11. ZAŁOGA KRASNOLUDA


Ścieżka wiodła wśród kolczastych krzewów janowca o drobnych, żółtych kwiatach. Kolczaste ramiona gęsto porastały ogromne połacie ziemi, a w dodatku piasek pod stopami utrudniał marsz, ale nikt nie narzekał, trwaliśmy w napiętym milczeniu, zerkając po sobie z ograniczonym zaufaniem. Mimo wszystko uśmiechałem się, gdyż wiatr przyjemnie muskał prażoną upałem skórę i osuszał zroszone poranną mżawką ubrania.

Duar wyprowadzić grupę na polanę ponad wioską. W oddali błękit morza niemal zlewał się z niebem. Chatki wyglądały niczym przycupnięte wzdłuż traktu staruszki w słomianych kapeluszach i brązowych sukniach z drewna. Tuż obok w promieniach słońca mieniło się cielsko rzeki Ury, zawijało się przy niewielkim młynie, utorowało sobie drogę pomiędzy skalistym zboczem oraz polem maków i wpadało do morza.

– Tędy! – Duar zboczył z wyznaczonej ścieżki i ruszył w kierunku samotnie rosnącego orzecha.

– Gdzie nas prowadzisz? – Mac Dara przystanął w miejscu.

– Ryzykownie jest nam pokazać twarze wśród rybaków i ich żonek. Mundurowi z pewnością tam przybędą, albo już chodzili po chałupach i nas szukali. Chłopi bez wahania nas wydają, najpierw kosztując strawą i ciepłym mlekiem. Lepiej jeśli od razu pójdziemy do statku. – Wskazał na szumiące na wietrze rozłożyste gałęzie. – Jeśli się nie mylę załoga zakotwiczyła w małej zatoczce niedaleko stąd. Idealne miejsce skryte za skałami przed ciekawskimi oczami przepływających statków.

– Jakim pływacie statkiem?

– Trzymasztowa galera – odparł z dumą.

– Znam tutejsze zatoki. Wszystkie są zbyt płytkie na tak wielki okręt. – Mac Dara zatrzymał się. Palce, którymi zazwyczaj błądził po swojej błyskotce, zacisnął na rękojeści bułata. – Wytłumacz to.

– Mamy swoje sposoby – odparł tajemniczo.

– Tłumacz, albo inaczej porozmawiamy – groźna nuta wypadła ze słowami z wygiętych w grymasie gniewu ust Fioletowego Cienia.

– Potrzebujesz kurtyzany – zawyrokował krasnolud, a ja zachichotałem, za co zostałem obarczony ostrym niczym szabla spojrzeniem kapitana. – Jak tylko zacumujemy w porcie, to zaprowadzę cię do domu uciech i...

– Skoro tak bardzo cię tam ciągnie, to tu i teraz wychędożę cię w kadłub mizerykordią, abyś tylko zaczął gadać.

Duar roześmiał się tak głośno i radośnie, jakby zamiast groźby usłyszał najlepszy żart na całym kontynencie. Jeden z tych przez który ktoś zadławił się pasztetem, a kto inny umoszczoną na kolanach ladacznicę opluł piwskiem.

– Danny ty to masz utrapienie z tak temperamentnym kapitanem.

– Jakoś dajemy sobie radę – podłapałem humorystyczny nastrój nowego kompana.

– Mów i to już. – Mac Dara nie podniósł głosu, ale niemal warczał, do tego wykonał dwa kroki w kierunku Duara. On uniósł dłonie w poddańczym geście i rzekł:

– Spokojnie z tą szablą. Nie potrzeba jej, abym mówił. Tkacz wody podnosi poziom wody i obniża go, gdy przepłyniemy ponad mielizną i skałami, i zakotwiczymy się w odpowiednio głębokim miejscu.

Na pokładzie nie posiadali maga, jak to zdarzało się na innych statkach, a prawdziwego tkacza wody, jednego z washkinów. Ludność Washka znano z wierności i głęboko zakorzenionego patriotyzmu. Legendy głoszą, że narodzili się od boga Rena, boga zemsty i wody, dlatego też lojalność cenili sobie ponad wszystko. Z tego powodu obecność jednego z nich wśród pirackiej załogi niezmiernie mnie zaskoczyła.

