Rozdział 31 Żegnaj
-Kim oni są?!- krzyknąłem, unikając kolejnego strzału.
-Sądząc po tym, że używają broni palnej to albo łowcy- nagle kilka metrów dalej, paru z naszych upadło z krzykiem na ziemię, łapiąc się za głowę.
-Lub Levande- warknąłem. W tamtym momencie gniew całkowicie przysłonił mi oczy. Skrzywdzili moją mate, moją Katherine. Głośny ryk wydobył się z mojej piersi. Kości zaczęły się łamać, a oczy zabłysły szkarłatem. Nie daruję im tego, każdy zginie w mękach od moich własnych pazurów. Zabijanie nie było czymś przyjemnym, ale wtedy sprawiało mi niesamowitą satysfakcję. Błagania o litość były zbędne, mogli pomyśleć o tym wcześniej nim zdecydowali się nas zaatakować. Po raz kolejny rozerwałem komuś gardło z dzikim rykiem. Obróciłem się gwałtownie kiedy zauważyłem broń wycelowaną prosto w Keitha, doskoczyłem do napastnika i uderzyłem w jego dłoń sprawiając że broń poleciała kilka metrów dalej, a do moich uszu doszedł dźwięk łamanej kości. Złapałem go za koszulę i podniosłem do góry- kto strzelał do mnie? Ty?- pokręcił gwałtownie głową, nie miałem cierpliwości na te podchody. Rzuciłem go na ziemię, po czym złapałem za ramiona i pociągnąłem je do tyłu- właściwie nie jest to istotne, ty także użyłeś broni na moich bliskich. Nie martw się, sprawię że nigdy więcej nie zrobisz tak złej rzeczy- wysyczałem i nogą nacisnąłem na jego plecy równocześnie ciągnąc jego ramiona do siebie. Puściłem go dopiero gdy jego krzyki w końcu ucichły, a jego ramiona były całkowicie połamane. Dla takich jak on nie miałem litości. Skrzywiłem się kiedy poczułem okropny ból w czaszce. Cholera. Te przeklęte czarownice, inaczej nie można było ich nazwać. Z lekkim trudem schyliłem się i wyciągnąłem zza paska nieprzytomnego chłopaka mały nóż. Zwinnie i z największą siłą rzuciłem go w kierunku skąd zaatakowała mnie mentalnie uzdolniona osoba. Z ulgą wyprostowałem się kiedy ból minął. Spojrzałem w miejsce rzutu i z satysfakcją zauważyłem że moja broń trafiła wprost w czoło tej cholery, która śmiała zrobić coś mi, Alfie tego stada. Nie pozwolę skrzywdzić moich. Ze złowieszczym rykiem rzuciłem się na kolejną osobę która atakowała Cheryl. Jak w amoku pozbawiałem oddechu wszystkich tych, którzy wycelowali swoją broń w jednego z naszych. Sam oberwałem w bok oraz prawe ramię, krwawiłem, jednak nie na tyle aby się tym przejmować. W momencie kiedy miałem zadać kolejny śmiertelny cios usłyszałem krzyk mojego ojca.
-Hunter! Dość!- próbowałem go zignorować, jednak nie dawał za wygraną- Hunter! Uspokój się!- dopiero, gdy położył swoją dłoń na moim ramieniu, wróciłem do pełni zmysłów- to koniec, nie możesz zabić każdego. Musimy ich przesłuchać- miał rację.
-Co z Kath?- zapytałem z ciężkim oddechem.
-Elizabeth ją zabrała.
-Gdzie jest teraz?- mimo że nie okazywałem tego na zewnątrz, moim ciałem coraz bardziej wstrząsała panika- gdzie?!
-Zapewne w szpitalu, została postrzelona synu- wiedziałem, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Przyjęła na siebie pocisk przeznaczony dla mnie, wariatka. Przecież wyraźnie mówiłem jej, że jeśli ona mnie opuści, ja też oszaleję.
