Rozdział 87.

„Nieważne, co nadchodzi,

Chcesz tego, czy nie,

Nie zawsze będzie tak.

Wstaje nowy dzień,

I właśnie o to chodzi"


Nocne powietrze wypełniło po raz kolejny moje płuca. Wlokłam się za Kandą z głową ukrytą pod kapturem. Wciąż myślałam tylko o powrocie do Kwatery Głównej i zamknięciu się w pokoju, by nikt mi nie przeszkadzał. Nie byłam gotowa do kolejnego zadania, brakowało mi pewności, że dobrze robię, że to w ogóle ma sens. Upiory przeszłości nie dawały mi spokoju, wciąż przypominały ostatnią, feralną misję. Może od początku była pułapką Noah. Zresztą to bez znaczenia. Liczą się fakty, a te coraz bardziej działają na moją niekorzyść. Wiedziałam, za kogo mnie mają. Leverrier nie da mi już żadnej szansy. Chyba tylko generałowie i Komui powstrzymują go przed wydaniem wyroku, choć może ta opcja byłaby najlepsza.

– Noah, nie śpij. – Usłyszałam warkot tuż przy uchu.

Zatrzymałam się i spojrzałam na Kandę. Stał obok mnie wyraźnie wściekły. Najwyraźniej go nie słuchałam.

– Nie śpię – odpowiedziałam cicho.

– Jakoś nie zauważyłem – warknął. – Weź się w garść. Mamy robotę. Nie czas na użalanie się nad sobą.

– Nie użalam się – syknęłam.

– Jasne. Właśnie widzę. Zresztą to tylko ludzie. Obcy. – Podkreślił ostatnie słowo w ten jego denerwujący sposób.

– Nie twój interes.

Skręciłam w najbliższą uliczkę tylko po to, by skończyć tę rozmowę. Był to błąd, ponieważ dopadł mnie ból prawej dłoni. Jęknęłam, odrzucając kaptur. Wokół nas znikąd pojawiły się akumy. Jedna z nich przebiła mi dłoń na wylot, co było źródłem bólu. Nie mogłam dobyć broni, byłam bezbronna. Próbowałam się wyszarpnąć. Na nic. Poczułam, że się duszę. Dopiero teraz zauważyłam wytworzoną wokół kulę. Tlen szybko się skończył. Opadłam na ziemię, akuma zaczęła mnie przebijać raz po raz, zrobi ze mnie sitko. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje zwłaszcza, gdy straciłam przytomność.

Ktoś dotknął mojego policzka. Czułam się dużo lepiej, choć brak bólu był dla mnie dość dziwny. Powoli otworzyłam oczy. Pochylał się nade mną Kanda.

– Co się stało? – zapytałam.

– Ty mi powiedz. Jakim cudem nie poczułaś wcześniej akum?

– Nie wiem. Nie rozumiem tego.

– A może po prostu za bardzo zajmujesz się tamtą sprawą? Przestań się tym zadręczać. Tak niczego nie rozwiążesz. Chodzisz jak w jakimś amoku, nie zwracasz uwagi na otoczenie. Ocknij się wreszcie, przeszłości nie zmienisz.

– Wiem o tym zbyt dobrze – odpowiedziałam gorzko. – Daj mi spokój. Niczego nie rozumiesz.

Odwróciłam się na bok i zamknęłam oczy. Mało mnie obchodziło, gdzie jesteśmy, co mamy zrobić, jakim sposobem udało mu się mnie wyciągnąć z pułapki. Chciałam zasnąć, choć wiedziałam, że mi na to nie pozwoli. Szarpnął mnie za ramię, obracając na wznak, i ujął mój podbródek.

– Ja nie rozumiem? Byłem tam, przeżyłem to, co ty, więc nie mów mi, że nie rozumiem. Weź się w garść albo inaczej ci to wyjaśnię.

– Spieprzaj. Idź, zrób, co trzeba i wracajmy do Kwatery Głównej.

– Nie będę odwalać za ciebie całej roboty. Nie ma mowy, Noah. Rusz dupę i zacznij działać.

– Odwal się.

Spojrzałam na niego gniewnie. Wtrącał się w moje życie bez powodu, nie rozumie i nie chce zrozumieć. Miałam wykrzyczeć mu to w twarz, ale wiem, że nic by to nie dało.

– Zostaw mnie w spokoju – powiedziałam cicho.

– Idiotka – warknął.

– Czego ty ode mnie chcesz?! – krzyknęłam.

