9. MAGICZNA PRZYSIĘGA

Babinka podbiegła do Kasy, uklęknęła i wyciągnęła następczynię z kałuży, po to aby zalaną krwią głowę ułożyć na kolanach. Zgrabiałymi palcami przesunęła po ranie na szyi, po zakrwawionej, nieruchomej twarzy. Już nie chichotała, ani nie wrzeszczała, tylko w nieznanym mi języku szeptała uspokajająco i bujała się do przodu i do tyłu.

Mac Dara z nożem pochylił się, zapewne zapragnął zarżnąć także staruszkę. Ta niczego nieświadoma, jakby w amoku czy transie, nawet nie drgnęła.

– To tylko wariatka – zaoponowała Moira, ale on odepchnął ją na bok. Wtedy się wtrąciłem.

– Ona nie wyrządziła nam krzywdy, chodźmy stąd, kapitanie.

– Chronisz czarownicę?

– Pragnę zwrócić twoją uwagę, kapitanie, że czarownica nas uratowała.

– Nie ta czarownica. Poza tym dziewczyna nie uczyniła tego z dobroci serca.

– Nikt nie jest na tyle dobroduszny.

– A jednak ty stoisz przede mną – syknął zły, ale nie uderzył mnie. Nie tym razem.

Czarodziejka w milczeniu stała niedaleko wyjścia. Tym razem nie odciągnęła mnie na bok, nie próbowała rozdzielić z Mac Darą. Zrozumiała siłę mojej lojalności, nie musiała wiedzieć o tym, że wraz z ostatnimi wydarzeniami ją podważyła.

W głowie krążyły mi myśli – uważać na siłę i zdradę Duara, uważać na zmianę decyzji kalkulującego Mac Dara, uważać na Duffa, aby nie zbiegł z klifu w pogoni za Wallą. Poczułem się niczym wyrzucony przez morze rozbitek, w dodatku na obcej wyspie i ze wszystkich stron otaczało mnie niebezpieczeństwo.

Wąskim, pogrążonym w ciemności korytarzem dotarliśmy do wbitych w ścianę drewnianych kołków, po nich wspięliśmy się do sypialni. Skromnego, niewielkiego, usłanego szkicami oraz książkami pomieszczenia. Jeden z woluminów leżał na poduszce, okładka przyciągnęła uwagę. Rysunek przedstawiał buchające czerwone niczym krew płomienie, stojącego w tle mężczyznę oraz ogromny cień skrzydeł. Kaligraficzny tytuł głosił – Legendy Wolności. Skryłem niewielki wolumin za pazuchą, aby podczas flauty zagłębić się w opowieści, znowu zatracić się w świecie niesamowitych historii i magii. Jak za czasów gdy Lira czytała mi po kolacji, przy świetle świecy, gdy cienie kładły wokół nas niepokojące cienie, a na zewnątrz wył wiatr – wzywały do siebie syreny czy też czyhały monstra z dalekiego południa. Kły długości ramienia wzbudzały trwogę, sierść skrzyła się drobinkami lodu i spływała szarością, brunatem, ryk grzmotu.

Mac Dara zajmował się szukaniem dobytku, a Moira zniknęła za zasłoną z drobnych kostek. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i gdy tylko zlokalizowałem obszerną skrzynię podszedłem i zacząłem ją przeglądać. W skupieniu milczeliśmy. Ciszę przerywały jedynie szelest kartek, materiału i szczęk metalu.

Nie zajęło nam dużo czasu, aby znaleźć swoją broń i skromny dobytek. Mac Dara jako pierwszy wyszedł do saloniku, gdzie leżało zapakowane mięso na podróż. Żadne z nas go nie zabrało. Moira przeszukiwała szkatułkę z kryształami, kilka z nich znalazła się w foczej torbie. My też nie odmówiliśmy sobie łupów, chociaż nie miałem pojęcia, który z kamieni, proszków czy mikstur posiadał jakąkolwiek wartość. Ostatecznie wyszedłem na zewnątrz z pustymi rękoma, zostawiłem za sobą okrutne zapachy śmierci, a zaciągnęłem się przyjemnym aromatem mokrej ziemi i lasu.

Słońce rozlało się pomarańczą po wierzchołkach drzew. Przywiązane do pali stworzenia tworzyły kakofonię krzyków, skwiru i skrzeku, tłumiąc szum drzew i śpiew innych ptaków.

– Nie oczekuję, że od razu mi zaufacie – odezwała się Moira i poprawiła jagodową bandanę, aby zasłonić okropną bliznę. – Ale proponuję współpracę.

– Współpracę? Aby takową zawrzeć należy mieć coś do zaoferowania. – Mac Dara nie bawił się w podchody, tylko przeszedł do konkretów.

