16. Indigo
"Rozdzielił nas, mój bracie
zły los i trzyma straż -
w dwóch wrogich sobie szańcach
patrzymy śmierci w twarz.
W okopach pełnych jęku,
wsłuchani w armat huk,
stoimy na wprost siebie -
ja - wróg twój, ty - mój wróg!
Las płacze, ziemia płacze,
świat cały w ogniu drży...
w dwóch wrogich sobie szańcach
stoimy ja i ty.
Zaledwie wczesnym rankiem
armaty zaczną grać..."
Tik...Tak...Tik...Tak... Ktoś otworzył pudełko. Tik...Tak... Ktoś rozłożył planszę. Tik...Tak...Tik...Tak... Czy ktoś umie grać w szachy? Tik...Tak... Wciąż słychać stary zegar, czas leci. Tik...Tak... Zagrajmy w grę. Tik...Tak... Rozstawmy drewniane figurki. Tik...Tak... Trochę magii... Tik...Tak... A co jeśli, co jeśli dać im wolną wolę? Tik...Tak... Wyobraźnię? Tik...Tak... I strach? Tik... Tak... Ponaglające tykanie zegara zawsze... Tik...Tak... W końcu... Tik tak... Dla kogoś... Tik... Tak... Cichnie.
Głupia, nierozsądna gra. Ciemny, ciemny las. Mrokiem karmią się potwory w naszych głowach, ciemna strona wyobraźni rośnie w siłę. Twoje lęki budzą się do życia, ale to czego powinieneś się bać najbardziej, należy do rzeczywistości. Cztery sekundy... trzy... dwie... jedna... Witamy na turnieju w Corfe Castel!
Xavier zatrzymał się, słysząc jak ktoś przedziera się przez zarośla za jego plecami. Chłopak odwrócił się, przeczesując wzrokiem otoczenie i odruchowo zaciskając palce na rękojeści. Zwykle uwielbiał te turnieje, ale tej nocy w Corfe Castel panowała dziwna atmosfera. Nigdy nie bał się ciemności, ale przerażało go to co mogło się w niej ukrywać. Tej nocy miał dziwne przeczucia, że księżyc przywita świt, składając słońcu wyrazy współczucia. Niepokój w jego sercu narastał z każdą chwilą, podsycany najbardziej błahymi obawami. Zasady turnieju nie były nader skomplikowane - wygrana należała do drużyny, której udało się zdobyć powiewający na nocnym wietrze sztandar szkoły, umieszony na szczycie wzgórza. Wzniesienie było otoczone ogrodzeniem z dwoma zdobionymi bramami, które można było otworzyć jedynie przed umieszczenie w wyznaczonych otworach określonej ilości szpad przeciwnika, z których każda miała końcówkę o innym kształcie niż pozostałe. W odległości połowy kilometra od wzgórza wartę pełniła drużyna, która składała się z najlepszych nastoletnich szermierzy z innych angielskich szkół, którzy byli wybierani w corocznych zawodach. Takowy rodzaj elekcji miał służyć przede wszystkim wyeliminowaniu niepotrzebnych sporów, wynikających z tego, że wiele osób pozwalało swoim znajomym bez przeszkód dotrzeć do mety. Tak więc kiedy komuś udało się pokonać przeciwnika i odebrać mu jego szpadę, podczas gdy przegrany schodził z pola turnieju, zwycięzca pojedynku musiał jeszcze szczęśliwie dotrzeć do bramy, co często okazywało się dość trudne - za trudne dla większości uczniów, ale nie dla niego. Xavier nie był może tak dobrym szermierzem jak Nicholas, a porównując jego zdolności do tych Jamesa przy walce na śmieć i życie, tydzień wcześniej mógłby już wybierać kwiaty na swoją mogiłę (chociaż znając Xaviera Cartnera, chłopak prędzej postarałby się o wysoki na dziesięć metrów posąg upamiętniający jego chwałę). Na korzyść Xaviera działała jednak jedna rzecz - zaskoczenie. Potrafił on bowiem podejść do przeciwnika tak blisko jak tylko miał na to ochotę, pozostając przy tym niezauważonym. Ponadto chłopak posiadał jeszcze jeden dar - miał radar wykrywania zasadzek innych, nim doszły one do skutku - co niejednokrotnie uratowało go zarówno w życiu jak i w turniejach.