– Użalasz się nad sobą, jakbyś świata nie znała. Ludzie umierają, to normalne. Nieważne, jaka jest tego przyczyna. Umierają i już. Nic z tym nie zrobisz. Potrafisz z zimną krwią odebrać komuś życie, ale buntujesz się przed ludzką śmiercią? Jesteś hipokrytką.

Chciałam go uderzyć ze złości, ale chwycił mnie za nadgarstek, tak samo było z drugą ręką. Oparł je na zimnym bruku, patrząc mi beznamiętnie w oczy.

– I co teraz? – zakpił. – Jesteś tak przewidywalna, że aż nudna.

– Puść – warknęłam.

– Twoja hipokryzja nie ma końca.

– Moja hipokryzja, moje życie, moja sprawa. Tobie nic do tego, więc się odpieprz.

– Ja się mogę odczepić, ale Leverrier może się do ciebie dopiero przyczepić.

– Ty przebrzydły donosicielu...

Miałam jeszcze coś powiedzieć, gdy jego usta uniemożliwiły mi to, wpijając się w moje wargi. Nie było to przyjemnie, wręcz odwrotnie – z każdą chwilą pocałunek stawał się brutalniejszy. Chciałam się bronić, ale z nadgarstkami przyłożonymi do zimnego bruku trudno było działać. Jego palce zaciskały się coraz mocniej, sprawiając ból. Chciałam na niego krzyknąć, żeby przestał. To nie było przyjemne, nawet dreszcz na plecach stał się torturą. Każda próba wyszarpnięcia się nie dawała efektu, mogłam tylko czekać przyciśnięta jego ciałem do zimnego bruku, aż przerwie, by złapać oddech. Tortura trwała w nieskończoność. Tak mocno zacisnął palce na moich nadgarstkach, że w końcu nie utrzymałam wewnątrz siebie jęku bólu. To pchnęło go do pogłębienia pocałunku: brutalnie i agresywnie, przelewając w to nienawiść.

Z drugiej jednak strony od czasu walki z Sherylem wszystkie bodźce, uczucia i emocje dochodziły do mnie jak przez mgłę i szybko się rozpływały. Teraz było inaczej, wszystko czułam nawet zbyt wyraźnie, jak gdyby obudził mnie z głębokiego snu łykiem mocnej kawy.

Poczucie braku powietrza szybko ustąpiło, gdy się wycofał. Oddychałam łapczywie, starając się ustabilizować pracę płuc i przestać zwracać uwagę na ból oraz zdrętwienie dłoni.

– Drań – warknęłam.

– A jeszcze przed chwilą wydawało się, że ci się podoba – zakpił.

– Właśnie. Wydawało. – Podkreśliłam ostatnie słowo.

– Hipokrytka.

Nie byłam w stanie przecież ukryć, że kiedy pogłębił pocałunek, zaczęłam z nim współpracować. Oboje to wiedzieliśmy. Był to jednak zaprogramowany odruch. Nie wspominajmy tu o dreszczach, których ślady jeszcze czułam.

– Złaź ze mnie – zażądałam.

– Może grzeczniej. – W jego oczach dojrzałam resztę tego zdania.

Zazgrzytałam zębami ze złości. Jeśli myśli, że mnie od siebie uzależni, to się grubo myli. Nie pozwolę na to. Duma mi na to nie pozwala, choć rozsądek podpowiada, żeby chwilami odpuścić, bo Kanda może mi mocno zaszkodzić. Skądś jednak wiedziałam, że tego nie zrobi. Tłumaczyłam to sobie tym, że działając w ten sposób, pozbawiłby się rozrywki, jaką jest dręczenie mnie i upokarzanie.

– Złaź – powiedziałam już spokojniej.

Zwlekał ze spełnieniem życzenia, żeby mnie jeszcze bardziej rozdrażnić. Zupełnie zapomniałam o przyczynie tej sytuacji. Ważny był tylko pulsujący gniew wywołany przez Kandę. Rozbawione iskierki pojawiły się w jego oczach, gdy gwałtownie wciągnęłam powietrze, czując, jak jego kolano styka się z moim.

Torturowałby mnie pewnie dużo dłużej, gdybym nie zacisnęłam palców prawej ręki w pięść i nie syknęła:

– Akumy.

