19. RAGHNALL NIE ŻYJE


Nowy właściciel leowali po obejrzeniu swojego zakupu zapewnił, że posiadał ludzi wyszkolonych do okiełznania bestii, więc transport powinien przejść gładko. Kilka razy powtórzył, że mieliśmy się trzymać z boku, co wcale mi nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, wolałem nie zbliżać się do stworów i zostawić niebezpieczną robotę dla specjalistów.

Mimo dobrego przygotowania kupca i jego zespołu skłamałbym mówiąc, że nie ogarnęła mnie trwoga na widok wypuszczonych na wolność monstrów. Spętali je łańcuchami oraz założyli na pyski kagańce, ale strach na myśl, że któryś się mógł się uwolnić i zacząć rozszarpywać nową załogę, zawiązał ciasny supeł na żołądku. Inni także posyłali stworzeniom nieufne spojrzenia i niektórzy z pewnością zaczęli żałować podjętej w nocy decyzji dołączenia do kompanii.

Zanim pozbyliśmy się groźnego balastu, ranek rozlał się w porcie żółcią, pomarańczem i delikatną mgiełką. Przezroczystą spódnicą przykryła przystań, łajby i nabrzeżne stragany. Na deptaku roiło się od podróżnych, rybaków, handlarzy czy marynarzy, nawet na ulotną chwilę pojawiło się kilku mundurowych. Zmęczonych i znużonych swoimi obowiązkami, które winni czynić z przymrużeniem oka ze względu na łapówki.

Na pomoście stały ogromne skrzynie, worki z cebulą, ziemniakami i grochem, do tego beczki z solonym dorszem oraz wędzone makrele i suszona wołowina. Gdy ostatni z leowali opuścił luk pokładowy z ogromnym żelaznym kagańcem na paszczy oraz kolczastą obrożą, poczułem ulgę. Bydle przepasano liną i przeniesiono na ląd, wtedy nowa załoga zabrała się za ładowanie prowiantu. Horace jako nowy kuk zaczął przeglądać zakup i pokręcił nosem.

– Powiedz kapitanowi Mac Darze, że następnym razem wolałbym być obecny podczas negocjacji.

– To znaczy? – zapytałem, po tym jak przeturlałem pod ścianę beczkę. – Teraz ty wydajesz tu rozkazy?

Z początku oblał się rumieńcem, jakby raz jeszcze zapomniał, gdzie się znalazł, po czym podszedł do worka z grochem. Wielką chochlą uderzył bok. Metaliczny szczęk zaskoczył kilku z zainteresowanych rozmową kamratów.

– Wielu handlarzy, aby oszukać wagę dorzuca do środka stare podkowy czy kawałki drewna.

– Nie wiem, kim byłeś wcześniej, ale dla nas to normalne. – Otarłem pot z czoła, po czym oparłem dłonie na pasie. – Jeśli zostaniemy oszukani nie wykłócamy się, inaczej następnym razem nikt nie sprzeda nam prowiantu, a może nawet przywita nas z orszakiem mundurowych.

– Sądziłem, że piraci zacieklej walczą, gdy im się napluje w twarz – podsumował.

– Lepiej, aby taki handlarz potem nie spotkał nas na morzu.

– Dopiero wtedy wyrównujecie rachunki? Na morzu panują inne zasady?

– Nie zadawaj tyle pytań, tylko zajmij się garami. Jak tylko uporamy się ze skrzyniami i opuścimy port, lepiej żeby czekało na nas coś ciepłego do strawy, inaczej grupa głodnych, skacowanych i złych korsarzy inaczej z tobą pogada.

– Zrozumiałem przekaz. – Zasalutował.

– Tutaj mówi się: Aye! Aye!

– Aye! Aye! – Znowu zasalutował i tym razem zniknął mi z oczu.


Nie ociągaliśmy się. Gdy tylko ostatni worek znalazł się na pokładzie, czym prędzej postawiliśmy żagle. Wydawałem rozkazy, pospieszałem majątków oraz poprawiałem, gdy źle wykonywali swoje nowe obowiązki, kiedy to Mac Dara stał za sterem. Nie uśmiechał się, ale z jego twarzy biło zadowolenie i duma.

Nowej załodze daleko było do ideału. Część z nich nigdy nie żeglowała, inni tkwili w słodkim pijaństwie, a reszta oszołomiona nową sytuacją albo się kłóciła i domagała wypuszczenia w najbliższym porcie albo rzygała pod siebie; ze strachu, z zatrucia, chory morskiej, albo wszystkiego na raz.