– Taki tam sekret. As w rękawie. Nic więcej. – Wzruszył ramionami i wznowiliśmy chód, nim mój kapitan całkowicie stracił cierpliwość.

Przeszliśmy piaskowym nurtem strumienia. Brzegi porastały kwitnące na różowo krzewy oleandry. Ze wszystkich stron otaczały nas sosny. W złocistych promieniach słońca wyciągały swoje smukłe ciała w kierunku błękitnego nieba. Przy podmuchach wiatru bujały się na boki niczym wisielcy i wydawały z siebie jęczące dźwięki.

Wyszliśmy na bielejące skały ponad laguną, niedaleko cumował statek. Duar się nie mylił, załoga na niego czekała.

– Niech mnie sam kraken pochłonie! Bogowie naprawdę nam sprzyjają! Widzicie ją? Jaalallee. – Wskazał na dryfujący pomiędzy piaskowymi skałami trzymasztowy galeon. Białe żagle miał zwinięte, a przy szczycie powiewała niewielka flaga ze skrzydlatą, dwugłową wilczycą znaną wszystkim jako towarzyszka bogini Selores, matki Rena. Zapewne to na podobieństwo zwierzęcia dziobowi nadano kształt wyszczerzonych kłów. – To moi ludzie. Widziałem, że pewnie gdzieś zapili i knują. Jak tylko ich spotkam, to dam im popalić! – Mimo ostrości słów w głosie pobrzmiewało rozbawienie.

W pogodniejszych humorach ruszyliśmy w dół klifu. Duar poprowadził nas pomiędzy drobnymi, wyrastającymi spomiędzy skał roślinami i pochylonymi drzewami oliwnymi. Liście błogo szumiały, ptaki świergotały, w powietrzu unosił się silny zapach kwitnących kwiatów. W zaroślach przebiegła dzika świnia, ujrzałem kilka wylegujących się na słońcu węży i jaszczurek. Każde z osobna posłało nam nieufne spojrzenie i pomknęło do swoich kryjówek. Gdy znaleźliśmy się na plaży krasnolud roześmiał się i zaczął machać ludziom na statku. Kilkoro odmachało, dotarły do nas radosne krzyki i nawoływania.

Wychwyciłem ruch za nami, ale gdy już się odwróciłem było już za późno. Sztylet zalśnił w słońcu, znalazł się przy gardle dziewczyny.

– Nie ruszać się, albo chłopak zginie. – Czarodziejka wyglądała niczym kruszynka na tle szerokiego jak szafa, młodego chłopaka.

Duff nie posłuchał.

– Walla? Gdzie Walla? – Zaczął się miotać w miejscu.

– Duff spokojnie – zwróciłem się do głupka, aby ostrze nie poszło w ruch.

– Mówiłem! Nie ruszać się! – znowu dotarł do mnie ponury warkot zbira.

– Fergal, czemu napadasz na towarzyszy własnego ojca? Duar zwrócił się do tyłu i oparł dłonie na biodrach.

W tym samym momencie chłopak krzyknął z bólu. Moira zdążyła na niego splunąć. Machał poparzoną łapą i klął. Na ustach czarodziejki lśniła zielona substancja. Otarła ją rękawem płaszcza, na chwilę przysłaniając triumfalny uśmiech.

– Co to jest?! – zawył, a skóra topiła się, skwierczała, niczym polana płynnym ogniem.

– To naprawdę twój syn? – zapytała i wskazała na chłopaka. Zwracał na siebie uwagę białą koszulą z wyszywanymi przy sznurówkach na piersi oraz na rękawach słonecznikach. Do tego szczękę miał gładko ogoloną, a może nawet nie pojawił się na niej pierwszy zarost.

– Jeden z wielu – mruknął i z dezaprobatą pokręcił głową. – Daj mu coś na złagodzenie kwasu.

Sięgnęła po niewielki flakonik z kieszeni i podała go Fergalowi.

– Twojego kwasu? – zapytał chłopak i nieufnie odebrał szklaną fiolkę.

– Następnym razem uważaj, kogo atakujesz – Moira odsunęła się od niego na kilka kroków, skąd z łatwością jeszcze mogła na niego napluć, ale nie zwróciłem mu na to uwagi. – Polej ranę, nim wsiąknie we wszystkie warstwy skóry i zacznie wyżerać mięśnie.