Błyskawicznie mnie puścił i wstał. Podniosłam się do siadu, rozcierając nadgarstki. Na lewym miałam czerwony ślad, na prawym pewnie też bym go zobaczyła, gdyby nie rękawiczka i kawałek bandaża okrywające przekleństwo. Jednocześnie aktywowaliśmy innocence i zaatakowaliśmy przeciwnika. Do świtu pozostało niewiele czasu. Tym gorzej dla nas, bo mieszkańcy tylko utrudnią nam zadanie. To wzmogło we mnie wolę walki. Atakowałam wściekle i z determinacją. Nie interesowałam się poczynaniami Kandy. Zresztą byłam na niego wściekła za tę scenę, nie ma prawa traktować mnie jak swojej zabawki, jak jakąś dziwkę, zachciankę, którą można zepsuć i wyrzucić. Nie pozwolę mu na to.

Moją uwagę przykuły kobieta i dziewczynka idące w naszą stronę. Były bardzo podobne do siebie, pewnie matka z córką. Najgorsze było to, że akumy też je zauważyły. Zaatakowały, a ja nie mogłam nic zrobić atakowana przez kolejne trzy demony i zbyt daleko, by zdążyć. Starsza z nich osłoniła drugą własnym ciałem. Wiedziała, że umrze, ale zrobiła to. Gdy dosięgły ją pociski akum, rozprysła się niczym popiół. Mała zaczęła krzyczeć z przerażenia i rozpaczy, co tylko pobudziło akumy do dalszego działania. Na oślep rzuciłam się na ratunek dziewczynce. Nadal obrywałam, ale nie czułam bólu. Zresztą to nie mogło mnie zabić.

Złapałam dziewczynkę w ramiona i zniknęłam w najbliższym cieniu. Miałam dosłownie chwilę na odpowiednie działanie. Mała przytulała się do mnie, cicho płacząc, jakby doskonale wiedziała, że każdy głośniejszy dźwięk może ściągnąć na nas kłopoty.

– Jak ci na imię? – zapytałam cicho.

– Molly.

– Posłuchaj mnie, Molly. Puść mnie. – Wykonała polecenie, a ja szybko ściągnęłam płaszcz. – Usiądź tutaj i przykryj się tym. Poczekasz tutaj na mnie, dobrze?

– Nie zostawiaj mnie – poprosiła.

– Mój płaszcz jest wzmocniony. Nawet jeśli cię zobaczą, masz ochronę. Wrócę.

Dziewczynka posłusznie usiadła pod ścianą budynku, zarzuciłam na nią płaszcz i ruszyłam do ataku. Kanda już się trochę oddalił, ale wciąż go słyszałam. Akum pojawiło się więcej, to nie problem. Kłopotem było zmęczenie, wstający dzień i ochrona małej Molly.

– No chodźcie! – krzyknęłam, uśmiechając się diabolicznie.

Wszystkie rzuciły się na mnie jednocześnie. Zabijałam je, oddalając się na wschód od tego miejsca. Towarzyszyła mi tylko euforia wywołana przez niszczenie wroga, nic więcej się nie liczyło. Na tę chwilę wróciła dawna ja. Nie rozumiałam, czemu miałabym rezygnować z tego życia, o czym z uporem maniaka myślałam przez ostatnich kilka dni. Nie zastanawiałam się teraz nad tym. Później będzie czas na refleksje. W tej chwili liczyło się tylko to uczucie.

Dzień zaczął się na dobre, gdy wylądowałam na wschodnim krańcu miasta po skończonej walce. Nie czułam w pobliżu żadnych akum, najwyraźniej to koniec przynajmniej na obecną chwilę. Oparłam się o najbliższy budynek, chcąc zebrać siły. Trzeba wrócić do dziewczynki i zaprowadzić ją do jakiś bliskich. Wytłumaczyć, że nie musi poddawać się rozpaczy. To ostatnie było jak najbardziej w naszym interesie, bez tej jednej akumy mamy sporo roboty.

Wtedy coś zauważyłam, co bardzo mnie zaniepokoiło: nienaturalny błysk w pobliskim lesie. Powinnam znaleźć Kandę i powiadomić go o tym, ale zignorowałam to i podążyłam w stronę zjawiska. Im głębiej w las, tym więcej drzew, ale wcale nie byłam bliżej błysku. Wydawało mi się nawet, że się oddalam, co brzmi nieprawdopodobnie. Gdy się zatrzymałam i cofnęłam parę kroków, wcale się nie zbliżyłam do źródła tego czegoś, odległość się zwiększyła. Nie wiem, co jest grane. Miałam ochotę wrócić do miasta i znaleźć Kandę, ale coś mówiło mi, że jeśli stąd teraz odejdę, już tego nie odnajdę.