Aby stłumić próby buntu przedstawiłem kilku z bardziej agresywnych i upartych oprychów podpisane kontrakty i sugestywnie wskazałem na przytroczony do pasa szamszir.

– Mogę wypuścić was w najbliższym porcie, ale albo wypruje wam przed tym flaki, albo port będzie znajdował się na środku oceanu.

Odpowiedź zawsze brzmiała tak samo i obyło się bez niepotrzebnych walk, tym bardziej gdy takiemu szczurowi powiedziałem, aby rozejrzał się po kapitańskiej kajucie. Ciężkie, rzeźbione meble, kryształowy żyrandol, sznury pereł, złote okucia, obrazy. Bogactwo najmniejszych detali rozbudziło głód w oczach każdego przerażonego bądź wściekłego wizją żeglugi korsarza.

Gdy już wszystko znajdowało się na swoim miejscu i załoga działała w miarę sprawnie, przyszedł czas na planowanie.

Mapę przytrzymywała butelka rumu, dwie książki i odlany z ołowiu koń.

– Na której z wysepek był przetrzymywany? – zapytałem.

Moira wskazała na jedną z mniejszych plam okalających Węża – tak nazwano go ze względu na podłużny, wijący się wygląd. Mniejsze z nich stanowiły Kostki.

– Minął ponad tydzień od abordażu na Wyspę Skazańców – zastanawiałem się na głos.

– Jak mówiłam ojciec twierdzi, że zakotwiczyli statek w zatoczce i mieli go tam zostawić, aż rozprawią się z jeńcami.

– Jeśli to prawda wrócimy na nasz okręt – wydedukowałem z większym entuzjazmem.

– Nawet jeśli to Duar i tak wciąż będzie nas ścigał. Nie spocznie, póki nie pomści śmierć żony – odparł Mac Dara, przy czym spojrzał na czarodziejkę.

– Musisz nam wybaczyć nieporozumienie... – zacząłem, ale Moira wpadła mi w zdanie:

– Wydaje mi się, że Fergal pragnął wyeliminować mnie, jako maga. Nie winię was za to.

Brzmiała dojrzalej, niż wyglądała. Drobna, niska, o okrągłej, niewinnej twarzy i wielkich, ufnych oczach.

– Powiedz nam wszystko, co wiesz na temat lochów na Kostce – Mac Dara oparł dłonie na stole i uważanie przyjrzał się mapie, jakby potrafiła odpowiedzieć na pytania czy odkryć tajemnice.

– Ojciec wspomniał w liście o jaskiniach zatapianych przez przypływ, o wykutych w skale korytarzach i grotach. Twierdzi, że wejście znajdowało się od wschodu, wpłynęli przez nie na łódce podczas przypływu.

– Nie mówił o innym wejściu? – zainteresowałem się i dopiłem butelkę rumu. W brzuchu mi burczało, ale kolacja już niedługo powinna zostać przyniesiona.

– Zanim przypięli go łańcuchami do ściany z pewnością oprowadzili po włościach – podsumował z przekąsem kapitan, na co nieco się skonfundowałem. – Wpierw przejmiemy statek. Z pewnością kogoś na nim zostawili, ale nie sądzę, aby ich siły nas zdominowały. Dzięki wartownikom, możemy zyskać niezbędne informacje, aby przeprowadzić szturm na grotę.

– A co jeśli jakoś się ze sobą skontaktują? – Nie podobało mi się zwlekanie. Wszyscy wiedzieli, że oprawcy czując nóż na gardle, czym prędzej pozbywali się swoich ofiar. – Co jeśli zabiją naszych ludzi?

– Nie zaryzykuje naszego życia na rzecz możliwości ratunku starej załogi, na której może już żerują kraby.

Jak zwykle zimny i wyrachowany, ale sensowny, nie działający pod wpływem emocji, a logiki. Mimo wszystko nie podobał mi się pomysł opieszałości planu. Już za dużo minęło, zbyt długo trzymano naszych w niewoli, przyszedł czas na działania, a nie skomplikowane plany.

– Kapitan ma rację. Nie możemy działać zbyt pochopnie. – Moira położyła dłoń na moim ramieniu i posłała uśmiech. – Mój ojciec da radę. Reszta też.

– Z pewnością. – Odparłem z myślą o Keithie i innych. Torturowani, zepchnięci na granicę szaleństwa i wytrzymałości. W środku aż mnie ścisnęło. – Camor może wytrzymać więcej niż nam się wydaje. – Pomyślałem o jego przeoranej bliznami łysej głowy oraz przynależności do narodu czarodziei. Wszyscy znali prawdę na temat ich niezwykłej odporności na ból czy trucizny.