Tym razem sytuacja przedstawiała się jednak nieco inaczej niż zazwyczaj, ponieważ pod ich skrzydłami był ten nowy dzieciak, którego Cartner darzył mniej więcej taką samą sympatią co więźniowie kulę u nogi. Jeśli coś się stanie Ramirezowi, zapewne to Xavier zostanie wezwany do dyrektora jako kapitan drużyny, a w ostatnim czasie przebywanie na dywaniku było ostatnim na co miał ochotę. Chłopak uniósł głowę, dostrzegając mrugające spomiędzy gałęzi drzew ciało niebieskie. "Światło dochodzi nawet ze zmarłej gwiazdy" - przypominał mu się cytat, znaleziony na jednej z porzuconych zakładek w szkolnej bibliotece. Ciekawe, pomyślał, że z ludźmi jest tak samo. Minęło tak wiele lat odkąd po raz ostatni widział swojego ojca - a mimo wszystko wciąż czuł jakby tamte gwieździste noce pełne opowieści o duchach, rycerzach i królestwa należały do ostatnich tygodni. Wszystkie elementy jego minionego życia wciąż żyły w jego wspomnieniach, nie tracąc swoich kolorów. Czasami w noce takie jak ta lubił wyobrażać sobie, że przeszłość zlewa się z teraźniejszością, wymazując granicę dzielących je lat. Dużo czasu zajęło chłopakowi zrozumienie smutnej prawdy, że jego umysł jest jedynym miejscem, w którym żyje jego ojciec. Świat łatwo zapomina twarze swoich dzieci. W niektóre wieczory, gdy Nicholas nie mógł zasnąć i prosił o historie, układając głowę na jego kolanach, Xavier bawił się jego złotymi lokami i opowiadał mu o swoim dawnym życiu, zamieniając minioną rzeczywistość w baśnie. "Życie bardziej naśladuje sztukę niż sztuka życie".
Kolejne kroki za jego plecami. Ktoś odgarnął rękami zarośla. Tik...Tak... Tik...Tak... Cartner wykonał obrót ale nikogo nie zauważył. Chłopak zmrużył oczy, wyciągając swoją szpadę. Tik...Tak... Tik...Tak... Ktoś był obok. Ktoś stał za jego plecami. Tik...Tak... Xavier mocniej zacisnął palce wokół rękojeści i udając, że nie ma pojęcia o obecności drugiej osoby, odgarnął czubkiem szpady kilka liści z ziemi przed sobą. Ktokolwiek to był miał zamiar zabrać mu broń, a nie zamordować z zimną krwią. Chyba, że... Cartner nie zdążył się odwrócić, kiedy czyjaś szpada znalazła się przed jego szyją. Ktoś zacisnął palce na jego ramieniu. Zaskoczenie na twarzy Xaviera w mgnieniu oka zastąpiła ulga. Czuł czyjś ciepły oddech na swojej szyi, a po chwili usłyszał znajomy, dźwięczny śmiech. Nicholas oparł czoło o tył jego głowy, opuszczając rękę ze szpadą.
- Nie nabrałeś się - zauważył. - Dlaczego nigdy się nie nabierasz?
- Kiedyś się nabiorę i zrobię ci krzywdę - odpowiedział Xavier. - Jesteś niewyobrażalnie nieodpowiedzialny.
Blondyn uśmiechnął się, odpychając przyjaciela od siebie.
- Oczywiście, że ty również. Nudno tu dzisiaj, Cartner - dodał. - Chorobliwie. Chyba umieram z nudów.
- Nie zdążyłeś jeszcze nikogo nastraszyć? - spytał drugi chłopak.
- Nie złożyło się jeszcze. Nie miałem okazji.
- Idź szukać dalej - odpowiedział Xavier, a do jego głosu wdarła się nuta irytacji. Nicholas wychwycił ją i natychmiast oderwał spojrzenie od swojej szpady.
- To zabrzmiało jakbyś tłumaczył "spadaj" na ładniejszy język - zauważył, chowając broń i podchodząc z powrotem do swojego przyjaciela.
- Może tak właśnie było - powiedział Xavier, kiedy blondyn zatrzymał się tuż przed nim. W jego szmaragdowych oczach było coś wyzywającego i Nicholas byłby głupcem, gdyby nie pojął o co dokładnie mu chodziło. Rayllee przyglądał mu się dłuższą chwilę z rozchylonymi lekko ustami, po czym rozejrzał się dookoła. Drzewa w Corfe Castel mają oczy - wiedzieli o tym oboje. Las milczy, las słucha, las obserwuje, jest jak głuchy telefon przekazujący wiadomości dalej i dalej. Blondyn przechylił głowę, mrużąc swoje piwne oczy, po czym szybkim ruchem narzucił na głowę szeroki kaptur. Sekundę później już trzymał w swoich smukłych dłoniach materiał peleryny przyjaciela.