Stałam chwilę w miejscu, zastanawiając się, co robić. Zwykle nie ignorowałam przeczuć, ale w tym błysku coś mnie niepokoiło. Czułam, że nie jest to związane z innocence. Pewnie to z tego powodu pojawiły się tu akumy. Gdy miałam ruszyć dalej, zostałam uderzona w ramię, najwyraźniej cios się ześlizgnął. Był jednak na tyle silny, że upadłam na kolana. Zanim udało mi się podnieść, zostałam brutalnie pchnięta na ziemię. Uderzyłam impetem policzkiem, przez co z mojego gardła wydostał się jęk bólu. Usłyszałam, jak klamra paska uderza o coś, to mnie wystraszyło. Mój kolejny ruch także został stłamszony, nim w ogóle go zaczęłam. Napastnik złapał mnie za ręce i ciasno je związał na plecach. Syknęłam wściekle, ale nic nie mogłam zrobić. Szarpnięciem zostałam postawiona na nogi.

– Idziemy. – Usłyszałam gniewny warkot.

Akcent miał dość twardy, podobny do niemieckiego albo coś w tym stylu, co trochę mnie zdziwiło. Byliśmy daleko na zachód od Niemiec, prędzej spodziewałabym się jakiegoś Francuza lub Hiszpana.

Nie mając wielkiego wyjścia, poszłam drogą, którą mi wskazał. Spętana nie mogłam za bardzo walczyć, a uciekanie w tym stanie też nie było dobrym rozwiązaniem. Musiałam liczyć na okazję albo na pomoc Kandy, w co wątpiłam. Nie przylezie tu chyba, że zobaczy ten błysk i pomyśli o innocence lub pójdzie za akumami. Ich jednak najmniej mi brakowało, to tylko dodatkowy kłopot.

Napastnik wprowadził mnie do drewnianej chatki, która okazała się być tartakiem, gdy weszliśmy głębiej. Pnie czekające na pocięcie leżały już na specjalnej szynie, zostałam brutalnie pchnięta w tamtą stronę. Udało mi się obrócić. Napastnik był potężnym blondynem o mętnoniebieskich oczach i nosie jak kartofel. Ubrany był w dość stary, sądząc po jego stanie, płaszcz i jakieś łachy. Z kąta przyniósł gruby powróz, nie pozwolił mi się ruszyć i pchnął na jeden z pni.

– Odwaliło ci? – warknęłam.

– Zamknij się, dziwko – odpowiedział gniewnie.

Starałam się z nim jakoś walczyć, po kilku minutach takiej szarpaniny przywiązał mnie do tego pnia. W najgorszym przypadku zaraz włączy piłę i rozetnie moje ciało na pół. Długo i boleśnie.

– Czekaj tu spokojnie. Ja tymczasem zajmę się twoim przyjacielem. Nie wrzeszcz, bo tego nie lubię. – W jego głosie czaiła się groźba.

Zostawił mnie samą. Gdy mówił o Kandzie, jego oczy rozbłysły dziwacznym blaskiem. Nie wiedziałam, do czego mógł być zdolny. Tak naprawdę nic nie wiedziałam, a on najprawdopodobniej nas obserwował, bo skąd wiedziałby, że nie jestem tu sama? Coś jest bardzo nie tak, a ja nie mogę nic zrobić przywiązana do tego pnia jak jakieś zwierzę ofiarne.

Szarpałam się jak opętana, lecz sznur nie chciał puścić ani o milimetr, ze zgrozą natomiast zauważyłam, że zaczyna się wżynać boleśnie w moje ciało. Co innego, gdybym miała na sobie pełny mundur, a co innego, gdy skórę od powrozu dzieli tylko koszula. Pień też nie pomagał. Był zbyt gruby, żebym mogła go objąć ramionami i spróbować ściągnąć rękawiczkę. Przekleństwo było w stanie przepalić sznur, ale jak je uwolnić? Nie ma szans, żebym którąś rękę przesunęła nad brzuchem, za mocno jestem ściśnięta. Cholera, mogłam tylko czekać na pomoc, a to może potrwać.