-Jadę do niej.
-Nie. Po pierwsze jesteś pijany, po drugie musisz przesłuchać tych, którzy przeżyli.
-Ona może umrzeć! Muszę tam być!
-I co zrobisz?! Będziesz tylko czekał, a tu możesz dowiedzieć się, i ukarać tego kto jej to zrobił. Myśl rozsądnie- z cichym warknięciem nie bawiąc się w zbędne ceregiele złapałem jednego z tych skurwieli za szyję i rzuciłem jego ciałem na środek sali. Chcieli wojny? Dostaną ją z nawiązką. Podszedłem do niego pewnym krokiem i zerwałem mu maskę z twarzy. Mężczyzna koło trzydziestki patrzył na mnie ze strachem, co tylko wywołało moje obrzydzenie. Nienawidziłem ludzi którzy porywali się na walkę nie będą w stanie jej wygrać. To głupota.
-Jak się nazywasz?- zacisnął zęby udając twardego, zaśmiałem się ponuro- uwierz mi nie chcesz wystawić mojej cierpliwości na próbę. Spytam jeszcze raz, ostatni, jak się nazywasz?
-Mich..ael Robin- wiedziałem że szybko pęknie, to zwyczajny tchórz.
-W porządku Michael, a teraz mów kim jesteście i dlaczego nas zaatakowaliście.
-Ni..ie mogę- przechyliłem lekko głowę.
-Jesteś pewien? Tym razem nie będę grzecznie prosił.
-Nic ci nie powiem ty bydlaku!- krzyknął i ruszył na mnie z pięściami.
-Błąd- powiedziałem i z kamienną twarzą wbiłem mu pazury prosto w brzuch, po chwili przekręcając je w prawo. Krew która spływała po mojej dłoni mocząc koszulę nie powstrzymała mnie przed skręceniem mu karku. Był tak samo winny jak pozostali, czemu miałbym okazać mu litość? Podszedłem do kolejnej trzęsącej się osoby i tym razem uzyskałem interesujące mnie informacje. Levande. Cholerni, przeklęci Levande. Czemu zerwali tak długotrwały pokój? Po raz kolejny już miałem odebrać komuś życie gdy ktoś chwycił mnie za ramię.
-Hunter proszę, nie. Nie rób tego- Grace- wcześniej chroniłeś nasze stado, ale teraz zabijesz bez powodu, to już nie będzie obrona.
-Zaatakowali nas Grace, to jest wystarczający powód.
-Myślisz że Kath też by tak uważała?- zamurowało mnie. Oczywiście że nie, nigdy nikogo nie chciałaby skrzywdzić- nie rób niczego, czego nie mogłaby ci wybaczyć. Jeśli gniew przysłania ci oczy, użyj jej jako swojej tarczy. Myśl o niej, a wtedy nie postąpisz w sposób, który mógłby ją zranić- odetchnąłem głęboko i rozluźniłem rękę.
-Przepraszam, poniosło mnie.
-Wiem braciszku, nie mam ci tego za złe. Blake zawiezie cię do szpitala. Jeździe już, ja pomogę przy rannych tutaj- nie umiałem opisać jak bardzo byłem jej teraz wdzięczny.
-Dzięki.
-Nie dziękuj mi, tylko módl się aby Katherine wywalczyła sobie życie- przytaknąłem głową i ruszyłem do wyjścia. Nie mogłem stracić ani sekundy dłużej, na co dzień ja potrzebowałem jej, teraz ona potrzebowała mnie, i nie zamierzałem jej opuścić. Nagle gdy o niej pomyślałem, przypomniało mi się coś jeszcze. Zmieniłem swój kierunek i biegiem ruszyłem do jednego z pokoi. Przed interesującymi mnie drzwiami zatrzymałem się i ostrożnie wszedłem do środka. Korzystając z wilczych zmysłów, łatwo mogłem wyczuć że ktoś ewidentnie jest w pokoju. Niestety ta osoba zdawała sobie sprawę z wilczych słabości i rozproszyła swój zapach w taki sposób, że nie mogłem dokładnie jej zlokalizować. Zmrużyłem oczy gdy zobaczyłem małego Dereka który stał przy oknie. Drżał.