- Nie ufasz mi - wyszeptał. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów - tyle, że kaptur jasnowłosego chłopaka zasłaniał ten dystans.
- Jesteś zbyt nieprzewidywalny, Rayllee wiesz o tym - odpowiedział Xavier, próbując go od siebie odsunąć - bez skutku. Nicholas zacisnął palce mocniej na jego pelerynie.
- Wolisz cholerną kukiełkę, prawda? - spytał głosem pełnym jadu. - Wolisz ją ode mnie - przy drugim zdaniu oprócz wyrzutów, słychać było jeszcze ból.
- Wybrałeś zły moment na kłótnie, Nicholas - Xavier odepchnął go od siebie, korzystając z tego, że uścisk się poluźnił.
- Każdy moment, każdy dzień jest zły - zauważył blondyn, kręcąc głową i unikając spojrzenia drugiego chłopaka.
- Nie moja wina, że nie chcesz słuchać - odparował Cartner.
Nicholas, który przez dłuższą chwilę wyglądał na rozkojarzonego, teraz przeszył swojego przyjaciela wściekłym, pełnym zaskoczenia spojrzeniem. Szok i furia - oto co tańczyło w jego oczach.
- Słuchać? - spytał fałszywie spokojnym głosem. - Ty masz być moją wolną wolą? Ty?
W tym momencie do ich uszu dobiegł odgłos łamanych gałęzi. Blondyn odwrócił się gwałtownie, przez co kaptur opadł z powrotem na jego plecy. Xavier rozejrzał się dookoła, zyskując dodatkowy czas na ułożenie w głowie przekonującej odpowiedzi. Wiedział, że kłótnia z przyjacielem zasadniczo nigdy nie miała sensu, ponieważ przekonywanie Nicholasa do zmiany nastawienia było niemożliwe. Xavier rozumiał dlaczego Rayllee tak o to walczy, ale nie mógł pozwolić mu na wygranie tych wszystkich bitew, które toczył, mając nadzieję na zwycięstwo. Wygranie wojny przez Nico byłoby kadmejskim zwycięstwem - triumfem wymierzonym w niego niczym zimna stal ostrza.
- Wiesz, że wszystko... - urwał drugi chłopak, orientując się, że został sam. Jedynymi jego kompanami był wiatr szumiący w koronach drzew i ciemność, bawiąca się młodymi umysłami.
"The woods are lovely, dark and deep. But I have promises to keep, and miles to go before I sleep."
***
Las zamykał się wokół niego ciemną kurtyną liści. Ramirez czuł się niczym Alicja w krainie Czarów. To miejsce było tak mroczne, tak pełne magii, tak idealnie dopasowane... do niego. Chłopiec podszedł do jednego z drzew, kładąc prawą dłoń płasko na jego szorstkiej korze, a na palce lewej nawinął wijące się wokół pnia pnącza. Pamiętał jak w dzieciństwie chodził z Jolie na długie spacery w poszukiwaniu różnych roślin, ziół i wszelakich darów leśnej natury, potrzebnych dziewczynie do jej praktyk. To ona zaszczepiła w nim miłość do poezji Edgara Allana Poe'a, ale nie ona położyła pierwszą cegłę zamku w jego głowie. Ta zamknięta dla świata zewnętrznego twierdza była miejscem, w którym Tris mógł ukrywać się gdy rzeczywistość wokół niego stawała się bardziej niewiarygodna w ten straszny, przerażający sposób, bardziej niewyobrażalna niż jego sny. To Jordan zaproponował jej budowę jednego deszczowego wieczoru, kiedy chłopcy leżeli na dywanie w bibliotece, w salonie jego rodziców. Ciężkie krople bębniły o szyby, a wiatr targał wysoką wierzbą, której gałęzie uderzały w okna. Ramirez miał wtedy siedem lat i starał się nie krzywić zbytnio na nieudolne pierwsze próby gry na skrzypcach starszego przyjaciela, gdy wtem do ich uszu dobiegł pierwszy głośny grzmot. Oczy i usta Trisa rozszerzyły się wtedy z zachwytu. Uwielbiał burzę, uwielbiał zapach deszczu, głośne bębnienie wody w szkło, błyskawice przecinające niebo. Był zafascynowany tym hałasem, który niejednokrotnie zagłuszał chłopcom kłótnie ich rodziców, którzy niespecjalnie za sobą przepadali. Natomiast sposób w jaki natura potrafiła w kilka minut przeobrazić dzień w krainę ciemności, fascynował chłopca tak bardzo, że dni, w które magia ta działa się na jego oczach wyczekiwał bardziej niż świętego Mikołaja, czy swoich kolejnych urodzin. To burza z całym swoim pięknem i trwogą otworzyła chłopcu drogę do świata rzeczy niedocenianych w świetle odkryć