Część 1
Życie ludzi może zostać zniszczone w sekundę. Wiedziałam, że stabilizacja nigdy nie jest trwała, a szczęście jest tylko złudne. Jednak jak człowiek ma wszystko, nie myśli, że za chwilę może tego nie mieć. Że może stracić wszystko bezpowrotnie.
Byłam zwykłą córką Afrodyty średniej rangi. Nie byłam blisko z matką, nie interesowałam się niczym innym niż swoim wyglądem i czubkiem własnego nosa. Nie pragnęłam władzy, władza kojarzyła mi się tylko z wysiłkiem. Dlatego nie zabiegałam o przychylność bogów. Byłam praktycznie nieznana dla reszty, nie robiłam również problemów, dlatego nigdy nie sądziłam, że mogłabym zostać jakkolwiek ukarana za swoje lekkie życie.
Byłam jak setki innych dzieci Afrodyty. Aż do wielkiej czystki.
Tego dnia leżałam na kanapie w rezydencji dyspozycyjnej dla mało ważnych dzieci Afrodyty i leniwie spędzałam popołudniu. Promienie słońca wlatywały przez otwarte okiennice i przyjemnie mnie grzały. Uwielbiałam takie leniwe dni. W ogóle ubóstwiałam swoje mało wymagające, nieśmiertelne życie.
Bawiłam się srebrną zawieszką, prezentem, który wczoraj dostałam od mojego kochanka. Obserwowałam to coś z każdego kąta, zastanawiając się do czego ten mały metalowy gnat może służyć. Wydawał się wyjątkowo brzydkim naszyjnikiem.
– Czy to prezent od Rizzo? – Usłyszałam zaczepny głos obok siebie.
Spojrzała w prawo, na niskim stoliczku do kawy przysiadł się mój brat Florence. Znaliśmy się dość dobrze, bo byliśmy z jednego rocznika. Niedługo mieliśmy świętować swoje pięćdziesiąte nieśmiertelne urodziny. Nawet wspólnie planowaliśmy to przyjęcie.
– Hmmm? Może... – mruknęłam, podnosząc metal pod słońce.
Nawet nie błyszczało tak jak powinno. Za to miały jakieś bruzdy.
– Cholera, przeleciałem go już dwa razy, a ja nie dostałem od niego żadnego prezentu.
Roześmiałam się. Nasi kochankowie są zmienni i wszyscy wiedzą, że niedługo rozejdą się nasze drogi. Niespecjalnie ktokolwiek podchodził poważnie do związku z dzieckiem Afrodyty. My chcieliśmy się tylko zabawić, a druga strona być w centrum uwagi pięknej osoby. To jak symbioza. W grę nie wchodziły uczucia.
Dlatego nawet drogie prezenty nie były brane na poważnie.
– Musisz być bardziej przekonywujący – powiedziałam zaczepnie, dźgając go w kolano.
– Co to w ogóle? – zapytał.
Nie miałam pojęcia, dlatego wzruszyłam ramionami.
– Nie mam pojęcia. Ale by nie ranić jego uczuć, udawałam zachwyconą.
Wybuchliśmy śmiechem.
– Jesteś wyjątkowo miła – naigrywał się. – Ja bym już dawno to wyrzucił.
Rzeczywiście, ten mały, metalowy walec na łańcuszku był ohydny, ale jakoś ciężko mi było to wyrzucić. Postanowiłam, że ubiorę to tylko dziś.
– Ty potworze – zachichotałam, na co rzucił się w moją stronę z złośliwym uśmiechem.
Pisnęłam i wybuchłam śmiechem. Pocałował mnie, na co odpowiedziałam z ochotą. Nie było w tym nic erotycznego, w końcu byliśmy rodzeństwem. My, dzieci bogini miłości, uwielbialiśmy pocałunki, podchodziliśmy do tego jak do zabawy, dlatego całowaliśmy się z każdym, nawet nawzajem. Często nawet w akcie przywitania, czy zabicia nudy.
– Hej, słuchajcie! – Do salonu wbiegła jedna z naszych sióstr.
Oboje sapnęliśmy niezadowoleni i zerknęliśmy na Różę. Jedną z najśliczniejszych dziewczyn jaką widziałam na Olimpie.
– Przestańcie się lizać! – wrzasnęła i wskoczyła na nas.
Cała nasza trójka wybuchła śmiechem. Zostałam pocałowana w skroń przez chłopaka i w policzek przez Róże, a to tylko dlatego, że leżałam pośrodku.
– NO MÓW – pogoniliśmy ją. Byliśmy ciekawi czym tak się ekscytuje.
Poprawiła się na nas, na co oboje jęknęliśmy. Była naprawdę szczupłą osobą, ale jednak trochę ważyła.
– Odwołano dzisiejszy koncert, na rzecz jakiegoś ważnego wydarzenia.
