Rozdział 20 O to mi chodzi..

-Boże! Hunter!- krzyknęła Marie Bloodyworth, gdy tylko zobaczyła swojego syna idącego z nieprzytomną dziewczyną na rękach- Co się stało? Gdzieś ty był przez tyle czasu?! I co ci w ogóle strzeliło do głowy?! 

-Mamo nie teraz, potrzebuję waszej pomocy- odparł mężczyzna kierując się do posiadłości.  

-Rozumiem. Później na ciebie nakrzyczę, teraz trzeba się zająć tym biedactwem. Idź z nią do swojego pokoju, wszystko co będzie potrzebne już tam jest. 

-A Ian? Przyjechał już?- kobieta spojrzała na niego marszcząc czoło. 

-To nie jest najlepszy pomysł, uważam że powinien mieć kategoryczny zakaz zbliżania się.. 

-Mamo.. Jest czy nie?- westchnęła ciężko, ale nie zamierzała się z nim kłócić. 

-Tak. Dotarł tutaj chwilę przed wami- resztę drogi przeszli w ciszy, żadne nie chciało pierwszemu wyciągać broni. Kiedy weszli do pokoju, Hunter zgodnie z poleceniem Iana położył dziewczynę i pokazał oznaczenie, które mimo tego, że nie goiło się tak szybko jak u wilków, nie wyglądało niepokojąco.

-Muszę to sprawdzić. Jak na razie podam jej leki przeciwgorączkowe i przeciwzakażeniowe, a potem postaram się sprawdzić na co jej ciało zaczęło reagować w negatywny sposób. 

-Jak to na co? Oznaczyłem ją Ian, i to przez to jest taka. Przeze mnie- blondyn spojrzał z politowaniem na Bloodywortha. 

-Doprawdy? A po czym to wywnioskowałeś? Wiem jak to wszystko wygląda, ale jestem niemal całkowicie pewny że tu nie chodzi o twoje oznaczenie. 

-Skąd taka pewność? 

-Po pierwsze jestem świetnym medykiem- uśmiechnął się lekko- po drugie z raną nic się nie dzieje, jest czysta jak łza a jej objawy nie są typowe dla ludzkich mate które zostały oznaczone. To coś innego Hunter. Wiem, raczej to marne pocieszenie, ale przynajmniej wiesz że nie masz się za co obwiniać. To nie twoja wina. Łapiesz?- brązowowłosy powoli kiwnął głową. 

-Więc co to jest do cholery? 

-Tego jeszcze nie wiem, ale się dowiem, a ty zostań i najlepiej trzymaj ją za rękę to złagodzi ból. Twój jak i jej. 

*** 

-Czemu on go tutaj wpuścił!?- krzyknął Keith przewracając kolejne już krzesło. 

-Keith uspokój się- powiedziała Cheryl. 

-Jak mam być spokojny, kiedy wiem że tak kanalia chodzi sobie po naszym domu jakby nigdy nic! 

-On pomaga Hunterowi, a chociażby na ten wzgląd mógłbyś na chwilę zawiesić broń. 

-Chyba żartujesz? Ty na moim miejscu potrafiłabyś to zrobić? 

-Ciągle chcesz stawiać wszystkich w swojej pozycji, a sam wyobraziłeś sobie być w skórze Huntera? Jeśli on mu wybaczył, ty też możesz. 

-Nie mogę. Nie jestem nim- Cheryl westchnęła ciężko i wyszła z pomieszczenia, nie chcąc kłócić się z bratem o coś, co dla niej samej też nie było łatwym tematem. Nigdy nie przyznała się do tego ale w tej całej sytuacji to ona miała największe prawo do nienawiści. Ian złamał prawo. Prawo wilczej natury, paradoksem było to że chociaż zranił ją do kości sama nie była w stanie go przekreślić. Tego nie mogła zrobić, ale unikać go i owszem. Z taką myślą wyszła z domu i ruszyła do lasu chcąc znaleźć się jak najdalej. 

***

Czekanie to najgorsze uczucie na świecie, nie jesteś niczego pewny i nie wiesz co będzie na końcu. Gdy trzymałem jej bladą dłoń, namacalnie czułem jak powoli opada z sił, a ja nie mogłem nic zrobić. 

-Cholera! Ian zrób coś!- krzyknąłem z bezsilności. 

-Staram się, ale tak naprawdę błądzę po omacku, szukając igły w stogu siana, żeby dowiedzieć się czegoś więcej muszę pobrać jej krew. Niestety do jej zbadania potrzebuję szpitalnego sprzętu. Macie jakieś wtyki w tutejszym szpitalu? 

-Tak- powiedział mój ojciec, który właśnie wszedł do pomieszczenia wyprzedził mnie z odpowiedzią- Charles Redler, przyjaźniliśmy się kiedyś i na pewno pomoże. 

-Muszę mieć tylko dostęp do laboratorium- rzucił Ian i wyjął z torby dwie fiolki i sterylnie zapakowaną igłę- jeśli będziesz ją trzymał tak jak teraz, nawet nie poczuje- kiwnąłem głową i patrzyłem jak blondyn dezynfekuje skórą po czym szybko wkłuł się w to miejsce. Zauważyłem jak przy drugiej fiolce zmarszczył brwi. 