– Jesteś dziewczyną? – Wykonał jej polecenie, co poskutkowało natychmiastowym zduszeniem nieprzyjemnie syczącego odgłosu i procesu wypalania. Westchnął z ulgą.

– Nigdy nie widziałeś dziewczyny bez spódnicy? – burknęła, patrząc na niego z ukosa.

– Nie spodziewałem się, że dziewczyna może być tak brzydka i w dodatku tak okrutnie śmierdzieć.

– Z szacunkiem, gołowąsie! Czego cię uczyłem? – I od razu sam sobie odpowiedział: – Żeby szanować kobiety!

– Kobiety? Tak. A ona...

– Stul dziób i pokaż tę rękę! – Złapał go za nadgarstek, starł odrobinę leczniczej substancji i zaczął nią obracać i się przyglądać. Wyglądało na to, że szybka reakcja go uratowała. – Następnym razem mogłabyś ostrzec – poprosił Moirę.

– Ostrzec? Następnym razem niech nie przystawia mi sztyletu do szyi, bo wtedy kwas stanie się najmniejszym z jego zmartwień.

– Jednym z twoich jest blizna na pół ryja.

Duar zaczął psioczyć na syna. Moira pospiesznie nasunęła bandanę na czoło, skuliła się w sobie, w oczach zaczęły czaić jej się łzy, a na policzkach wykwitły rumieńce. Zrodzone ze złości i zawstydzenia. Dłonie i usta zacisnęła tak, jakby powstrzymywała się nie tylko od słownego ataku.

Lata temu Lira w podobnej pozie stanęła przed jednym z synów kupca, kiedy próbowała zbić cenę za śliczny niebieski szal z mewami, a chłystek powiedział jej, że nie ma co się targować, szal nie pomoże jej stać się piękną. Zaniemówiła, paznokcie niemal do krwi wbiła w dłonie. Nie musiała nic mówić, jej twarz wyrażała realną groźbę. Złapałem chłopaka za poły koszuli, wtedy niemal dwa razy masywniejszego ode mnie, szarpnąłem nim kilka razy i kazałem przeprosić Lirę. Roześmiał się, wyrwał z uścisku i zbił mnie do krwi. Może i by mnie zabił, gdyby nie reakcja innych kramarzy.

– To Moira, śliczna dziewczyna, ślepy głupcze. – Duar niemal spurpurowiał z gniewu. – A w dodatku czarodziejka, więc radziłbym uważać na słowa, bo jak nie ja stłukę cię za takie chamskie odzywki, to z pewnością ona w boleśniejszy sposób odpłaci ci się za to!

– Wybacz mi, Moiro, ale przydałaby ci się kąpiel – zabrzmiały kiepskie przeprosiny.

Dziewczyna spięła się i może nawet zaczęła planować zemstę, ale wtedy odezwałem się, aby załagodzić sytuację.

– Jak nam wszystkim! – Podszedłem do chłopaka i podałem mu dłoń. Jego wciąż była zalana ciemną, lecznicą mazią. – Na imię mi Danny.

– Fergal.

Przyciągnąłem go bliżej siebie. Może i ramiona posiadał szerokie, ale sam także nie próżnowałem. Przebyte na łajbie lata wyrobiły mi mięśnie, a wygrane walki dodały pewności siebie i nauczy, jak umiejętnie zrobić wrażenie.

– Uważaj, co mówisz. Moira należy do naszej kompanii, a ty właśnie na nią plujesz. – Wyrwał się z uścisku, mruknął kilka przekleństw.

– To mój kapitan Mac Dara i nasz kamrat Duff – jak gdyby nigdy nic kontynuowałem przedstawienie kamratów.

– Wojownik! – Uderzył się w pierś. – Gdzie Walla? – Po opuszczeniu jaskini nie pytał o mewę, a częściej zaciskał palce na drewnianej, zawieszonej na jego szyi figurce, niczym na magicznym talizmanie. – Walla?

– Kto? – mruknął młodzik.