nauki XXI wieku. Dorastający w domu wróżbitów chłopiec z chęcią przyswajał wiedzę o rzeczach niezwykłych - astrologii, geomancji, wróżbiarstwie, wszystkim co mogło mu pomóc zrozumieć to, o czym "nie śniło się nawet naszym filozofom". Matka Ramireza pochodziła z cygańskiej rodziny i nawet jeśli udało jej się skutecznie zniechęcić syna do barwnego ubioru (od czasu zakupów z Jolie, gdy Tris miał nie więcej niż dziesięć lat, jedynymi ubraniami, które zgadzał się zakładać były te w odcieniu głębokiej czerni lub fioletu), o tyle skutecznie zwabiła ona swojego syna do świata magii, przepowiedni i cudów. Mężem tej serdecznej i pełnej dobrego poczucia humoru kobiety był detektyw - mężczyzna nieco bardziej zrównoważony, jednak równie sympatyczny. Gwoli ścisłości rodzice Ramireza mieszkali razem tylko z powodu swojego dziecka. Byli przyjaciółmi od dzieciństwa i Tris był wpadką, która miała miejsce w skutek jednego wesela. Ojciec Trisa jako że nie potrzebował do życia małżonki zajmował pierwsze piętro domu, mama oraz jej dziewczyna (związek z długim stażem) zajmowały parter, z którego zrobiły istny salon wróżbiarski. Ramirez natomiast ulokował się w okrągłym pokoju na wieżyczce, którego ściany pokrywały mapy nieba, w szafach ukrywało się zwykle od trzech do sześciu kotów, a po łóżku i podłodze wiecznie walały się bogato zdobione karty tarota. Jeśli wiedziało się chociażby tyle ile wy teraz o życiu tego chłopca, trudno było się dziwić temu, że jako swoistą przystań, miejsce, w którym mógł odetchnąć wybrał zamek zbudowany z krainy swoich marzeń. Nie był to jednak bajkowy zamek, a budowla rodem z koszmarów sennych - chłopiec kochał takie klimaty. Dlatego też teraz w przeciwieństwie do wielu uczestników turnieju, nie czuł się niekomfortowo sam na sam pod osłoną nocy.
Słyszał kroki dookoła, szum wiatru w koronach drzew, odgłos zderzających się ze sobą kling i łamanych gałęzi, ale zamiast walczyć, on wciąż stał w miejscu, zamykając oczy i starając się oddychać równym rytmem, takim jak natura dookoła niego, zaczarowany las. Nie zależało mu na wygranych pojedynkach, ale wbrew temu co sądził Cartner, nie bał się walki. Nie miał jednak zamiaru dać tego po sobie poznać. Niech myślą, że się boi. Niech przegra - w ten sposób odniesie triumf, patrząc na porażkę drużyny Xaviera. Był pionkiem w grze, której zasady do końca nie były mu znane. Koniem trojańskim z farbowanymi na grantowo końcówkami ciemnych kosmyków i niewinnymi oczami w tak jasnym odcieniu niebieskiego, że bliżej było mu do szarości niż do błękitu - tym był. Tris sam już nie wiedział czy ta świadomość sprawia mu ponurą satysfakcję czy raczej dziwny rodzaj smutku. Nie wiedział gdzie boli. Nie chciał wiedzieć gdzie boli. Stojąc tutaj i myśląc o minionym dniu, o Kieranie, Misty, Douglasie, Darcy i Tinie - o przyjaźni jaka ich łączyła, czuł przenikliwy rodzaj tęsknoty. Jedyną osobą z poza rodziny, z którą łączyła go przyjaźń był Jordan, ale jego nie było już obok. I w końcu - pomyślał o Nicholasie. Co ja chciałem zrobić? - spytał się w myślach chłopiec, zaciskając dłoń w pięść i szybko odsuwając się od drzewa. Nagle tuż obok niego zmaterializowała się jakaś postać w długiej pelerynie. Douglas. Tris odwrócił się powoli w jego stronę, niedbale kładąc dłoń na rękojeści. Przegra. Przeciwnik jednak minął go bez słowa tak szybko, jak zorientował się z kim ma do czynienia. Ramirez mógłby przysiąc, że na odchodnym mruknął coś, co brzmiało jak "powodzenia". Chłopiec nie miał okazji się nad tym gestem długo zastanawiać, ponieważ zaatakował go jakiś chłopak, którego minął wcześniej kilka razy na szkolnym korytarzu. Tym razem doszło do walki, która skończyła się dość szybko. Nieznajomy chłopak posłał Ramirezowi pogardliwy uśmiech, zanim odbiegł z dwiema szpadami. Tris nieśpiesznie podniósł się z ziemi, odruchowo otrzepując swoje czarne spodnie z ziemi. I to by było na tyle, pomyślał.