-Co jest?- spytałem cicho. 

-Nic takiego, ale jeśli spojrzeć na to naszym wilczym wzrokiem, można dostrzec dużo malutkich blizn po igłach. 

-Może jest dawcą krwi?- powiedziała moja mama stojąca w drzwiach. 

-Na pewno nie, nie ukończyła jeszcze osiemnastu lat, więc oddawanie krwi można wykluczyć- rzekłem pewnie. 

-Ale za to jest sportowcem, więc co jakiś czas musi robić badania- dopowiedział mój ojciec, nie skomentowałem skąd wie tyle o jej prywatnym życiu, nie było teraz na to czasu. 

-Być może, ale ilość tych blizn jest zdecydowanie za duża jak na zwykłe badania okresowe. 

-Narkotyki? 

-Mamo przestań.. 

-Hunter, wiem że jest twoją mate, ale oprócz tego to wciąż nastolatka. Dzieciaki w tych czasach robią mnóstwo głupich rzeczy, dodatkowo to mogą być dopalacze podobno sportowcy czasem oszukują biorąc je przed zawodami. 

-Nie jest taka. 

-Kochanie nie znasz jej jeszcze zbyt dobrze. 

-Ale to wiem mamo. Zauważył bym u niej zachowanie narkomanki, uwierz. 

-Ma rację. To na pewno nie to, te blizny powstały na skutek działania lekarskiego, a nie trzęsącej się ręki ćpuna. Nie wiecie czy chorowała na coś lub choruje? 

-Nie, jeśli chodzi o kartoteki lekarskie jej dzieci są ściśle chronione- powiedział ojciec, na co lekko się zainteresowałem. 

-Czyli będę szukał od zera. Świetnie. Chodźmy, lepiej zrobić to jak najszybciej- rzekł Ian i wyszedł razem z moim ojcem. Spojrzałem na Kath, która zaczęła marszczyć brwi w niemym proteście na to co czuła. 

-Wytrzymaj jeszcze trochę- szepnąłem i odgarnąłem kosmyk włosów, który opadł na jej mały nosek. Siedziałem z nią dobre dwadzieścia minut, dopóki nie usłyszałem jak ponownie zanosi się kaszlem. Podniosłem się i złapałem ją za plecy pociągając do pozycji siedzącej.  

-Łazienka, teraz- wychrypiała między kaszlnięciami, sam nie pytałem o nic tylko zaniosłem ją do wybranego pomieszczenia. Postawiłem ją, a ona dopadła do zlewu i tam wypluła krew, która znalazła się w jej ustach, podszedłem i odgarnąłem jej włosy do tyłu, drugą rękę kładąc na jej plecach. Stała tam parę minut drżąc i wypluwając czerwoną ciecz- już mi lepiej- powiedziała po tym jak przemyła twarz i zmyła ślady ataku. 

-Nie wydaje mi się- odwróciłem ją do siebie i mokrym ręcznikiem wytarłem kropelki potu które pojawiły się na jej czole- wiesz.. czemu masz te objawy?- spięła się, wyraźnie mogłem to wyczuć. 

-Nie- kłamała, jej puls przyśpieszył. 

-Kath.. 

-Nie pytaj bo i tak niczego się nie dowiesz- złapałem za jej podbródek i skierowałem jej rozbiegany wzrok na siebie. 

-Mam sam wziąć to co chcę?- powiedziałem wplątując rękę w jej miękkie włosy. Spojrzała na mnie zlękniona. 

-Co? Nie! Nie wolno ci! Zabraniam czytania mi w myślach!- on nie może się dowiedzieć, nie może, nie o tym że jestem.. poczułem jak uderza mnie pięścią po torsie- mówiłam coś! Wyjdź z mojej głowy!- chwyciłem ją kiedy zachwiała się niebezpiecznie- obiecaj mi- wyszeptała- że bez mojej zgody, nie będziesz czytał mi w myślach- mówiła coraz słabiej, jednak kiedy z jej nosa popłynęła szkarłatna ciecz, zacząłem się martwić jeszcze bardziej- obiecaj..- widziałem, że mówienie sprawia jej coraz więcej trudności więc nie myśląc wiele zrobiłem najgłupszą rzeczy na świecie.  

-Obiecuję- chwilę później dziewczyna straciła przytomność- Keith!!- krzyknąłem używajać głosu alfy, sam położyłem Kath na łóżku i wyjąłem z torby telefon. 

-Co jest? Nadal jest tu ten skurwysyn? 

-Numer do Elizabeth Hope, teraz! 

-Chyba żartujesz? 

-Keth! Już! 

-Czy ty wiesz co chcesz zrobić? Porąbało cię, tak szybko chcesz zginąć?- podszedłem do niego i zacisnąłem dłoń na jego szyi pchając go na ścianę. 

-Naprawdę zamierzasz ze mną dyskutować, czy podasz mi tej jebany numer? 

