Rozdział 26.
„Na pewno mamy powód
Powód, aby trwać
Powód by się poddać
I by opierać się"
Leżałam na podłodze, blokując kolejny atak Kandy. Mało mi przy tym ręki nie złamał. Odepchnęłam go kopniakiem i podniosłam się. Po chwili wylądowałam na ścianie z kijem na gardle. Jego brutalność nie znała granic. Uśmiechnął się triumfalnie. Wydawało mu się, ze to koniec. Nic z tego. Odwróciłam jego uwagę i wymknęłam się z kleszczy. Uniknęłam ciosu w plecy. Zaatakowałam. Podciął mnie, zaraz odpłaciłam się tym samym. Walczyliśmy na podłodze, kiedy do sali wszedł Reever. Nawet się tym nie przejęliśmy.
– Możecie na chwilę przestać? – Chyba nasze zachowanie go zirytowało.
Czekaliśmy, które pierwsze przerwie. Zachichotałam złośliwie.
– Jak dzieci. Macie robotę! – wrzasnął zdeprymowany.
W jednej chwili odrzuciliśmy kije i podnieśliśmy się.
– Ale jak? Razem? – zapytałam.
– Macie misję. Tak, razem.
– On w charakterze mojej niańki? – Wskazałam na Japończyka.
– Nie wiem, Vivian. O to musisz zapytać Komuiego. Czeka na was z generałem Socalo.
– Chodź.
Po chwili siedziałam wygodnie w fotelu naprzeciwko biurka Kierownika. Kanda stał nade mną jak kat nad grzeszną duszą. Pasowało to do niego. Zwłaszcza, że na sali był bezwzględny. Socalo siedział w drugim fotelu i nie przejmował się nami. Zawsze lekceważył egzorcystów. Nikt z nim nie zadzierał.
– No więc o co chodzi, Komui? – zapytałam przesłodzonym głosem.
– Wyruszycie do Petersburga. Tam spotkacie się z Allenem i Lavim. Niedługo powinni się tam zjawić także Lenalee i Krory.
– I co mamy znaleźć? Kolejnego opryskliwego dzieciaka?
– Vivian, nie tym tonem proszę. Doniesienia o działaniu innocence nie precyzują, co macie znaleźć. Płyną do nas sprzeczne informacje.
– Zabawa w ciuciubabkę – mruknęłam pod nosem, obserwując cień Kandy nad sobą.
Komui udał, że tego nie słyszy. Chyba miał mnie już dość. To nie tak, że nie chciałam się stąd w końcu wyrwać, ale też nie zamierzałam zapomnieć, ile czasu Komui mnie tu trzymał, tłumacząc się moją kiepską kondycją po akcji z trucizną Centrali.
– A pan, generale, co planuje? – zwrócił się do Socalo.
– Zostawię ich w Petersburgu i zamierzam pojechać w głąb Rosji. Chyba, że sobie nie poradzą.
Prychnęłam z dezaprobatą. Czy on sądzi, że jesteśmy dziećmi, które potrzebują opiekuna? Żarty sobie stroi?
– Miasto jest duże, dlatego wysyłam ich w szóstkę. Poradzą sobie. Mam nadzieję, że będziesz na siebie uważać, Vivian.
– Wiesz, że nie będę.
Chciałam go sprowokować. Dał mi szansę, ale to nie znaczy, że złożę mu taką obietnicę. Pytanie, czy teraz mnie wycofa.
– Kanda, mam nadzieję, że przynajmniej ty będziesz rozsądniejszy niż ona.
– Wiesz, że wolę zabić ją osobiście.
Bardzo zabawne, Japończyku. Boki zrywać. Humor to on ma. Tylko nie po tej stronie, co trzeba. Nie dam mu tej przyjemności. Ale już chyba lepiej zginąć od Mugenu niż zdradzić. Nieważne.
– Mamy wziąć ze sobą Linka? – zapytałam.
W końcu kręcił się po Kwaterze Głównej bez zajęcia. Trochę było mi go żal. Poza tym po tamtym pojedynku cień Allena zyskał odrobinę mojej sympatii. No i był jeszcze jeden powód mojego pytania.