- To było żenujące - usłyszał nagle znajomy głos. Chłopiec odwrócił się szybko, żeby zobaczyć opierającego się o pień sosny Xaviera. W szmaragdowych oczach waga chwiała się przechylając się to na stronę ponurego rozbawienia, to na stronę dezaprobaty. - Praktycznie podarowałeś mu swoją broń w prezencie - skonstatował. - Nie żebym się tego nie spodziewał, ale to było wyjątkowo beznadziejne.
Ramirez wzruszył niedbale ramionami.
- Ja tylko pomagam ci przegrać - odpowiedział, dostrzegając jakiś błysk między zaroślami za plecami Cartnera. Ktoś się zbliżał. Xavier również to zauważył, ale nie dał tego po sobie poznać. Tris postanowił się wycofać, ignorując komentarze Cartnera i z ukrycia obserwować zbliżający się pojedynek. Kilka chwil później chłopiec zatrzymał się za jednym z drzew, mając nadzieję, że brak broni u jego boku jest widoczny dla osób z przeciwnej drużyny. Byłoby niezbyt ciekawie gdyby ktoś przeoczył ten drobny fakt. Prawdę mówiąc, Ramirez powinien jak najszybciej wyjść z lasu - gdyby to zrobił, nie poczułby jednak satysfakcji na widok przerażonego Xaviera. Przeciwnik, który zaatakował Cartnera, nasunął wcześniej na twarz szeroki kaptur spod którego wysuwały się złote loki i w przeciwieństwie do bruneta miał prawdziwą broń, którą nie zamierzał się posługiwać w celu uzyskania tej należącej do drugiego chłopaka. Xavier szybko się zorientował w jak nieciekawej sytuacji się znajduje.
- Nicholas? - spytał szeptem Ramirez samego siebie, patrząc jak blondyn jednym szybkim ruchem rozcina materiał na ramieniu Xaviera. Z szeroko otwartymi oczami Tris obserwował walkę, zauważając, że jego współlokator nie chce zranić swojego przeciwnika - co bardzo utrudniało mu zyskanie przewagi. W którymś momencie szpada Cartnera poszybowała w górę, wybita przez drugiego chłopaka i upadła na ziemię kilka metrów od Ramireza. Brunet przewrócił się, z niedowierzaniem wpatrując się w swojego przeciwnika.
- Rayllee, co ty wyprawiasz? - spytał zszokowany, kiedy drugi chłopak podszedł do niego, od niechcenia kręcąc w dłoni bronią. Uniósł ją i już miał zranić Xaviera, kiedy coś uderzyło go mocno w rękę. Blondyn krzyknął, ale nie wypuścił broni. Szybko odwrócił się w stronę Ramireza, który obiema rękami ściskał w dłoniach szpadę przeznaczoną do turnieju. Tris nie prezentowałby się zbyt groźnie, nawet gdyby bardzo tego chciał. Nie był zbyt wysoki, wyglądał na młodszego niż był w rzeczywistości i do tego te pofarbowanie włosy. Xavier nie mógł się zdecydować, czy był bardziej zaskoczony tym, że chłopiec stanął w jego obronie, czy tym, że w ogóle zdecydował się walczyć. Cartner nie miał jednak pojęcia o przeszłości chłopca i nie mógł wiedzieć, że odkąd w wieku dwunastu lat Ramirez rozpoczął bojkę na szkolnym podwórku, na którym nie był zbyt popularny, jego opiekunowie zapisali go na zajęcia z samoobrony, żeby zadbać o jego bezpieczeństwo. Tris ogólnie rzecz biorąc nie był zbyt lubiany wśród swoich rówieśników - nie żeby to jakoś specjalnie mu przeszkadzało, miał przecież Jordana, prawda?
Tak czy inaczej Xavier nie mógł być przygotowany na pokaz tego jak radzi sobie Ramirez, kiedy mu zależy na wygranej. Fala szoku sprawiła, że przez kilka dłuższych chwil Cartner nie potrafił zmusić się do podniesienia z ziemi. Zakapturzona postać, która pod wpływem zaskoczenia i adrenaliny mogła kojarzyć się z Nicholasem, ewidentnie nim nie była, mimo, że chłopcy nie zdążyli zobaczyć jej twarzy, ponieważ po tym jak Tris odebrał jej broń, uciekła ile sił w nogach i Xavierowi nie udało się jej dogonić. Kiedy wrócił, Ramirez siedział na trawie oddychając głęboko z zamkniętymi oczami.