– Jestem czarodziejką, a jak wszyscy wiemy w odnoszących największe sukcesy załogach trzyma się jednego z moich. – Położyła dłoń na uszytej z foczej skóry torbie. Ramię ozdobiono ich nietypowymi zębami.

– Te załogi także widnieją na marynarskich szczytach list do zlikwidowania.

– Jednak trzymaliście się z moim ojcem – zauważyła.

– Nie dla największych sukcesów.

– A co z waszymi druhami? Myślicie, że znajdziecie ich w tej głuszy? – Dłonią nakreśliła krąg, wskazując na wznoszące się ponad rzeką wiekowe drzewa. – Znalazłam was, znajdę i ich.

– Zajęło ci to sporo czasu – mruknąłem, choć tak naprawdę nie spodziewałem się, że ktokolwiek przybędzie nas z odsieczą.

– Ponieważ już zrezygnowałam z was. – Na policzki wstąpiły rumieńce, a głos nieco zadrżał. – Zdecydowałam, że sama jakoś dam sobie radę, ale zawróciłam.

– Co zmieniło twoje zdanie? Wizja samotnej walki naprzeciw bandzie mundurowych? – Mac Dara odszedł na kilka kroków, stanął niedaleko chaty, skąd unosił się smród śmierci i ziół. Powykrzywiane drzewa jarzębiny stały na straży, nieudolnie przeganiając złe duchy.

– Wierzę, że jeszcze podejmiecie właściwą decyzję, że mi uwierzycie.

– Skoro oczekujesz od nas zaufania, to spal staruchę i to miejsce szalbierskiej sprawiedliwości.

– Śmiercią czarownicy mam udowodnić nie tylko swoją wartość ale i lojalność?

– Wśród legendarnych piratów krąży pewna tradycja. Każdy kto pragnie dołączyć do załogi, porzuca dawne życie, a konkretniej zabija wszystkich, którzy go z nim łączyli. – Zamilkł na moment, a kruk w tle wydał z siebie coś na podobieństwo chichotu, aż zadrżałem. – Powiedzmy, że to twoja inicjacja.

Sądziłem, że Moira odmówi, że nie posiadała w sobie takiego okrucieństwa. A jednak minęła kapitana, wyjęła z kieszonki w rękawie dwa proszki, klasnęła w dłonie i buchnął granatowy płomień. Zwinnie, jak kot, przeskoczył na drewniany dach, zaczął żarłocznie sunąć po ścianach, na dach. W powietrzu szybko uniósł się smród palonych ciał, wymieszany z ziołami i drewnem. Zniewolone ptaki rozpoczęły głośniejszy, wydawało mi się, że szalenie radosny rejwach.

– Mam nadzieję, że w rękawie posiadasz więcej takich asów. – Mruknął z drapieżnym uśmiechem.

– Posiadam, ale nawet czarodziej w pojedynkę ma niewielkie szanse, dlatego w zamian za przysięgę pomocy mojemu ojcu, odnajdę waszych kamratów, pomogę zyskać statek i pokonać wszelkie przeszkody w odzyskaniu reszty załogi.

Mac Dara wystawił przed siebie dłoń.

– Naplułbym, ale wolę, abyś ty nie pluła – zaskakująco zabrzmiało jak żart.

– Przysięgę na bogów, na magię, na życie. – Z tymi słowy wysunęła z kieszeni fiolkę. Niewielką, mieniącą się czerwienią i czernią substancję.

– Przysięgam na wszystko w co wierzę, na wszystko co we mnie żywe.

Odkorowała flakonik, rozlała maź na wewnętrznej stronie dłoni i uściskiem zapieczętowali sojusz. Czarny niczym otchłań dym wydostał spomiędzy skóry kapitana a czarodziejki. Uniósł się w powietrzu, zafalował na boki podłużnym, mieniącym się krwią cielskiem. Zasyczał i znikł, a ja zdałem sobie sprawę, że magia posiadała w sobie więcej mroku i potęgi, niż potrafiłem czy choćby chciałem objąć to rozumem.

Gdy oderwali od siebie dłonie, dym zniknął, obydwoje przybrali nieprzeniknione maski na twarzy.

– Za obietnicę! – Kapitan odszedł w kierunku chaty. Jeszcze przez chwilę stał i patrzył na swoje dzieło.

Wydawało mi się, że przez skrzeczenie ptaków i trzask przeskakujących iskier przedziera się przeraźliwy śmiech, wrzask, dudniące, niezrozumiałe słowa niczym zapowiedź nadchodzącej burzy. Ponad chatą unosił się ciemny, skrzący dym, tak samo magiczny, jak posłuszne płomienie.

Skwir mewy zwrócił moją uwagę na ptaszyska. Z zapałem, póki kapitan nie rozkazał wznowić podróży, zabrałem za uwalnianie ptaków. Przy czym szukałem krwistych śladów na skrzydłach – znaku Walli.

Duff by tego chciał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top