– Nie. Link zmieni Spencera, jak wrócicie – odparł Komui, sprawiając, że się skrzywiłam. – I jeszcze jedno Vivian: nieważne co ci zrobił Spencer, pamiętaj, że jest po naszej stronie.
– Przecież wiem. Nie ufasz mi? – mruknęłam obrażonym tonem.
– Ufam, ale nie chcę konfliktu w terenie.
– Z Kandą jeszcze się nie pozabijaliśmy, więc trochę więcej zaufania poproszę.
– Przeczytajcie dokumenty, przygotujcie się do misji i w drogę.
Przez cały czas czułam na sobie wzrok Japończyka. Udawał, że czyta, sądząc chyba, że jestem ślepa i nie zauważę. Znowu robił za niańkę. Albo coś mu się nie podobało w misji. Zapewne ja. Na usta cisnęły mi się złośliwe słowa, ale nie odezwałam się. Musiałam skupić się na zadaniu.
W Petersburgu przywitało nas sierpniowe słońce. Od razu złapaliśmy kontakt z Allenem i Lavim, którzy przeszukali część miasta. Resztę podzieliliśmy na sektory do sprawdzenia przez każde z nas. Z wyjątkiem mnie, bo oczywiście Kanda nie spuszczał ze mnie oka. Było to dość wkurzające, bo tylko traciliśmy czas. Japończyk mógł się spokojnie zająć innym terenem zamiast próbować mnie niańczyć.
Po trzech dniach bezcelowych działań miałam wszystkiego dość, a w szczególności podążającego za mną jak cień Kandy. Brak porządnego snu też nie pomagał, ale nie mogłam sobie pozwolić, by którykolwiek zauważył dręczące mnie koszmary. Zresztą Lenalee i Krory również nadal się nie pojawili. Miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko, a mogliśmy w tym czasie robić coś bardziej pożytecznego.
Innocence w końcu się znalazło w łapach akum, które nie miały z nami żadnego szans. Nie stanowiły nawet dobrego worka treningowego dla mojej rosnącej furii, zwykłe płotki. Gdy pozbyliśmy się ostatniej, dołączyli do nas Lenalee i Krory.
– No nareszcie – warknęłam na ich widok.
– Mieliśmy problemy po drodze, ale widzę, że sobie poradziliście – odpowiedziała młoda Lee, nieświadoma mojej furii.
– Byłoby szybciej, gdyby nie wasze spóźnienie i głupie wytyczne twojego brata.
– Vivian, daj spokój.
– Nie odzywaj się, Allen – warknęłam na niego, wyczuwając obecność Noah.
– On ma rację, królewno. Daj spokój. Przecież chcą cię chronić.
Jak na komendę obróciliśmy się w kierunku znanego nam głosu. Przed nami stali Tyki, Road i bliźniaki. Z naszych przeciwników ze starcia na Arce Noah brakowało jedynie Skina, którego wtedy załatwił Kanda. Przeciwnikom towarzyszyły trzy akumy czwartego poziomu, co tylko pogarszało moje przeczucie. Siedmioro przeciwko naszej szóstce, bo wątpię, by Spencer był w stanie nas w jakikolwiek sposób wesprzeć. Mieliśmy przerąbane.
– Nikt was tu nie zapraszał – warknęłam.
– To takie dziwne, że martwimy się o członka rodziny? – zapytał Tyki, uśmiechając się kpiąco. – Pytanie, gdzie i czemu ukryli cię egzorcyści przez ten cały czas?
– Nie twój interes. Przylazłeś ględzić?
Doskoczył do mnie gotowy do zadania ciosu, lecz byłam na to przygotowana i uniknęłam ataku, aktywując dopiero co schowane innocence.
– Wiesz, po co przyszedłem, królewno.
Gdzieś kątem oka zobaczyłam, jak reszta też rusza do walki, lecz mało mnie to obchodziło. Nie obawiałam się starcia z Mikkiem, lecz nie mogłam go zlekceważyć. Jeśli podejrzewali mnie o bycie Kluczem, a pewnie tak właśnie jest, zamierzał mnie zabić, skoro nie było szans, żebym do nich dołączyła. Tu już nie chodziło o tę głupią wojnę, lecz moje przetrwanie.