-Derek? Nie jesteś ranny?- pokręcił przecząco głową, chociaż widziałem, że powstrzymuje łzy które zebrały się w jego oczach. Zmarszczyłem brwi, kiedy bezgłośnie próbował mi coś przekazać samym ruchem warg. Uważaj? Uciekaj? Za tobą? Odwróciłem się zasłaniając swoim ciałem dziecko, ale było już o sekundę za późno. Kolejna osoba w masce zaatakowała mnie i zdążyła wbić mi strzykawkę w szyję. Złapałem go za przedramię i wykręciłem w drugą stronę. Z tak bliska mogłem stwierdzić że mój przeciwnik był dużo silniejszy niż jego poprzednicy.
-To koniec Bloodyworth- wysyczał, a raczej wysyczała. To była kobieta, w dodatku bardzo silna, albo to środek który mi wstrzyknęła był paraliżujący. Płacz dziecka przeszył ciszę, która powstała gdy z marnym skutkiem próbowałem odepchnąć od siebie wilczycę. Byłem coraz słabszy, ale to że była zmienna mogłem wyczuć zawsze.
-Czemu to robisz?- warknąłem nareszcie uwalniając swoje dłonie.
-Bo cię kurwa nienawidzę.
-I tylko dlatego postanowiłaś zaplanować taką rzeź?
-Myślisz że zrobiłam to sama? Mój drogi, Levande samo chciało w końcu się was pozbyć, potrzebowali tylko kogoś takiego jak ja, informatora.
-Marna z ciebie pomoc. Nie wytrzymali nawet godziny- zaśmiała się złowrogo.
-Doprawdy? I twoim zdaniem to już koniec? To dopiero początek. Niestety nie będzie ci dane tego przeżyć. Może to i dobrze, nie będziesz patrzył jak powoli umierają twoi bliscy. Zaczynając od tej blond dziwki Hope- wcześniej denerwowała mnie, teraz wzbudziła we mnie prawdziwą furię.
-Obyś była tak dobra w walce, jak w mówieniu- mimo spowolnionych ruchów dopadłem ją i przeciąłem jej ramię, przy okazji raniąc także bok.
-Nie będę z tobą walczyć! Ta trucizna zrobi to za mnie- nie patrząc na mnie wybiła szybę i wyskoczyła przez okno. Chciałem pobiec za nią, jednak w pół kroku moje kolana same się zgięły i upadłem z łoskotem na ziemię. Coraz bardzie opadałem z sił.
-Hunter! Za nią, już!
-Cheryl?
-Boże, co ona ci zrobiła?
-Muszę się dostać do Kath..
-Wiem, spokojnie, nie zasypiaj.
***
Ogólnie rzecz biorąc, mało czułam w momencie kiedy nareszcie zaczęłam powracać do świadomości.
-Katherine? Kochanie? Obudziłaś się?- dopiero po kilku minutach byłam w stanie otworzyć oczy i jej odpowiedzieć.
-Gdzie..ja..- mój głos był okropnie zachrypnięty, a suchość w gardle sprawiała, że bolały mnie struny głosowe.
-Spokojnie, już dobrze. Jesteś bezpieczna.
-Mamo? Co się stało?- chciałam się podnieść, ale przytrzymała mnie swoją dłonią.
-Nie podnoś się, szew wciąż jest świeży.
-Szew?- nagle, kiedy pewne obrazy zaczęły napływać do mojej głowy, wszystko stało się jasne- Boże, jest cały?
-Tak nie martw się, operacja poszła dobrze, kula nie dosięgnęła serca, ale przebiła twoje jedno płuco więc będziesz musiała bardzo na siebie uważać..
