała adrenalina z walki wyparowała, zostało tylko potworne zmęczenie i ból wszystkich zadanych ran.
– Co ty wyprawiasz?! – Black dotarła już do pokoju wyraźnie zdenerwowana. – Posłuchaj mnie przez chwilę! To trzeba opatrzyć!
– Spokojnie. W szufladzie są bandaże. Daj.
Mój spokój wytrącił ją trochę z równowagi, ale wykonała polecenie. Ściągnęłam zakrwawioną bluzkę, do niczego się już nie nadawała. Wiedziałam, że rano dorwie mnie Komui albo Matron. Do tego czasu będę już niemal zdrowa.
Najpierw owinęłam prawą dłoń. Przekleństwo wciąż niespokojnie pulsowało. Opatrzyłam się. Dość fachowo, jeśli ktoś chce znać moją opinię. Lata praktyki. Ubrałam się i rozłożyłam wygodnie na łóżku. Krew zmyję rano, jak rany trochę się zabliźnią. Teraz miałam tylko jedno pragnienie – zasnąć. Marzenie ściętej głowy. Drzwi otworzyły się gwałtownie, wpuszczając do środka Kandę.
– Komui kazał ci bezwarunkowo zejść do Sanatorium – warknął.
– Niech się zajmą tymi, którzy inteligentnie walczyli bez innocence. Mnie nic nie jest.
– Właśnie widzę. – Do ręki wziął zakrwawiony łach, który jeszcze przed walką był moją ulubioną bluzką. – Rusz się, to rozkaz Kierownika.
– Wiesz, gdzie mam rozkazy Komuiego? To wszystko jego wina. Gdyby zniszczyli od razu jajo, nic by się nie stało. Wynocha.
Nie posłuchał, ale siłą ściągnął mnie z łóżka, przerzucił sobie przez ramię i wyniósł pomimo moich protestów. Najwyraźniej po bitwie miał jeszcze wystarczająco sił, bo za nic nie mogłam się wyrwać. Puścił mnie dopiero w Sanatorium, a dokładniej zrzucił brutalnie na podłogę.
– Zamorduję cię, ty durna, japońska małpo! – wrzeszczałam.
– Co wy robicie? Na litość boską, uspokójcie się.
Pomimo protestów Matron rzuciłam się na Kandę, który z łatwością mnie odepchnął. Mimo to nie ustawałam do momentu, gdy w drzwiach pojawił się Komui.
– Dość – powiedział stanowczo. – Oboje jesteście w strzępach.
– Nic mi nie jest – zaprotestowałam. – Opatrzyłam się sama.
– Nadal krwawisz.
Spojrzałam na bluzkę, która znów zaczęła nasiąkać krwią. Oczywiście, posłali po mnie tego japońskiego durnia, przez którego rany zaczęły się otwierać.
– Nic mi nie będzie – warknęłam. – Przestań się mną przejmować.
Komui westchnął. Pewnie miał sporo innych obowiązków, a jednak stał tutaj i z niewiadomego powodu próbował mnie zmusić, żebym dała się opatrzeć. Jakbym nie potrafiła zrobić tego sama. Czemu w ogóle się mną przejmował?
– Dlaczego nie chcesz dać sobie pomóc, Vivian? – zapytał. – Jesteś w kiepskim stanie.
– I co z tego? – odparłam. – Zakonowi to raczej na rękę, że nie będą musieli się sami mną zajmować, gdy już przyjdzie czas.
– Jesteś egzorcystką. Walczyłaś w obronie swojego domu, więc daj sobie pomóc. Niech cię opatrzą, a potem możesz iść do siebie odpoczywać.
– Komui! – zaprotestowała Matron.
– To kompromis. Pójdziesz na niego, Vivian? – zapytał Komui.
Nie wiem, co chciał osiągnąć, ale byłam zbyt zmęczona, by dalej tu stać i wysłuchiwać tego. Wzruszyłam ramionami, po czym weszłam głębiej do pomieszczenia, mając nadzieję, że nie zajmie to zbyt długo. Miałam dość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top