Wymienialiśmy ciosy, nie przejmując się niczym dookoła. W przeciwieństwie do Tykiego, który czuł się świetnie, zaczynałam odczuwać zmęczenie. Ciało nie słuchało mnie tak, jak tego chciałam i zaczynałam mieć wątpliwości, czy tym razem Komui nie miał racji, trzymając mnie w Kwaterze Głównej. Zaraz jednak wyrzuciłam tę myśl z głowy. Nie było na to czasu, każde zawahanie da przeciwnikowi możliwość kontrataku. Nie mogłam sobie na to pozwolić, jeśli chciałam żyć.
Trzask łamanej kości zmieszał się z eksplozją bólu, która przysłoniła mi widok. Z wrzaskiem upuściłam sztylet z niesprawnej ręki, instynktownie odskoczyłam i to uchroniło mnie przed kolejnym atakiem. Nie mogłam jednak nic zrobić, kiedy Mikk dopadł do mnie i przeszył dłonią moje płuco. Wyciągnął ją z krzywym uśmiechem zadowolenia, rozrywając ciało. W ustach miałam krew, opadłam też bezwładnie na bruk otumaniona bólem.
– Noah! – Usłyszałam gdzieś za sobą.
Nie zareagowałam jednak, zresztą podejrzewam, że Kanda miał własnego przeciwnika na głowie, więc nie powinien się mną przejmować. Podniosłam spojrzenie na Tykiego, który podrzucał mój sztylet z rozbawieniem wypisanym na twarzy.
– Sądziłem, że zabawa potrwa dłużej – powiedział. – Co cię tak osłabiło, królewno?
– Nie twój zasrany interes – warknęłam mimo bólu.
Splunęłam krwią. Było źle, a nie mogłam liczyć na pomoc z którejkolwiek stron. Czyżbym się w końcu doigrała?
– Nie bądź taka oschła, królewno. – Zaśmiał się. – Zawsze możesz zmienić zdanie co do strony, po której stoisz. Zapewniam, że przyjmiemy cię z otwartymi ramionami.
– Nie jestem pieprzonym zdrajcą.
– Naprawdę chciałem po dobroci – stwierdził, zaciskając dłoń na sztylecie. – Sama mnie do tego zmuszasz, królewno.
– Skończ pieprzyć, Mikk.
Zbliżył się na krok, kucnął i złapał mnie za przód płaszcza, by spojrzeć mi w oczy. Wiedziałam, że lada chwila przywitam się ze śmiercią, ale nie zamierzałam dać bydlakowi tej satysfakcji.
– Od którego innocence powinienem zacząć? – zapytał. – Pozwolę ci wybrać.
Nie mogłam na to pozwolić. Choć nienawidziłam innocence i Czarnego Zakonu, to kryształ sprawiał, że byłam użyteczna dla egzorcystów, że mieli powód, by mnie trzymać przy sobie. Nie mogłam tego stracić, stać się w pełni bezwartościowym śmieciem. Odchyliłam głowę tylko po to, by się zamachnąć i uderzyć czołem o czoło Tykiego. Zaskoczony moim atakiem dał się przewrócić na plecy, co pozwoliło mi przejąć choć odrobinę kontroli nad walką. Zębami rozdarłam mu nadgarstek ręki, w której trzymał moje innocence w momencie, gdy wypuścił mroczną materię, rozłupując srebro. Innocence jednak wypadło mu z dłoni. Chwyciłam je i odturlałam się od niego kawałek.
– Nie będziemy się tak bawić, królewno – syknął rozwścieczony.
Zacisnęłam sprawną dłoń na własnym krysztale, zębami ściągając rękawiczkę ze złamanej ręki. To była moja jedyna linia obrony, bo ucieczka nie wchodziła w grę. Wątpliwe, że pozwoliłby mi daleko umknąć, a na wsparcie nie liczyłam.
