Epilog

Jeszcze nigdy powrót do Kwatery Głównej nie był tak trudny dla nich wszystkich. Nawet Kanda nie mógł odnaleźć się w sytuacji. Lavi opierał się na jego ramieniu, wciąż nie mogąc uwierzyć, że do tego doszło. Przeklinał się, że pozwolił się zranić. Gdyby nie to, Vivian by żyła. Allen nie powiedział słowa od poprzedniego wieczora, gdy nawrzeszczał na Kandę, Lenalee ukradkiem ocierała łzy. Żadne z nich nie mogło w to uwierzyć, ale tak było. Druga śmierć w tak krótkim czasie.

W ich świadomościach zgliszcza nadal płonęły, ogień pożerał ciało, które należało do jednej z nich. Teraz już jej nie było.

Mimo że zdobyli innocence, wracali jak przegrani. Przeszli przez Arkę w milczeniu. Komui już na nich czekał jeszcze nieświadomy tragedii. Zmarszczył brwi, widząc ich miny.

– Gdzie piąta? – zapytał.

Przez hol biegła Abba, chciała się przywitać z przyjaciółmi. Nawet dla niej ta cisza była nienaturalna. Zatrzymała się w połowie dystansu i zaczęła rozglądać się za Vivian. Nigdzie jej nie widziała. Dziewczynka uznała to za żart egzorcystki.

Nikt się nie odezwał, przeciągając słowa w czasie, jakby mieli nadzieję, że jeśli tego nie powiedzą, wszystko wróci do normy. Lenalee podeszła do brata i przytuliła się do niego, Allen spuścił głowę, powstrzymując łzy, Lavi krążył spojrzeniem po pomieszczeniu, szukając punktu zaczepienia. Nawet Kanda wydawał się dziwnie poruszony.

– Gdzie jest Vivian? – zapytała Abba, podchodząc do Japończyka.

Wtedy pojawiły się pierwsze łzy. Musieli im powiedzieć, choć to tak strasznie bolało.

– Noah nie żyje – powiedział cicho Kanda.

– Nie wkręcaj mnie – odparła dziewczynka. – Vivian, wyłaź!

– Abba, Yuu mówi prawdę. Ona zginęła – wyszeptał Lavi.

– To nieprawda. Obiecała, że wróci. Zaraz pojawi się w Arce, a wy przestaniecie udawać.

Dziewczynka czuła nieznośne łzy pod powiekami. Nie wierzyła w ani jedno słowo. Przecież Vivian zawsze dotrzymywała słowa. Obiecała, że jej nie zostawi, nie mogła kłamać.

– Noah, nie żyje, mała. Jej już nie ma. Nie wróci.

– Kłamiesz! Nie mogła umrzeć! Obiecała...

Abba odwróciła się na pięcie i pobiegła do siebie. Zszokowany Komui objął płaczącą siostrę. Nie wierzył w ich słowa, ale wszystko wskazywało, że nie kłamią.

– Co się wydarzyło? – zapytał cicho.

Kanda zrzucił z siebie ramię Laviego i ruszył w swoją stronę. Nie chciał tego wysłuchiwać, pragnął jak najszybciej zapomnieć. Następca kronikarza tymczasem wyjaśnił wszystko pokrótce Kierownikowi.

Pół godziny później wszyscy już wiedzieli o śmierci Vivian. Egzorcyści spochmurnieli. Najpierw śmierć Squalo, teraz ona. Wielu nie mogło uwierzyć, że córka Czternastego zginęła. Nikt jednak nie wypytywał o szczegóły, pozostawiając czwórkę przyjaciół w spokoju. Na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas.

Lenalee spędziła resztę dnia w gabinecie brata. Ukołysana płaczem spała na sofie pod czujnym okiem Komuiego, który nie miał już głowy do pracy. Nikt mu dziś tego nie wytykał. Odtwarzał w myślach całą sytuację po raz kolejny. Zastanawiał się, jak poinformować o tym Tiedolla, co powiedzieć Leverrierowi i jak ułagodzić sprawę. W jego głowie narodziło się pytanie „dlaczego?" Przecież dopiero Vivian wyszła z depresji po śmierci Squalo. Obiecała zrobić wszystko, by pokonać Earla, żeby już nikt z nich nie zginął. Ironią losu trafiło na nią. Dlaczego?

To pytanie gościło też w pozostałych głowach. Lavi z Sanatorium wrócił do siebie, chciał zasnąć albo przynajmniej zająć się czytaniem. Zżerało go poczucie winy. Gdyby nie pozwolił się zranić, Kanda nie byłby nim obciążony, a Vivian nie wróciłaby po nich i przeżyłaby. Nie mógł sobie tego wybaczyć, nie potrafił się na niczym skupić. Nawet leżenie sprawiało mu trudność. Rozpierała go energia, chciał coś robić, by tylko zapomnieć choć na moment. Nie pamiętał takiego bólu. Nie złagodziło go przyjście Kiri, która położyła się obok niego. Nie siliła się na słowa, sama nie chciała słyszeć pocieszenia, które nic nie dawało. Ważniejsza była obecność drugiego człowieka. Wiedziała, że Vivian stała się bliska Laviemu i teraz powstała dziura, która nigdy się nie wypełni.