– Gdybyś widział ogromną mewę z czerwonymi plamkami na skrzydle, daj nam znać, to jego przyjaciółka. Zgubuliśmy ją podczas sztormu – skróciłem historię do minimum.

– Koniec tego ględzenia! Czas nas goni. – Mac Dara stał na złotym piasku na tle skąpanej w słońcu laguny i ze zniecierpliwienia pocierał niebieski diament.

– Ojcze, kim oni są?

– Nie masz się czego obawiać, to moi towarzysze. Pomogli mi w ucieczce, a teraz łączy nas wspólna misja – Poklepał Duffa po plecach, a ten odpowiedział głupkowatym uśmiechem. – Ale Mac Dara ma rację, koniec ględzenia. Ruszajmy.

– Niedaleko w krzewach skryłem łódkę. – Z tymi słowy zniknął wśród zielonych zarośli, po chwili wrócił i bez większego problemu samotnie ciągnął za sobą szalupę. Wiedziałem po kim drzemała w nim tak ogromna siła.

Kiedy już łódka kołysała się na wodzie, a każdy z nas znalazł się w niej, Fergal się odezwał:

– Myśleliśmy, że już cię nie zobaczymy. – Wpadli sobie w ramiona i niemal się rozpłakali. – Część poszła do Hallham a reszta to Sharm. Nie mieliśmy pewności, gdzie wyrzuciło was w trakcie sztormu – wytłumaczył, po czym zamoczył dłoń w wodzie zmywając maź z oparzonej dłoni.

– Poczekamy na nich, a w trakcie powiedz mi, kto z wami przypłynął?

– Hayat.

Duar z westchnieniem pokiwał głową, po czym rzekł:

– Niech mnie boginie mają w swojej opiece. Wiosłuj synu!

– Jest wściekła – dodał gołowąs, a krasnolud widocznie pobladł.

W tle poskrzypywały dulki, pióra wioseł uderzały o taflę wody, mewy kołowały nad nami, a Duff szukał wśród nich swojej przyjaciółki. Uporczywie szeptał jej imię, wychylał się, aż go skarciłem. Lagunę niczym ramię otaczała zieleń gajów oliwnych, myszopłochu i bujających się na wietrze sosen. Na plaży ujrzałem białe ciałka rybitw z czarnymi łebkami.

– Może lepiej nie wiosłuj. Wydanie się w ręce prawa wydaje się bardziej kuszącą opcją. Tam zabiją mnie szybciej – jęknął i potarł gęstą brodę.

– Kim jest Hayat? Kogo się boisz? – zapytałem.

– Kogoś kogo każdy mężczyzna powinien się bać.

– Co przed nami ukrywasz? – mruknął Mac Dara, a jego mina nabrała ostrzejszych, ponurych rysów, jak chmury przed burzą. Oczekiwał odpowiedzi.

– Raczej kogo. Żony. A Hayat jest tą, której najbardziej się lękam.

– Boisz się własnej żony? – Ze śmiechem wygodniej, na ile było to możliwe, rozparłem się na ławaczce dziobowej.

– Żona kapitan? – podłapał temat Duff.

Płotki z was jeszcze. Nie dość, że jako piraci, to i mężczyźni – mruknął i z posępnym miną spojrzał na łajbę.

Piraci zebrali się przy burcie i czekali na nasze przybycie. Skłamałbym mówiąc, że się nie niepokoiłem. Duar wydawał się godny zaufania, ale mimo wszystko wchodziliśmy na obcy pokład, mieliśmy otoczyć się obcą nam załogą. Jedynie wiara w kapitański plan, którego nie znałem, ale wierzyłem w jego istnienie, trzymała w ryzach moje obawy.

– Żona jest jak ciasno zapięty przed walką pas. Wrzyna się w skórę, ale nie ma czasu na poluzowanie go. A kiedy znajdzie się chwila wytchnienia, to już przyzwyczaiłeś się do bólu i ciasny pas zostaje.

– Porównania do pasa nie słyszałem, raczej do syren – zachwycające piękności, czarują swoimi wdziękami, przez co zyskują nad mężczyznami kontrolę.

– Syreny i kherru – tak samo drapieżne i okrutne, ale jedno skrywa się pod piękną skórą, kiedy przy drugim wiesz, czego masz się spodziewać – podsumował Duar.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top