Przymknęłam oczy. Byłam zmęczona po całonocnej misji, nie odpoczęłam jeszcze po poprzedniej, euforia już też minęła. Nie pozostawiła jednak pustki, a niedosyt i spokój. Z niewiadomych przyczyn przypomniała mi się tamta scena, gdy matka osłoniła małą Molly. Teraz jak wtedy usłyszałam słowa tak często wypowiadane przez Manę: „Nigdy się nie zatrzymuj. Idź." W przeciągu ostatnich dni chyba właśnie czegoś takiego mi brakowało, nikt mi nie dał poczucia, że moje działania przewyższają całą ideę. Zresztą ja tego nie robię dla Zakonu, świata czy ludzi. Robię to dla siebie, by się zemścić i żyć z moimi bliskimi, których tu mam. Śmierć tamtej wioski we mnie pozostanie, to się nie zmieni. Możliwe, że będzie mnie dręczyć w koszmarach, ale czy to jest powód, by wyrzekać się samej siebie? Wciąż nie wiem, jaki jest cel mojej egzystencji, ale ma ona sens, gdy walczę ze swoimi wrogami, śmieję się z przyjaciółmi, płaczę z nimi i mimo wszystko próbuję żyć normalnie. Po każdej burzy pojawia się słońce, po każdej nocy wstaje nowy dzień.

I mówi to ktoś w tak beznadziejnej sytuacji. Nie mogę się sama uwolnić, a ten facet może wrócić w każdej chwili i zrobić dosłownie wszystko. Muszę czekać na rozwój wypadków z cierpliwością, której mi brakuje. Moje położenie wyglądałoby lepiej, gdybym nie była przywiązana do pnia, który w każdej chwili może zostać przecięty na pół przez cholernie ostrą piłę. Wspaniała wizja śmierci.

Usłyszałam bliżej nieokreślony krzyk gdzieś niedaleko. Szarpnęłam się, jakby w nadziei, że to coś pomoże. Miałam złe przeczucia, ale nie mogłam nic zrobić. Kolejne chwile mijały mi w absolutnej ciszy, ani wiatru ani zwierząt na zewnątrz, co dawało upiorny efekt grozy. Jakoś się tego nie bałam, gorsze miało dopiero nadejść, czułam to każdą komórką ciała. Zresztą nie musiałam długo czekać. Nagła bliskość akum spowodowała, że wciągnęłam gwałtownie powietrze. Modliłam się tylko, by tu nie wpadły. Bezbronną szybko mnie zabiją. Szlag, wszystko jest nie tak jak być powinno. Leżałam spokojnie, by niepotrzebny dźwięk ich nie przywabił.

Nieszczęścia jednak lubią chodzić stadami. W drzwiach stanęły dwie akumy poziomu piątego. Cholernie niebezpieczne i inteligentne, nie mówiąc już o okrucieństwie, jakie przejawiają. Szarpnęłam się wściekle. Powoli podeszły bliżej, uśmiechając się sadystycznie. Bardzo przypominały w tym Klan Noah. Łapiąc się na tej myśli, poczułam obrzydzenie. Rozumując w ten sposób, sama byłam im jakoś podobna, a to bardzo mi się nie podobało.

Przełknęłam nerwowo ślinę, próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Te bestie znajdą najgorszy z możliwych sposób, żeby mnie zabić. Stanęły przy panelu sterowania całej maszynerii. Wizja takiej śmierci mnie przerażała. Co innego zginąć w walce, a co innego bezsilna i zdana na łaskę oprawców.

Wtedy do akcji wkroczył Kanda. Nie wiem, skąd i jakim sposobem, ale ważne, że jest. Zaatakował z furią, bez zbędnych słów czy gestów. To jednak za mało, bo tarcza piły została uruchomiona. Spojrzałam na to ze strachem, nieprzyjemny dźwięk towarzyszył walce, drażniąc moje uszy. Przesadzam? Niemożliwe, to naprawdę tak wygląda.

– Kanda, uwolnij mnie – warknęłam.

Nie zareagował, jakbym nic nie mówiła. Cholerny Japończyk miał mnie gdzieś, zajmując się jedynie akumami. Nawet się nie przejął, że jego atak o milimetry ominął mój nos. Nie chcę wiedzieć, co by było, gdybym w tym momencie podniosła głowę. Obserwowałam pojedynek ze złością, gdy pień zaczął drżeć. Spojrzałam w stronę piły. Wydawało mi się, że była dużo dalej. Czekaj, to znaczy, że...

– Kanda, do cholery! Uwolnij mnie! – wrzasnęłam. – Kanda!

Nie reagował, walcząc nadal z oboma demonami. Szarpałam się z powrozem, wiedząc, że i tak nic to nie da. Lepsze jednak to niż bezczynne czekanie na śmierć.

– Kanda!

– Nie drzyj się – warknął, poświęcając mi ułamek sekundy uwagi.