Allen też nie mógł zasnąć. Połknął już trzy tabletki nasenne i nic. Link ledwo powstrzymał go przez wzięciem następnej, został za to zwyzywany. Walker nie pozwolił mu powiedzieć słowa i ukrył mokrą od łez twarz w poduszkę, ale nawet ona nie tłumiła jego szlochu. Przed oczami miał obrazy każdej ich kłótni, godzenia się, dobre i złe chwile, nie mógł nie usłyszeć żadnego ze słów, które padły z jej ust, nawet jeśli były największą obelgą. Nie chciał tego zapomnieć, mimo że bolało. Tęsknił za nią tak bardzo. Ból rozrywał serce, nie pozwalając jednak umrzeć. W żyłach buzowała mu wściekłość na Kandę, który powstrzymał go przed rzuceniem się Vivian z pomocą. Wierzył, że się uda, nie chciał słuchać, że mógł też zginąć. Ważna była tylko Vivian, a ona umarła. Przez nich, przez niedopilnowanie, nie uratował jej. Wierzył, że może.

Czuł na sobie spojrzenie Linka, który mu współczuł. Widział przecież, jak Allen się męczy, ale nie znajdował słów pocieszenia, które ułagodziłyby ból rozstania.

Kanda wbrew osądom innych też czuł się z tym źle. Miał dość tajemnic, oszukiwania, bycia kimś innym. Teraz już nie musiał, jej nie ma. Odpowiedzialność się skończyła.

Kolejną minutę stał pod prysznicem. Zimna woda spływała cicho po jego nagim ciele. Nie mógł uwierzyć. To było nierealne. Przecież zawsze wychodziła obronną ręką ze starć ze śmiercią. Szczęście nigdy jej nie opuszczało. Nie musiał się o to martwić, a teraz okazuje się, że nie dotrzymał obietnicy danej temu kretynowi. Najgorsze było, że zawiódł sam siebie. Nikt się nie dowie prawdy o jego uczuciach i motywach. To musi zniknąć. Kanda nie może rozmieniać się na drobne, to niedorzeczne. Przeklinał sam siebie za słabość, choć nie uronił łzy. Tego też nie potrafił.

– Coś ty zrobiła, Noah? – szepnął.

Analizował w myślach każdą sekundę tamtej chwili. Coś mu się nie zgadzało, ale nie zamierzał łudzić się, że Vivian żyje. To by go tylko osłabiło, ten rozdział jest już zamknięty.

Wycierając się, pomyślał o Abbie. Przeklęta Noah obiecała jej, że wróci, a teraz mała siedzi w pokoju, płacze i czuje się oszukana. Odpowiedzialność za nią ciąży już tylko na Kandzie. Wiedział, co musi zrobić. Ubrał się i poszedł do dziewczynki. Zastał ją tak, jak się spodziewał.

– Mała – szepnął, siadając na krawędzi łóżka.

Od razu się do niego przytuliła, mocząc mu łzami koszulę. Objął ją ramieniem. Nie zamierzał mówić tych głupich regułek, bo i tak to nic nie zmieni. Pozwolił jej płakać coraz bardziej przekonany, że Vivian planowała swoją śmierć. Przecież mogła wyskoczyć razem z nimi. Znała zagrożenie, a mimo to zdecydowała się zostać w środku. I jeszcze jej słowa trzy dni przed misją, że ma zniszczyć listy i zdjęcia ze skrytki. Wtedy myślał, że to tylko takie gadanie podyktowane przerażeniem. Teraz nie był tego pewny. Czy śmierć Squalo i poznanie prawdy o sobie tak ją dobiło, że postanowiła to skończyć? Czy generałowie maczali w tym palce? W końcu kazali mu zapomnieć o całym zadaniu.

– Kanda. – Usłyszał szept dziewczynki. – Przepraszam, że nazwałam cię kłamcą.

– Już zapomniałem – odparł.

– Dlaczego Vivian złamała obietnicę?

– Ratowała mnie i królika. Jestem pewny, że tego nie chciała.

„Kretyn" – pomyślał, wchodząc na grunt kolejnych kłamstw.

– Tęsknię za nią.

Chciał odpowiedzieć, że on też, ale się powstrzymał. Tamto nie miało już znaczenia.

– Myślisz, że kiedyś o niej zapomnę? Przecież odeszła.

– O tych, których się kocha, nigdy się nie zapomina. Pamiętaj o tym.

– Dziękuję, Kanda, że jesteś tu ze mną.

Wtuliła się w niego i zasnęła pełna smutku, bólu i poczucia niesprawiedliwości. Nie mogła więc zobaczyć lekkiego uśmiechu na twarzy Kandy po jej słowach. Żałował, że stało się właśnie tak, może byłoby inaczej.

„Dlaczego odeszłaś?" – zapytał w myślach, zamykając oczy. Czuł się tym wszystkim zmęczony. Pusty pokój za ścianą będzie go prześladował do końca życia. Był o tym przekonany, ale musiał żyć. Dla niej i tej małej istoty, która spała wtulona w niego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top