Pukanie nas nie zaskoczyło. Jakiś czas temu Mac Dara posłał majtka po kolację. Drzwi zostały otwarte i do środka wszedł Horace we własnej osobie oraz kobieta o niepokojącym uśmiechu i czerwonych niczym kraby włosach.

– Gdzie jest Serf? – Kapitan wyprostował się i ostentacyjnie oparł dłoń na rękojeści bułata. Sam nabrałem czujności, zwłaszcza gdy podeszli do nas i z boku, na oddzielnym stoliku, aby nie zabrudzić mapy, położyli miski z parującą jeszcze potrawką oraz butelką rumu.

– Wybacz mi, kapitanie, że się wprosiłem. – Wykonał coś na wzór półukłonu dżentelmena. Kobieta jedynie skinęła głową, nie dygnęła, nie ujęła rąbka sukienki. Słyszałem, że panienki z dobrych domów tak czyniły, ale ona mi na taką nie wyglądała. – Uczyniłem to z obawy o kierunek żeglugi.

– Skoro jesteś taki zaznajomiony, to zdradź nam gdzie płyniemy? – Zaplotłem ramiona na piersi, a na usta ubrałem uśmiech. Od początku zadzierał nosa i zapragnąłem ponownie pokazać mu, gdzie znajdowało się jego miejsce.

– Mam nadzieję, że moje obawy są błędne i nie obrałeś, kapitanie, sobie za cel Burzowego Archipelagu.

Prychnąłem.

– A czemu mielibyśmy wziąć go sobie za cel? – zapytał Mac Dara.

– Ostatnimi czasy krążą pogłoski o bogactwach, jakie można tam znaleźć, egzotycznych zwierzętach, których nie ujrzy się nigdzie indziej na świecie, o roślinach wykluwających się z kamieni, o strumieniach wysadzanych klejnotami.

– Czy wyglądamy ci na poszukiwaczy trójgłowej kury znoszącej diamentowe jaja? – zdecydowałem się na kpinę.

– Nie, jednak wolałem się upewnić.

– Upewnić? – zabrzmiał srogi, niski ton Mac Dary. Horace przełknął ślinę i wyraźnie pobladł. – Aby w najbliższej, nadarzającej się okazji zdezerterować, ponieważ nie spodobał ci się cel żeglugi?

– Podpisałem kontrakt – zająkał się, na co kobieta obok zachichotała. Nie tylko mnie bawiło zdenerwowanie kuka.

– Co nie zmienia faktu, że przychodzisz tutaj i podburzasz wątpliwości.

– Życie na wodach jest mi nowe, życie na kontrakt, że tak to nieskładnie ujmę, jest mi nowe. Wybaczcie mi, ale staram się tutaj odnaleźć – spokorniał.

– Brzmisz mi na kogoś, kto sporo wie. Z pewnością nie paliłeś książek, jak ja to czyniłem gdy matka zaganiała mnie do nauki – kontynuował Mac Dara łaskawszym tonem, mimo to mężczyzna widocznie poczuł się skrępowany i niepewny.

– To prawda. Nie paliłem książek. One są cennym...

– Daruj sobie – uciął sucho, po czym wskazał na mapę. – Co mi o nich powiesz?

Horace pochylił się, przez chwilę studiował nazwy i miejsca. Zbierał się w sobie znane mu informacje albo zaczął wymyślać. Nie miałem pewności w co ten mężczyzna pogrywał, ale mu nie ufałem. Jeszcze nie. Nowa załoga, nowi ludzie, nowe cele i pobudki.

Wąż i wyplute Kostki. Ironiczna nazwa Kostki, w końcu węże trawią kości, za to wypluwają sierść, pazury i rogi – zaczął z nutą uczonego, chociaż informacje nie należały do wyszukanych.

– Co wiesz o tej konkretnej wyspie?

– Tę konkretną Kostkę zamieszkuje plemię kanibali – Nathairh, stąd wzięła się nazwa łańcucha wysp, choć rzadko jest używana. Znana jest z górzystych wzniesień, złotych plaży i... – Pokręcił głową niezwykle zestresowany, choć teraz z pewnością nie Mac Darą się martwił. Przynajmniej o tym świadczyły jego słowa. – Niewiele o niej wiadomo. Nikt z własnej woli nie odwiedza tej wyspy.