– Wyłącz to!

Nie zareagował. Poczułam, jak sznur wżyna mi się w brzuch. Im mocniej na niego napierałam, tym gorszy był ból. Zamknęłam oczy, nie chcąc patrzeć na własną śmierć. W mojej głowie zaczęły pojawiać się dość głupie pytania jak na tę sytuację. Czy będzie bolało? Czy będę przytomna do końca czy nie wytrzymam i zemdleję? Dlaczego w ogóle martwię się o takie szczegóły? Przecież umrę! Sam fakt jest już okrutny. Wyobraźnia podsuwała mi coraz makabryczniejsze wizje, przez to wszystkie mięśnie miałam napięte, oczekując najgorszego.

Słyszałam dwa wybuchy charakterystyczne dla akum, uczucie ich bliskości zniknęło, a pień przestał się trząść. Zaskoczona otworzyłam oczy. Kanda stał nade mną i rozcinał więzy. Jego mina była jak zwykle niewzruszona. Czułam, że wściekłość zaraz we mnie eksploduje. Gdy stanęłam bezpiecznie na nogach, spoliczkowałam go.

– Jak mogłeś?! – wrzasnęłam.

Chwycił mnie za nadgarstki i pchnął na pień. Pochylił się tak, że półleżałam, czując jak jego biodra opierają się o moje. To mnie trochę krępowało zwłaszcza, że ta pozycja była dość dwuznaczna.

– Lepiej się uspokój – powiedział chłodno.

– Dlaczego mnie wcześniej nie uwolniłeś? – warknęłam.

– Byłem trochę zajęty, jakbyś nie zauważyła.

– Jasne. Chwila by cię nie zbawiła, ale co ciebie obchodzi, że ktoś umiera ze strachu o własne życie, którego w żaden sposób nie może chronić. Przeklęty drań.

– Tak? A kto dał się schwytać? Chyba nie ja, co?

– Złaź ze mnie. Nie jestem twoją dziwką.

– Zawsze możesz nią zostać. – Uśmiechnął się bezczelnie.

Gdyby nie to, że trzyma mnie w żelaznym uścisku, dostałby w tę durną gębę. Jak tak mógł w ogóle?

– Spróbuj tylko, to pożałujesz – warknęłam.

– Tak myślisz? Aktualnie to ja zawsze ląduję na górze.

– Przestań! – wrzasnęłam. – Jesteś takim samym pieprzonym psem Leverriera jak Spencer. Myślisz, że nie wiem, do czego zmierzasz? Nie urodziłam się wczoraj!

Patrzyłam mu w oczy z wściekłością. Miałam dość jego gierek. Nie wiem, dlaczego tak to rozgrywa, nie chcę wiedzieć.

– Ciekawe. Ostatnio ciągle się tak zachowywałaś.

– Zaskakująca zmiana tematu – zakpiłam. – Puścisz mnie wreszcie czy zamierzasz mnie wziąć w tym jakże wygodnym miejscu?

– Skoro ci tak wygodnie, możemy nadal rozmawiać w tej pozycji – zadrwił.

– Chcesz tylko rozmawiać? – syknęłam.

– Nie prowokuj. – Spokój w jego głosie podsycił mój gniew.

To prawie niemożliwe, żeby ktoś tak szybko zmieniał nastroje, doskonale odgrywał kolejne kwestie w odpowiedniej barwie.

– Nienawidzę cię – warknęłam. – Czego ty ode mnie chcesz?

– Na razie odszczekaj to porównanie do pudla.

– Nie ma mowy. Niby czym się od niego różnisz? Nie tknąłeś mnie? Nie wiem, ile razy już do tego zmierzałeś. To tylko kwestia czasu, aż spełnisz to marzenie.

– Za wysoko się cenisz. To nigdy nie było moim marzeniem. Jak już to zachcianką.

– Czyli przyznajesz, że o tym myślałeś?

– A jeśli nawet, to co? O to akurat możesz oskarżać każdego faceta, którego spotkasz na ulicy.

– Puść. – Uspokoiłam głos.

Rozluźniłam mięśnie, dopiero teraz czując, jak mocno mnie trzyma. Zrezygnowałam z jakiegokolwiek oporu, to i tak bezsensu. Poziom adrenaliny malał, ustępując zmęczeniu.

– No już, puść mnie. – Praktycznie go prosiłam.