-Nie Hunter, możesz zrobić mi wszystko, nawet zabić, a ja i tak nie dam ci tego naładowanego pistoletu którym będziesz mógł sobie strzelić w głowę- wiedziałem że tak nic nie zdziałam. 

-W porządku- powiedziałem, puściłem go i wyszedłem kierując się do gabinetu mojego ojca. 

-Tam nic nie znajdziesz, nie mamy w rejestrach jej numeru. 

-Pilnuj jej- rzuciłem i szybko odszedłem. Znajdując się na miejscu otworzyłem komputer i w rejestrze znalazłem interesującą mnie linijkę. Natychmiast wybrałem numer i z niecierpliwością czekałem aż w końcu odbierze. 

-Tak?- bingo. 

-Aiden? Stęskniłeś się? 

-Hunter- wycedził- gdzie jest moja siostra? Gadaj ty sukinsynie. 

-Lepiej uważaj na słowa szczeniaku. Powiem ci gdzie ona jest, jeśli tylko podasz mi do telefonu twoją kochaną matkę. 

-Nie wiem czy jesteś taki odważny czy zwyczajnie głupi ale spełnię twoją prośbę- już po chwili mogłem słyszeć krzyk i kroki które dudniły w słuchawce. 

-W końcu się pokazałeś tchórzu- warknęła do słuchawki. 

-Mi też miło panią słyszeć- powiedziałem ironicznie- a teraz proszę uważnie słuchać, Katherine jest ze mną w Vernon.  

-Nie ważne gdzie byś nie był i tak bym cię znalazła. 

-Proszę mi nie przerywać, podobno jest pani dobrze wychowaną kobietą. Tak jak mówiłem jesteśmy w Vernon i obecnie potrzebuję pani pomocy. 

-Słucham? 

-Tak dobrze pani słyszała, z Katherine nie jest najlepiej, i wiem że tylko pani może mi pomóc, ona jest na coś chora prawda?- spytałem wiedząc że coś jest na rzeczy, bo nagle zamilkła. 

-Zaraz tam będę, a do tego czasu nikt nie ma prawa jej dotknąć. 

-Niestety teraz wszystkie prawa dotyczące jej osoby należą do mnie- powiedziałem z uśmiechem i się rozłączyłem. Wiedziałem że sam na siebie sprowadziłem huragan, ale wtedy to nie ja się liczyłem tylko blondwłosa dziewczyna, która wbrew mojej jak i swojej woli zawładnęła moim sercem. 

***

Czułam drżenie całego ciała, ale nie mogłam spać, coś wewnętrznie mówiło mi abym tego nie robiła. 

-Gdzie ona jest?! Przepuść mnie w tej chwili Jonathanie!- mama? Niemożliwe, a może? Z trudem ale otworzyłam oczy i podniosłam się do siadu- Katherine! Dziecko co oni ci zrobili?- powiedziała i podbiegła do mnie od razu mnie przytulając. 

-Mamo- wyjąkałam i pozwoliłam paru łzom wypłynąć na wierzch. Odsunęła się ode mnie i spojrzała na mnie. 

-Co się dzieje? Boli cię coś?- nie chciałam odpowiadać, bałam się. 

-Miała gorączkę, omdlała, powtarzający się kaszel z krwią, a także krwawienie z nosa, mówi ci to coś?- Hunter,  o nie, nie rób tego. 

-To prawda?- nie odpowiedziałam, tylko spuściłam głowę- Katherine! Patrz jak do ciebie mówię, i odpowiedz. Już! 

-Nie krzycz na nią Elizabeth, nie widzisz w jakim jest stanie?- odezwała się kobieta, którą widziałam tylko raz w życiu. Marie?

-Wiem co robię. Katherine czy to zdarzało się już wcześniej?- widziałam jak coraz więcej osób wchodzi do pomieszczenia to było dla mnie stanowczo za dużo. 

-Tak- powiedziałam, a mama zacisnęła zęby. 

-Od kiedy?- coraz mocniej drżałam- Od kiedy?! 

-Od miesiąca- wyrzuciłam z siebie. 

-I nic nie powiedziałaś? Dziecko, czy ty wiesz na co się naraziłaś? Tyle lat staram się jak mogę, robię wszystko żebyś...- nagle nabrałam odwagi. 

-No właśnie. Robisz to wszystko, ale dla kogo? Dla mnie? Dla siebie? Zapytałaś kiedykolwiek czy ja tego chcę? Albo chociaż jak się czuję?! Zawsze tylko to samo. Mam dość! 

-Słucham? Gdyby nie to co dla ciebie robię, już dawno by cię tu nie było!- wzburzyła się, zresztą tak samo jak ja. 

-A może właśnie o to mi chodzi!- w tamtej chwili stało się coś, czego nie zapomnę już do końca życia. W uszach mi dudniło, a serce złamało się na pół kiedy czułam okropne gorąco które rozlało się na moim policzku. Tego dnia po raz pierwszy w życiu zostałam spoliczkowana. Przez osobę którą kochałam najmocniej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top