- Co to... Do cholery... Było? - wymamrotał.
Xavier nie był pewny, czy pytanie było skierowane do kogokolwiek, czy chłopiec myślał na głos, więc po prostu pokręcił głową, odgarniając z oczu czarne, potargane kosmyki. Z rany na ramieniu wciąż płynęła mu strużka krwi - o czym pod wpływem emocji udało mu się zapomnieć.
- To mogło wyglądać tak, jakbyś chciał mnie uratować... - zaczął Xavier.
- Mogło - przytaknął chłopiec, unosząc głowę. Jego jasne oczy szkliły się w dziwnie niepokojący sposób. Gdyby to był Nicholas, Xavier podszedłby bliżej, odgarnął długie kosmyki z jego twarzy i spytał co się dzieje. Jednak jakoże to był Tris, Cartner potrafił jedynie zmusić się do tego by posłać mu pytające spojrzenie. - Ostatnim razem się nie udało, więc jest progres - zauważył ponuro chłopiec, wpatrując się w leżącą u jego stóp szablę. Na srebrnym metalu promienie odbite od tarczy księżyca tańczyły z wyczuciem i gracją podobną do tej, którą kilka minut wcześniej zaprezentował Ramirez. Mimo, że chłopiec nie był wyszkolony w sztuce szermierki i w zawodach zapewne nie udałoby mu się odnieść żadnego zwycięstwa, to samoobrona i atak, w których mógł korzystać ze wszystkich swoich umiejętności, a nie jedynie ze szpady, wychodziły mu całkiem nieźle.
- To nie był Nicholas - stwierdził Cartner, chcąc przerwać ciężką ciszę, która zapanowała między nimi - ale ktoś najwyraźniej postarał się, żebym myślał, że to on.
Tris wbił spojrzenie w swoje buty, mocno przygryzając dolną wargę. Zdążył to już zauważyć, Xavier nie był geniuszem.
- Nie mówiłem nikomu o was - powiedział Tris, wkładając w ton tyle jadu ile potrafił. - Więc jeśli to ma być oskarżenie...
- Zamknij się, ktoś może być obok - przerwał mu drugi chłopak, za późno reflektując się, że popełnił błąd. Ramirez otworzył szerzej swoje oczy, niemile zaskoczony.
- Powinienem był cię zostawić, dupku - odparował, wstając ze swojego miejsca. Był wściekły i nie miał pojęcia co zrobić z nadmiarem adrenaliny, która teraz krążyła w jego żyłach. Minione wydarzenie sprawiło, że przed oczami wyobraźni znów miał wspomnienia z nocy, w którą zginął Jordan. Ledwo się podniósł, z drzewa obok poderwało się stado kruków, które poszybowały nad jego głową w stronę wzgórza. Ramirez przyglądał się temu przez dłuższą chwilę - czarnym ptakom na tle czarnego nieba. A potem gwiazdy zgasły.
***
Darcy Williams udawała, że nie przepada za tą robotą i całkiem nieźle jej to wychodziło. Razem z Isaackiem patrolowali teren, wypatrując w ciemności biednych dzieciaków, którym przydałoby się odebrać zdobytą przez nie zdobycz. Szczerze mówiąc Isaac zdążył już stracić swoją broń i powinien jak najszybciej zejść z pola walki, jednak on jak zwykle niezbyt przejmując się zasadami gry, brnął dalej przez las w kierunku wzgórza, z drutami w kieszeni. Pierwszym strażnikiem, na którego się natknął był James, który widząc jak drugi chłopak udaje, że zaciął mu się miecz świetlny i nie może go włączyć, ze śmiechem przepuścił go dalej i życzył powodzenia przy otwieraniu bramy drutami, które wystawały z kieszeni jego płaszcza, a kolejnym była jego przyjaciółka.
- Ależ ty jesteś debilem - dziewczyna kręciła głową z politowaniem. - Mogłeś chociaż zabrać ten miecz ze swojego pokoju. Jak nas nakryją to mnie wykopią. Nie możesz wrócić do pokoju i iść spać? Albo wiesz, przykolegować się do któregoś stoiska z przekąskami?
- Nie, bo próbuję być taki wiesz... poza prawem - odpowiedział robiąc minę człowieka, który dopiero co okradł z powodzeniem bank.
