Prolog

Mała dziewczynka obudziła się o wschodzie słońca. Wyglądała na cztero-, pięciolatkę o ślicznych ciemnobrązowych włosach i lśniących zielonych oczach. Prawe z brązową plamką. Plecy miała dziwnie wygięte. Nie był to jednak garb. Ubrała się po cichu i wyszła z pokoju, nie budząc dziecka obok. Zapukała do następnych drzwi. Dwaj mężczyźni kończyli właśnie śniadanie.

– Kiedy nauczysz się, że przyjdę cię obudzić, maleńka? – zapytał jeden z nich z uśmiechem na ustach.

– Nie mogłam spać.

– Twój brat śpi?

– Tak. Nawet nie drgnął.

– To dobrze. Zjedz. Musimy porozmawiać.

– O czym?

– Zobaczysz.

Wstał i wyszedł. Był jakiś smutny i przygaszony. Dziewczynka usiadła na jego miejscu i jadła śniadanie. Nie przejmowała się milczącym towarzyszem. Nigdy się nie zastanawiała, dlaczego nosi maskę, to nie było ważne. Niedługo i tak ich drogi się rozejdą. To tylko przyjaciel ojca chrzestnego. Nikt inny. Drugi mężczyzna wszedł z małym dzieckiem na ręku. Był gotowy do wyjazdu.

– Maleńka, wyjeżdżamy – powiedział cicho.

– Jeszcze się nie spakowałam.

– Nie zrozumiałaś mnie. Ty zostajesz z moim przyjacielem.

– Tutaj?

– Tak.

– Nie możesz mi tego zrobić! – krzyknęła ze złością.

– Maleńka, zrozum. Muszę wyjechać, a ty musisz zostać. Jeszcze kiedyś się spotkamy. Obiecuję. Pamiętaj, co ci mówiłem.

Podszedł do niej i pocałował w czoło. Zabrał małą walizkę i wyszedł z dzieckiem na ręku. Dziewczynka milczała. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Chwilę później usłyszała konie, co oznaczało, że odjechali. To nie był żart. W oczach małej tliła się złość. Drgnęła, kiedy poczuła dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła głowę.

– Chodź.

– Dokąd?

– Zobaczysz.

Wyszli na zewnątrz. Prowadził ją pewnie przez brudne uliczki. Nie rozmawiali każde pochłonięte przez własne myśli. Mężczyzna skręcił w bramę. Na budynku wisiała mosiężna tablica. Było na niej tylko jedno słowo – sierociniec. Mężczyzna poprowadził dziewczynkę do gabinetu dyrektorki. Wymienili kilka zdań.

– Zostajesz tu. Powodzenia.

Wyszedł, zostawiając ją wśród obcych ludzi. Dziewczynka zaczęła powtarzać jak mantrę:

– To wina tego gówniarza. To on mi go zabrał.


* * *


Dziecko nie jest niczemu winne. To twoja wina, cudzoziemcze. Strzeż się, bo nie spocznę, póki cię nie dopadnę. Zginiesz z mojej ręki. Przyrzekam ci to na krew, która płynie w mych żyłach, na prochy mych rodziców i miłość, którą mi odebrałeś. Umrzesz. Pamiętaj o tym.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top