-Co? Nie! Pytam czy on jest bezpieczny! Hunter! Co z nim? A Derek? Nic mu nie jest?
-Uspokój się, silne emocje źle na ciebie wpłynął. Minęło dopiero 59 godzin od twojej operacji, wszystko jeszcze jest świeże.
-Mamo! Czy ty się słyszysz? Jak możesz tak mówić, kiedy tak naprawdę ty wymyśliłaś to wszystko?! Chciałaś go zabić?!- złapała mnie za ramiona i przycisnęła do materaca.
-Dziecko nie! Posłuchaj mnie przez chwilę! To nie była moja wina! Zgodziłam się tylko na atak ze strony Levande, oni posługują się atakiem mentalnym, więc fizycznie nikogo by nie skrzywdzili. Nie wiedziałam nic o broni palnej. Nie posunęłabym się aż tak daleko. Chciałam cię jedynie stamtąd zabrać. Ochronić.
-Przed czym? Przed czym ty chcesz mnie chronić? Jeśli przed wilkołakami, to nie sądzisz że jest tak o osiemnaście lat za późno? Czy chcesz czy nie, to jest twoje życie, i jeśli chcesz abym w nim była musisz mnie do niego wpuścić.
-To nie takie proste.
-Gdzie jest Hunter?- spytałam spokojniej, ale wciąż stanowczo.
-Katherine.. to nie jest najlepszy moment. Musisz odpoczywać.
-Mamo.. proszę cię, przestań. Wiem że się o mnie boisz, ale to już się stało. Jestem teraz częścią jego świata..
-Już nie..- powiedziała szybko i znów zamilkła. Spojrzałam na nią uważnie.
-Nie rozumiem.. o co chodzi? Mamo! To przestaje być śmieszne!
-Katherine, tak mi przykro..
-Czemu..?- łzy zebrały się w moich oczach. Nie wiedziałam jeszcze co chce mi powiedzieć, ale podświadomie przeczuwałam o co może chodzić.
-Dziecko.. Hunter on..
-Nie, to niemożliwe. To Hunter. On nie dałby się, wygrałby. Zaraz tu będzie, zobaczysz.
-Katherine, on nie żyje..- łzy poleciały po moich policzkach.
-Nie! Nieprawda! Przecież obiecał. Obiecał że nigdy więcej mnie nie zostawi! Że nie puści mojej dłoni!- rozpłakałam się na dobre. Serce bolało mnie niemiłosiernie i sama nie wiedziałam czemu tak jest. Przecież nie kochałam go. Chciałam odejść, więc czemu teraz czuję się tak bardzo pusta w środku?
-Uspokój się.
-Jak mam się uspokoić!? To wszystko nasza wina- załkałam żałośnie jak zranione zwierzę.
-Nie waż się tak myśleć! Jeśli już chcesz kogoś obwiniać, to tylko mnie- ta myśl wcale nie sprawiała że było mi lżej. Wręcz jeszcze gorzej. Gdyby tylko nie ten chory plan, gdybym powiedziała mu wcześniej, gdybym odważyła się i porozmawiała z nim na temat moich potrzeb. Byłby tu teraz, przy mnie. Dlaczego zamiast mnie, odszedł on? Przecież byłam na to przygotowana.
-Podam teraz pani środek, dzięki któremu będzie mogła pani odpocząć- nie zwracałam uwagi na pielęgniarkę, wciąż miałam przed oczami Huntera, który jeszcze niedawno składał mi największą obietnicę. To niemożliwe. Dopóki sama nie zobaczę, nie uwierzę. On nie jest pierwszym lepszym mężczyzną, to wojownik. Czułam to.
***
-Muszę go zobaczyć!
-Katherine nie możesz! Dopiero co zostałaś bardzo poważnie postrzelona, to cud że tak szybko się obudziłaś.