– To nie prawda – odezwała się kobieta. Stała w lekkim rozkroku. Przy pasie zwisał jej sztylet, z drugiej strony pałasz z zamkniętą rękojeścią w kształcie łapy kocura. I bez broni wyglądała groźnie z niewielką, zniekształcającą jej usta blizną, kilka poważniejszymi na policzku, przymrużonymi oczami, którymi uważnie rozglądała się wokół oraz licznymi tatuażami na twarzy. – Choć muszę przyznać, że większość nie płynie tam z własnej woli.

– Co wiesz na ten temat? – zapytał kapitan, a ona uśmiechnęła się, jak drapieżnik zadowolony z widoku kierującej się w pułapkę ofiary.

– W tych rejonach często karze się pokładowy gwałt czy też inne ciężkie zbrodnie poprzez wyrzucenie łajdaka za burtę niedaleko zamieszkanej przez kanibali wysepki, zwie się je Smacznym Pożegnaniem. Słyszałam, że wielu łajdaków porwały fale, innych rekiny, a ci co dopływali do brzegu czekał okrutny los upieczenia nad ogniskiem czy też oskórowania i zjedzenia żywcem.

– Nużą mnie wasze gatki. – Mac Dara rozsiadł się na krześlę i machnął na mnie ręką. – Danny tnij tego, kto zacznie wciskać nam zbędne informacje.

Gładko wysunąłem szamszir z pochwy i aluzyjnie zaprezentowałem broń poprzez gładki młynek. Blask lamp odbił się od zadbanej nawierzchni ostrza. Horace pozieleniał, broda mu zadrżała, z pewnością żałował, że przyszedł, za to kobieta nie wydawała się poruszona groźbą.

– Zacznijmy od ciebie. – Wskazałem sztychem na mężczyznę. Cofnął się o krok, wystawił przed siebie dłonie i zaczął mówić rozedrganym od strachu głosem.

– Niewiele wiem.

Wykonałem zamach i w takiej pozycji zamarłem, gdy zaczął mówić dalej – piskliwie, niczym dopiero co wyklutę z jaja pisklę.

– Znam mężczyznę, który handluje z kimś z wyspy. Prowiantem, bronią, naftą, czasem bawełną.

– Dzicy potrzebują bawełny?

– To nie dzicy. Podobno skraj wyspy zamieszkuje jakiś lord, nie mam pojęcia, nic więcej mi nie zdradzono. Przysięgam!

– Powiedzmy, że zadowoliłeś naszą ciekawość, ale następnym razem przedstaw nam konkrety. To nie kółko aprobacji elokwencji czy innych bzdet. – Skulił się od mojego głosu, ostrza, cała sytuacja go przerastała. – A ty?

Kobieta zaplotła ramiona pod piersiami i uśmiechnęła się, tak jakbym właśnie nie zagroził bronią, a zaproponował wspólne picie w karczmie.

– Niech kapitan zgadnie moje imię.

Zamachnąłem się. Zwinnie odskoczyła. Ruszyłem za kocicą.

– Niech Mac Dara zgadnie! – Z chichotem wysunęła pałasz i sparowała pierwsze ciosy. Ostrze zaśpiewało o ostrze. Szeroki zamach. Unik. Kopnąłem w krzesło. Poleciało na kobietę. Zwinnie uskoczyła. – A może Patraic?

Imię rozproszyło mnie. Kapitan wyznał je czarownicy z podziemnej rzeźni, więc stojąca przede mną kobieta musiała go znać. Zaprzestałem walki, zerknąłem na kapitana. Uważnie lustrował postać.

– Caliente.

– Patraic. – Wsunęła broń do pochwy i pokonała dzielące ją od Mac Dary kroki. Spiąłem się, ale nie zaatakowałem, nie stanąłem na przeszkodzie. Zrozumiałem, że ten moment należał do dawnych przyjaciół, wspólników, rodziny czy kimkolwiek dla niego była. Poza tym kapitan nie wyglądał na zlęknionego bliskością kobiety.

– Mam rozumieć, że w końcu włosy ci się spaliły?

Zachichotała, przy czym jej twarz nabrała łagodniejszych rysów.

– Powiedzmy. – Niedbałym ruchem przeczesała czerwone pukle i dodała: – Blond jest taki swojski, a ja nigdy nie pasowałam do kosza z brudną bielizną czy zagniatania chleba.

– Nie, nie pasowałaś. - Mac Dara przyglądał się niewieście z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie mogłem rozszyfrować kapitana, czy ucieszył go widok Caliente, czy może wręcz przeciwnie. – Horace, możesz odejść.