Byłam przekonana, że spróbuje mnie jeszcze drażnić, ale odsunął się na dwa kroki. Jeszcze przez moment stałam oparta o pień. Kątem oka zobaczyłam, jak blisko zagłady byłam. To już nie miało znaczenia. Najwyższy czas rozwiązać jeden z problemów. Powoli zaczęłam rozpinać guziki koszuli obserwowana przez Kandę.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał po chwili zdezorientowany.

– Jak to co? Ułatwiam ci zadanie – odpowiedziałam najniewinniejszym tonem, na jaki było mnie stać.

Złapał za moje nadgarstki. W jego oczach dojrzałam gniew.

– Ty już całkiem głupiejesz? Przestań.

– Jesteś dziwnym facetem, Kanda. Najpierw mówisz, że chcesz, a teraz nie bierzesz.

– Nic takiego nie powiedziałem, do cholery. Przestań się wydurniać.

Puścił mnie i odsunął się. Palce jednej ręki zacisnął w pięść, chyba nawet o tym nie wiedział.

– Ja się nie wydurniam, lecz stawiam sprawę jasno. Mam dość twoich gierek. Ciągle tylko rzucasz podtekstami. Całujesz, a potem traktujesz jak najgorszego śmiecia, jakbym to ja cię skrzywdziła. Już tego nie rozumiem. Nie mieścisz się w żadnej kategorii. Wszystko robisz po swojemu, a ja nie wiem, czy mam ci ufać, czy cię nienawidzić. Przestań w końcu kręcić i spójrz na mnie.

Podczas moich słów odwrócił się do mnie plecami, podsycając gniew. Miałam tego dość. Nie ruszył się. Podeszłam do niego i szarpnięciem odwróciłam go do siebie.

– Jeśli tak bardzo tego chcesz, to proszę bardzo. Miejmy to raz na zawsze za sobą. Jakoś to przeżyję.

– A może ty na coś liczysz, co? – zakpił, nadal nie patrząc mi w oczy.

Stłumiłam w sobie chęć wymierzenia mu policzka. To nie rozwiąże problemu.

– Tak, liczę na to, że wreszcie określisz, czego tak właściwie chcesz – powiedziałam najspokojniej, jak umiałam. – Nie możesz wciąż lawirować pomiędzy chcę a nie wezmę, bo coś tam.

– Nie o tym mówiłem – odparł beznamiętnie.

– Wiem, o czym mówiłeś. Głuchy by wiedział, ale mam to gdzieś. To by nic dla mnie nie znaczyło. Zresztą jak za każdym razem. To tylko durny obowiązek, do którego musiałam się przyzwyczaić. Gdybyś znał mnie tak dobrze, jak twierdzisz, wiedziałbyś to.

Jego spojrzenie prześlizgnęło się od dołu do góry i zatrzymało na oczach. Nie mogłam z niego nic wyczytać jak zwykle, gdy próbuję z nim rozmawiać zamiast obrzucać obelgami.

– Ściągnij koszulę i usiądź – powiedział w końcu.

Wykonałam polecenie, czekając na rozwój wydarzeń. Usiadł obok, wyciągnął bandaż i opatrzył mój poharatany powrozem brzuch. Chciał tym zakończyć temat. Nie, żebym liczyła na cokolwiek, ale nadal nie wiedziałam, na czym stoję. Próbowałam przewiercić go wzrokiem, co oczywiście było niemożliwe.

– Ubierz się – polecił.

– Znowu mam się wszystkiego domyślać? – zapytałam, z premedytacją nie wykonując polecenia. – Co, nie podoba ci się, że stałam się uległa, żeby mieć z tobą spokój? A może tak bardzo brzydzisz się mną i moimi próbami nieprzywiązywania wagi do tego, co dzieje się z moim ciałem?

Wtedy pchnął mnie do pozycji leżącej i pochylił się, przytrzymując lekko moje nadgarstki. Nie wydałam z siebie najcichszego dźwięku, choć mięśnie same się napięły w oczekiwaniu na pierwszą falę bólu. Jakoś nie wierzyłam, że mógłby być dla mnie delikatny. Nie dla kogoś takiego jak ja.

– Gdybym chciał cię wziąć, wziąłbym cię – powiedział cicho, a jego oddech muskał moją twarz. – Gdybym chciał cię skrzywdzić, skrzywdziłbym cię. Cokolwiek chciałbym z tobą zrobić, zrobiłbym to nawet bez twojej zgody i dobrze o tym wiesz. Nawet teraz, gdy mi pozwoliłaś, napinasz się i boisz, oczekujesz bólu, żeby złagodzić to, co może nadejść. I kto jest bardziej żałosny: ja z moimi niezamiarami czy ty ze swoim strachem?