-Nie słuchasz mnie, mówię że muszę to zrobić. Muszę!- moja mama westchnęła ciężko.
-Nie odpuścisz, prawda? Dobrze, daj mi godzinę. Zobaczysz swoje potwierdzenie- moja mama zostawiła mnie samą, nie na długo.
-Cześć Kruszynko- zacisnęłam usta w wąską linię, nie chcąc rozkleić się przed tatą. Podszedł do mnie i delikatnie przytulił uważając na miejsce mojego zranienia- no już, nie musisz się powstrzymywać. Płacz to nic złego, oznacza że bardzo nam na kimś, lub czymś zależy. Wiem co czujesz, a raczej wiem co czujesz do tego chłopaka. Mam tak samo z twoją mamą. Wierz lub nie, ale na początku także buntowałem się przeciwko tej całej więzi. Nie chciałem tego, a teraz? Nie wyobrażam sobie bez niej życia, jednak wiem że takowe istnieje. Twoja mama takie przeżyła- podniosłam zdziwiona głowę- tak maleństwo, twoja mama dawno temu straciła kogoś bardzo ważnego.
-To tak się da?- nie słyszałam o tym, aby wilk mógł zmienić sobie swojego mate.
-Twoja mama jest niezwykła, jednak nie to chcę ci powiedzieć. Pamiętaj że jesteś człowiekiem, na nas ta więź nie działa aż tak mocno, więc nie bój się. Z czasem ból będzie mniejszy, uleczysz swoje rany i będziesz szczęśliwa. Zrób to dla niego, chciałby abyś przeżyła swoje życie jak najlepiej.
-Nie wiem czy potrafię..
-Potrafisz, w końcu masz na nazwisko Hope, a w twoich żyłach płynie krew Elizabeth, która wykorzystała ten ból i przerodziła go w siłę, dzięki czemu przez wiele lat pomagała stadu Bloodyworthów.
-Pomagała im?
-Twoja matka wcale nie jest aż tak zła, za jaką ją uważasz. Po prostu bardzo, ale to bardzo cię kocha.
-Ja też ją kocham.
-W takim razie zrozum, czemu chciała cię chronić i mieć tylko dla siebie. Uwierz mi na słowo, jest bardzo zaborcza- uśmiechnął się, nie odwzajemniłam go ale i tak podziękowałam w duchu za takiego tatę. Rozumiał mnie.
***
Dokładnie godzinę później, drzwi otworzyły się z hukiem, a ja zamarłam. Do środka jak burza wpadła Grace. Podniosłam się do siadu i przyjęłam dziewczynę, która przytuliła mnie do siebie.
-Boże, jak dobrze że nic ci nie jest- czułam jej szybko bijące serce.
-Tobie też- szepnęłam i zastanawiałam się, jak mam zadać to nurtujące mnie pytanie- Grace?
-Mm?- nie podobał mi się ton jej głosu, który był płaczliwy i łamliwy.
-Czy.. on..?Czy Hunter..?- poczułam zimne krople, które spadły na moje gołe ramię.
-Nie.. on..- rozpłakała się do końca, a ja mimo usilnych starań, także nie utrzymałam emocji na wodzy.
-Tak mi przykro.. Grace- ścisnęła mnie jeszcze mocniej.
-Nie musisz..
-Przepraszam..
-Nawet się nie waż. Gdyby nie ty, Hunter umarłby już wtedy na sali. Kula którą dostałaś, była srebrna i nasączona w truciźnie z tojadu. Strzał był idealny i wycelowany prosto w jego serce, dzięki temu że wzięłaś ją na siebie nie umarł jako ofiara, a jako bohater. W walce. Uratowałaś jego honor- szkoda, że nie uratowałam jego życia.
***
Czyli to już koniec. Koniec życia z wybuchowym, przystojnym, opiekuńczym wilkołakiem.
Żegnaj, Hunterze Bloodyworth...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top