Tyki nie miał problemu, żeby mnie dopaść. Szarpałam się, nie zważając na ból ran i ociężałość zmęczonego ciała. Przekleństwo spaliło policzek przeciwnika, w nos uderzył mnie smród palonej skóry, a uszy wypełnił krzyk bólu. Zaraz też dostałam w twarz, co mnie otumaniło jeszcze bardziej. Mimo to czułam, jak ręka Tykiego zaciska się na moim skrzydle i je łamie. Tym razem to ja wrzasnęłam z bólu. Mimo to atakowałam dalej przekleństwem, mając nadzieję na wyrządzenie wystarczających szkód, by inni mogli go dobić. Nie widziałam szans na to, bym wyszła z tego cało.
Niespodziewanie zostałam puszczona i Tyki zniknął. Nie wyczuwałam już żadnego z wrogów, co było dziwne. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że właśnie rozwiewa się przede mną biała postać, którąś skądś kojarzyłam. Rozejrzałam się półprzytomnie. Lavi podnosił się z ziemi ciągnięty za kołnierz przez rozwścieczonego Kandę, Lenalee klęczała z czyjąś głową na kolanach, a po jej policzkach spływały łzy. Nie rozumiałam, co się dzieje. Przy dziewczynie kucał właśnie Tiedoll, kawałek dalej stał Marie i Krory. Skąd mój mistrz się tu wziął? I czemu wszyscy są tak bardzo przerażeni?
W końcu do mnie dotarło, kogo brakowało i nad kim się pochylali.
– Allen.
Własny szept pełny przerażenia wydawał się krzykiem. Nie wiedziałam, jak do tego doszło. Byłam zbyt skupiona na przetrwaniu własnej walki, by przejmować się resztą. Co się stało? Czemu, do wszystkich diabłów, trafiło właśnie na niego? Przecież nie mogłam stracić ostatniej nici łączącej mnie z Maną. Dowodu, że to wszystko było prawdziwe. Ostatniego członka rodziny, którą utraciłam dawno temu.
Wbrew rozsądkowi podniosłam się na kolana, choć ból rozrywał mnie na kawałki. Z trudem łapałam powietrze przez uszkodzone płuco, gardło co chwilę zalewała mi krew. Wiedziałam, że żyję tylko dlatego, że geny Noah nie pozwalają śmierci tak łatwo mnie dopaść. Czułam, jak uwolniony od sztyletu kryształ wbija mi się w dłoń, pali skórę, lecz nie zastanawiałam się, dlaczego. Nie miało to żadnego znaczenia w obliczu tego, co mogło się za chwilę zdarzyć.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się do nich doczołgać. Odepchnęłam Laviego, by dostać się bliżej do Allena. Dopiero wtedy mnie zauważyli, ale nie zważałam na to. Liczył się tylko nieprzytomny, zakrwawiony Walker, z którego uciekało życie. Wiedziałam, że to, co chcę zrobić, skończy się dla mnie źle, ale na to też nie zważałam. Zawinęłam przeklętą dłoń w rękaw płaszcza i przyłożyłam ją do torsu chłopaka.
– Noah, ani się waż.
Powoli traciłam kontakt z rzeczywistością, więc Kandę słyszałam, jakby przez szkło. Nie podniosłam na niego spojrzenia, nie miałam siły. Chyba próbował mnie odciągnąć, lecz na to nie pozwoliłam, ktoś coś mówił, lecz już to do mnie nie docierało. Liczyło się tylko zielone światło spływające z połamanej ręki do ciała Allena. Nawet jeśli go w pełni nie wyleczę, dam mu szansę na przeżycie. Tylko to się liczyło.
Wiedziałam, kiedy zabrakło mi powietrza, lecz nie dusiłam się. Nie dochodziły do mnie żadne dźwięki, jakby dookoła zapanowała pustka. Byłam dziwnie spokojna, choć docierało do mnie, co się dzieje. Po chwili usłyszałam, jak coś pęka. Wiedziałam, lecz nie miało to żadnego znaczenia, gdy siły mnie opuściły. Pozwoliłam ciału opaść, zamykając oczy. Potem nie było już nic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top