Darcy wywróciła oczami tak mocno jak było to możliwe.
- Ninja się znalazł - mruknęła. - Ja tutaj próbuję patrolować teren, a ty absorbujesz całą moją uwagę. Miej trochę wyrozumiałości człowieku i zostaw mnie dzisiaj w spokoju. Ja cię nie znam.
- Williams, łamiesz moje serce - chłopak przyłożył sobie rękę do serca teatralnym gestem. - Dlaczego nie wspierasz mojej przestępczej kariery?
Gdzieś nieopodal ktoś złamał grubszą gałąź i wyczulona na wszystkie sygnały osób trzecich Darcy szybko odwróciła się w stronę, z której dochodził dźwięk. Ignorując kolejne wywody przyjaciela, zaczęła biec przed siebie by go zgubić, a kiedy już się jej to udało, zwolniła kroku, mrużąc oczy i uważnie skanując wzrokiem otoczenie. I oto był - znajomy chłopiec, w którego ciemnych oczach nierozsądne rozbawienie triumfowało nad lękiem, opierał się nie do końca z własnej woli o pień drzewa, za nic mając szpadę, która niemal ocierała się o jego szyję, co niezwykle irytowało rzekomego zwycięzcę pojedynku.
- Naprawdę myślisz, że nic bym ci nie zrobił? - spytał Nicholas. - Przyznaj, że myślałeś, że to jest prawdziwe - odsunął błyszczącą klingę i przesuwając po niej wzrokiem piwnych oczu. - Myślałeś, prawda? Może tylko w pierwszej chwili, ale jednak.
- Może - odpowiedział James - ponieważ jest.
W odpowiedzi Nicholas podarował mu jeden ze swoich rzadkich uśmiechów, w których figlarność przybierała szaty królestwa ciemności. To był piękny uśmiech. To był przerażający uśmiech. To było arcydzieło. To było dziecko koszmaru. Nicholas był dzieckiem zrodzonym z koszmarów - piękny jak marzenie, kuszący jak sen, niebezpieczny jak kraina, którą można zobaczyć jedynie zamykając powieki. Cała jego postać kłóciła się ze zdrowym rozsądkiem, któremu drugi chłopak również nie był zbytnio przychylny, co nie znaczyło jednak, że nie odczuwał strachu, patrząc w oczy tego złotego dziecka. Musiałby stracić głowę, żeby nie bać się Nicholasa, żeby dać się zaczarować. James wiedział, że wiele osób dało się już zwieść temu chłopcu. On sam kiedy spotkał Nico po raz pierwszy, był pod takim wrażeniem, że czuł się jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie. Pamiętał rozkwitający ogród i blondyna przyglądającego mu się z zainteresowaniem bez cienia krępacji.
- Nie mam pojęcia kim jesteś - zaczął wtedy Nico - ale wyglądasz jak postać z baśni, a ja kocham baśnie. Opowiedz mi swoją.
Ten chłopiec, to rozkoszne, czarujące do bólu dzieło natury - to była kreatura, to była przebiegłość, to było żonglowanie prawdą i kłamstwami, największe dzieło sztuki perswazji i manipulacji. "On jest potworem" - szeptali niektórzy. "On się po prostu boi" - myślał James i ta świadomość, świadomość tego, że pod tymi wszystkimi czarami kryje się strach, sprawiała, że nawet kiedy Nicholas naprawdę potrafił dać mu się we znaki, chłopak nie potrafił go nienawidzić. Z Nicholasem było jak z dzikim tygrysem - można się było nim zachwycać, ale z dystansu. Można go było pokochać, ale trzeba było pamiętać o tym, że w każdej chwili może ugryźć, że możemy go przestraszyć, że potrafi się bronić.
- Zranienie ciebie nic by mi nie dało - powiedział teraz blondyn, obracając ostrze przeciwko sobie - ale gdybym powiedział, że to ty skrzywdziłeś mnie... - pozwolił dalszym słowom pozostać niedopowiedzianym.
- Jesteś pewny, że uciekasz w dobrym kierunku? - spytał po chwili James.
- Niczego nie jestem pewny - Rayllee wydał się zirytowany.
- A jeśli... - zaczął drugi chłopak - powiedziałabym, że gdybyś przestał stawać po przeciwnej stronie niż moja, to mógłbym zaoferować ci... to o czym najbardziej marzysz?
- Nie masz prawa twierdzić, że wiesz o czym marzę.