Jęknęliśmy równo z rozczarowaniem. Lubiłam koncerty organizowane przez dzieci Apollo. To najlepsza szansa by poznać nowych ludzi, zabawić się przy dobrej muzyce i się ładnie ubrać. Wszyscy uwielbialiśmy te wydarzenia.
– Nie – jęknęłam głośno, obejmując dziewczynę. – Kto mi teraz wyśpiewa arie operową w nocy?
– Nie popatrzę sobie na tyłeczki wybitnych artystów.
– Czasem togi im się zsuwają – zaczęłam grę.
Uwielbiałam te zboczone gadanie. Nie mówiliśmy tego oczywiście poważnie. Tylko żartowaliśmy.
– I nie tylko tyłeczki widać – dołączył do mnie, szeroko się uśmiechając.
Wybuchliśmy śmiechem.
– Ale co takiego się stało, by odwołać koncert? – zapytałam podejrzliwie.
– Nie wiem – mruknęła, odgarniając jasne włosy Florence. – Podobno coś się dzieje na górze.
Byłam zaskoczona, a jednocześnie mało zainteresowana. Miałam gdzieś o co kłócą się bogowie. Miałam własny, wygodny świat. Szkoda tylko, że musieliśmy wszyscy być obecni podczas wielkiego zarządzenia Zeusa.
– Teraz spędzę noc samotnie – westchnęłam ostentacyjnie, przyciskając nadgarstek do czoła.
– Poproś Oriona – szturchnął mnie blondyn – na pewno ci w niczym nie odmówi.
Prychnęłam i tym razem się nie uśmiechnęłam. Orion był jednym z najstarszych synów Apollo i był kompletnym dziwakiem. Odkąd się pojawiłam na Olimpie, tylko dlatego że byłam najładniejszą kandydatką do nieśmiertelności, gapi się na mnie nieustannie. Wygląda jak szczeniak i gdziekolwiek się obrócę, widzę jego błękitne oczy wlepione we mnie. Na początku mi to schlebiało, nawet do niego podeszłam, ale zwiał na drzewo. Dosłownie. Wdrapał się na górę, a ja nie mogłam wyjść z zaskoczenia przez następny tydzień. Później zaczęło mnie to przerażać, następnie irytować, a teraz to ignorowałam. Był dla mnie jak każdy krzak, który mijałam. Normalną i znajomą rzeczą w moim otoczeniu. Zawsze gdzieś był, zawsze gdzieś mnie obserwował, a ja to przyjęłam.
Jednak mimo, że się do tego przyzwyczaiłam, zastanawiałam się co on ma na myśli, dlaczego to robi. Wiedziałam, że jest wysoko postawiony, był blisko z ojcem, miał wszystko, był aktywny seksualnie, ale mimo to cały czas się na mnie gapił.
Myślałam, że nigdy się tego nie dowiem.
Nam, dzieciom bogini piękna, wyszykowanie się zajmowało dużo czasu. Musiałam być idealna, piękna i pachnąca. Każdy z nas miał jakiś swój charakterystyczny zapach, to była nasza wizytówka. Ja zawsze pachniałam delikatnie stokrotką i drzewem herbacianym. Sami mieszaliśmy zapachy, by były oryginalne.
Nikt mi tego nigdy nie powiedział, ale patrzyło się na mnie inaczej w środowisku mojego rodzeństwa. Zaskakujące, ale tylko ja byłam brunetką. Brunetką o ciemnych oczach. Wszystkie dzieci Afrodyty byli blondynami o pięknych rysach twarzy i jasnych oczach. Wszyscy byli ikonami piękna, wszyscy byli do siebie podobni.
Oprócz mnie.
Miałam brązowe kręcone włosy i ciemne oczy. Zadarty nos i skłonności do piegów, gdy byłam zbyt długo na słońcu. Nie można było mi zarzucić, że jestem brzydka, gdybym była, nie byłoby mnie tu, ale czułam że wymaga się ode mnie więcej, że jestem obserwowana, a moje ruchy i błędy są bardziej widoczne. W końcu w tłumie najbardziej rzucałam się w oczy swoim ciemnym kolorem na tle jasnych blondynów. To tak jakbym była czarną owcą w stadzie.
Jednak nigdy nie wpakowałam się w kłopoty, nie potrzebowałam ich. Dzieci Afrodyty potrafiły być toksyczne i dramatyczne, ja potrafiłam wyczuć kłopoty od osoby i takie osobistości mijałam szerokim łukiem. Szczycę się najmniejszą liczbą dram na swoim koncie.
Tak było dotychczas.
Gotowa wyszłam z Florence. Szliśmy żartując, wisząc na sobie. Było tak jak zawsze, nikt nawet nie przypuszczał naszego końca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top