– Oczywiście... – Zasalutował, policzki spłynęły różem. – Aye! Aye! Kapitanie. – Zachował resztki godności w szybkim kroku, choć z pewnością ledwo powstrzymał się od biegu. Gdy już uciekł i zamknęły się drzwi, odezwała się Caliente.

– Sporo się zmieniło. – Rozejrzała się wokół. Podeszła do mapy i skinęła czarodziejce.

– Moira.

– Caliente – także się przedstawiła. – Mam nadzieję, że w swoich ziółkach znajdziesz nieco cynamonu na moje włosy.

– Nie jestem kucharką, ale mogę naważyć ci preparatu, aby całkowicie spaliło ci włosy. Chociaż same zapałki też wykonają świetną robotę. – Moira wiedziała, jak odwrócić kartę. Nieznajoma prychnęła nierozbawiona groźbą w marnym przebraniu żartu.

– Widzę, że otoczyłeś się niezłą kompanią, Padraigu. – Kapitan stał w miejscu i przyglądał się solowemu przedstawieniu kobiety. Ponętnym krokiem obeszła stół, przesunęła palcem po zdobieniach, ramach wokół obrazów. Zerknęła na nas i kontynuowała: – Ambicją i upartością zawsze nadrabiałeś swoje braki, Patraicu. Chociaż obydwoje wiemy, że bez Raghnalla byłeś nikim.

– A ty swoją wyimaginowaną charyzmą oraz złudną powabnością uważałaś, że możesz bezkarnie pluć na ludzi i w dodatku ich okradać. – Podszedł do niej powoli i wystawił dłoń. – Nie masz do czynienia z przygłupim synem cieśli.

– Nie zapomniałam o tym. – Wysunęła z rękawa lupę ze złotą rączką i oddała własność kapitanowi. Nie potrafiłem zdusić zaskoczenia. – Sprawdzałam cię, a teraz powiedz mi, czemu trzymasz w swoich szeregach dezertera? – Z tymi słowy wbiła swoje ciemne spojrzenie we mnie. Niemal zagojona rana na odciętym uchu niemiłosiernie zaswędziała. Znamię dezerterów.

– Mam powiększyć twoją bliznę na ryju? – Moja uwaga rozjuszyła ją, ale Mac Dara w porę złapał ramię kobiety i zatrzymał w miejscu, nim rozkręciła się kolejna walka. Tym razem tak łatwo bym nie odpuścił.

– Nie będziecie walczyć – uciął krótko kapitan.

– Na twoim miejscu obcięłabym mu drugie ucho, zanim dostanie szansę, aby raz jeszcze zdezerterować! – Wyrwała się z uścisku i cofnęła o krok. Przyczaiła z boku, jak gotowa do kolejnego skoku kocica.

– To blizna po walce, a nie...

– Nie musisz opowiadać historii swojego życia – wpadła mi w zdanie i lekceważąco machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę.

– A ty lepiej uważaj na słowa, bo do końca tego roku tak przesiąkniesz smrodem smoły, że nawet leowal nie wyczuje twojego zapachu!

Zignorowała mnie i skupiła wzrok na kapitanie.

– Gdzie jest Raghnall?

Skądś znałem to imię, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd.

– Właśnie płyniemy na Kostkę, aby odbić załogę. Jeśli chcesz do czegoś się przydać, to posłuchaj Danniego; łap za wiadro i mopa, i do roboty! – poinstruował ją Mac Dara. Na co zacietrzewiła się i syknęła:

– Nie straszna mi ciężka praca, ale nie przybyłam tutaj po to, aby szorować ci pokład! Podpisałam kontrakt, będę ci wierna przez rok, ale odpłać mi się szczetrością i powiedz, gdzie jest Raghnall.

– Nie żyje.

– Słyszałam takie pogłoski, ale w nie nie wierzę, dlatego odwiedziłam widzącą, wieszczkę czy jak wy to tam mówicie. Powiedziała, że jego cząstka wciąż tutaj jest, że czuję ją, choć jest słaba. – Straciła na nonszalancji, a przybrała maskę desperacji. – Po prostu powiedz mi, gdzie on jest. Znam go. Nie zostawiłby ciebie w tyle. Nie odszedłby...

– Raghnall nie żyje. Idź zajmij się swoimi obowiązkami.

Obowiązkami nie zajmowała się długo. Następnego ranka nikt już jej nie widział. Kapitan na wiadomość o zaistniałej sytuacji rozkazał zaprzestać poszukiwań i skupić się na ważniejszych powinnościach.

Nie potrzebowałem żadnego innego potwierdzenia na to, że Caliante wypadła za burtę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top