- O wolności - te dwa słowa wystarczyły, żeby piwne oczy Nicholasa rozbłysły mocniej niż gwiazdy na firmamencie nocnego nieba. - Chcesz stąd uciec, ale nie uciekniesz bez nowej tożsamości i własnego konta, ponieważ nie masz gdzie.
- Nie możesz ofiarować mi wolności - zaprzeczył Nicholas, ale ręka z bronią opadła bezwładnie wzdłuż jego boku.
- Zakład? - spytał James. - Jeśli chcesz dostać szansę na to by stąd uciec, wystarczy, że mnie wysłuchasz.
Blondyn zmrużył swoje oczy, odwracając się tyłem do drugiego chłopaka. Nie wierzył w obietnice Jamesa, ale co jeśli rzeczywiście mógł mu pomóc - gdyby to było możliwe - dostać szansę na ucieczkę.
- Nie wierzę ci - zaczął w końcu chłopak - i nie ufam, ale jeśli ci zależy to mów.
W tym momencie Darcy usłyszała pękające gałęzie i odwróciła się szybko, przeczesując wzrokiem teren. Między drzewami ujrzała jakąś postać, przeklęła cicho pod nosem i ruszyła cicho w jej stronę. Naprawdę chciała usłyszeć dalszą rozmowę chłopców, ale nie miała zamiaru dopuścić nikogo do bramy. Kiedy jednak zbliżyła się od tyłu do przeciwnika, okazało się, że w dłoniach poplamionych krwią nie było broni, a peleryna mimo bordowego koloru nie była strojem do turnieju.
- Co do cholery... - zaczęła, na co nieznajomy rzucił jej szybkie spojrzenie przez ramię i rzucił się do ucieczki. Dziewczyna zaczęła biec za nim, nie zwracając uwagi na gałęzie. Biegła najszybciej jak potrafiła, jednak ścigany był szybszy. Darcy nie udało się go złapać, a kiedy w końcu udało mu się rozpłynąć w gęstwinie drzew i ze złością uderzyła szpadą w korę drzewa, mając ochotę krzyczeć, las przeszył głośny sygnał rogu. To Kieran zatrzymywał turniej. Las Corfe Castel zamiast deszczu wypił ludzką krew.
***
Xavier Cartner wciąż klęczał na ziemi, gdy sanitariusze zabrali rannego chłopca na noszach do ambulansu. Czerwono-granatowe światła karetki kłóciły się z naturalnym blaskiem roztaczanym przez pochodnie ustawione wokół wzgórza. Niezdobyty proporzec powiewał niespokojnie na wietrze, który wył w koronach drzew. Stojący obok Xaviera Kieran nerwowo ciągnął za czerwoną nitkę na nadgarstku, rozglądając się nieprzytomnie dookoła - on, ostoja spokoju, ten, który jako jeden z nielicznych zawsze zachowywał zimną krew. U stóp wzgórza zgromadzili się wszyscy uczestnicy turnieju, którzy teraz dyskutowali głośno o tym co się właśnie stało. Wnoszenie prawdziwej broni na turniej było surowo karane, jednak wedle słów Jamesa i Isaaca - którzy usłyszawszy opowieść Darcy, sami starali się przekonać innych, że ją spotkali - musiała to być osoba z zewnątrz. Nicholas - wystraszony i zagubiony w całym tym zamieszaniu, lawirował pomiędzy innymi uczniami, starając się dotrzeć do Xaviera, jednak w porę zreflektował się, że nie powinien podchodzić do niego przy tak licznej widowni. Oparł się więc o pień jednego z drzew i z zaplecionymi na piersi rękami obserwował otoczenie, czując jak serce wali w jego piersi. Powinien był pilnować Trisa, ale tego nie zrobił i teraz chłopiec był ranny - może nie śmiertelnie, ale jednak.
- A więc stanął w twojej obronie? - spytał Kieran, spuszczając wzrok na swoje buty.
- Mówiłem już, że tak - odpowiedział Cartner, wyrywając z ziemi kępy trawy. - Wiem jak to brzmi, ale najwyraźniej nie jest wcale tak bezbronny na jakiego wygląda. Nie sądzę, żeby nie wyszedł z tego cało.
Verdale zerknął przelotnie na drżące ręce kolegi, mrużąc swoje szare oczy. Wiedział, że najprawdopodobniej dalszą część nocy spędzą na komisariacie z gorzką kawą i funkcjonariuszami w średnim wieku, którzy będą ich zasypywać dziesiątkami pytań - przynajmniej tak to powinno wyglądać...
***
^^ Wiem, pojawiam się i znikam. Tak czy inaczej mam nadzieję, że rozdział wam się podobał 🍀
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top