Milczałam, czując, jak jego kolano rozsuwa mi uda. Albo jego słowa były tak marną przykrywką albo mnie prowokował do jakiekolwiek reakcji.

– Masz rację – powoli cedziłam każde słowo. – Myliłam się. Nie jesteś taki jak Spencer. Ty jesteś jeszcze gorszy.

– Gorszy, bo czasem cię pocałuję? – Uśmiechnął się drwiąco. – A może gorszy, bo nie zrobiłem z ciebie takiej szmaty, która ucieka w panice, gdy tylko wie, że jestem gdzieś obok? Nie zaprzeczaj. Tak było i dobrze o tym oboje wiemy.

– Gorszy, bo nie wiem, co mam myśleć za każdym razem, gdy mnie całujesz. Nie wiem, czego oczekujesz.

– I lepiej, żeby tak było.

– Nie – sprzeciwiłam się. – Określ się w końcu. Nawet jeśli ma być to nieprzyjemne, chcę wiedzieć.

– Nie. Nawet jeśli zatańczysz przede mną nago. Koniec tematu. Nie wracaj do niego.

– Może po prostu sam nie wiesz, czego naprawdę chcesz. Szkoda, że to ja muszę za to płacić – stwierdziłam cicho.

– Kretynka – warknął i mnie pocałował.

Gest był delikatny i krótki. Puścił mnie i wstał. Na moment zamknęłam oczy, rozluźniłam mięśnie. Nie skarżyłam się na ból czy zmęczenie, zastanawiało mnie tylko, która jest godzina. Głupia ciekawość, nawet głodu nie czułam. Za to poczułam uderzenie jakiegoś materiału w twarz.

– Ubierz się, zanim zaśniesz – mruknął Kanda.

Otworzyłam oczy. Leżały na mnie koszula i płaszcz. Musiał go odebrać tej małej, którą uratowałam. Popatrzyłam na Japończyka, który kręcił się po pomieszczeniu, sprawdzając każdy kąt. Podniosłam się do siadu i założyłam koszulę.

– To ty jesteś kretynem – stwierdziłam, zapinając kolejne guziki.

– Kazałem ci skończyć ten temat – warknął.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Z płaszcza zrobiłam sobie posłanie, co prawda nie miałam czym się nakryć, ale to można przeżyć. Ziewnęłam potężnie.

– Wyjątkowo cię posłucham, bo idę spać – rzuciłam.

Spojrzał na mnie wściekle, ale milczał. Chyba miał dość albo limit słów mu się wyczerpał na dziś. Nie zagłębiałam się w to, zamykając oczy. Jeszcze mi się przyśni, a to by była już przesada. Wystarczy, że znoszę go w rzeczywistości, sen to inna bajka, powinna być przyjemniejsza.

Ze świata sennych marzeń coś zaczęło mnie wyrywać. Zirytowana odwróciłam się na bok. Wtedy zostało ze mnie zdarte okrycie.

– Noah, budź się.

– Jeszcze chwilę – jęknęłam.

– Budź się.

Otworzyłam oczy, ale jego już nie było obok. Szedł do wyjścia, zapinając mundur. Nie wiedziałam, że z drugiej strony pomieszczenia też są drzwi. Japończyk zatrzymał się na progu i na coś patrzył. Zaciekawiona podniosłam się, wzięłam do ręki płaszcz i podeszłam do niego. Uśmiechnęłam się lekko, widząc wschód słońca. Tylko po to mnie obudził... Nigdy nie zrozumiem tego człowieka i motywów jego działania. Jest zbyt skomplikowany.

W milczeniu obserwowaliśmy budzący się dzień. Wczorajsze spięcie gdzieś się rozpłynęło. Zresztą nie miałam ochoty drążyć tematu i psuć sobie humoru. Chyba tak po prostu musi być. On, ja i pełno różnych myśli, działań, sytuacji.

– Wracamy? – spytałam, nie patrząc na niego.

Miałam na myśli miasto. Wciąż przecież nie znaleźliśmy innocence, a po to tu przyjechaliśmy.

– I tak nie ma tu tego, co nas interesuje – odpowiedział. – Trzeba skontaktować się z Kwaterą Główną.

– A innocence? – Spojrzałam na niego.

– To nie innocence, a ten szalony iluzjonista. Akumy pozbyły się go, zanim powiedział, gdzie jesteś. Idziemy, nic tu po nas.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top