ᴛᴡᴇɴᴛɪᴇᴛʜ ᴘʀᴏᴍᴘᴛ

❝what the hell are you doing? get up right now!❞

━━━━━━━━━━━━
z dedykacją dla
-HeatherBay
━━━━━━━━━━━━

    — Barnes, na coś masz te pistolety! — warknął Anthony Stark, którego głos rozbrzmiał w słuchawce wysokiego bruneta. — Po co je nosisz, skoro i tak muszę ratować ci tyłek!?

    — Nie musisz, ale doceniam pomoc! — odkrzyknął, zerkając przez ramię na bałagan, który zrobiły repulsory mężczyzny.

    — Oh, zdecydowanie muszę — stwierdził bez wahania filantrop, lądując niedaleko Jamesa.

    — Lepiej stracić życie z rąk Hydry, niż Natashy. — Do rozmowy wtrącił się Wilson, który tym razem o dziwo wcale nie zadziałał Barnesowi na nerwy.

    — Chłopaki, ja też jestem na tym kanale — przypomniała Romanoff. — Lepiej dla was, żebyście już nie plotkowali.

    — Tak jest, pani kapitan — powiedział Tony. — Dumo narodu, chcesz coś dodać?

    — Tony, nie nazywaj mnie tak — westchnął Steve. James mógł tylko sobie wyobrazić, że przewraca oczami.

    — Ale że od razu wiedział o kogo chodzi? Niespotykane — rzucił Stark, zanim z powrotem wzbił się w powietrze, zostawiając Barnesa samego w korytarzu labiryntu o szerokości może czterech metrów.

    — Już skończ się popisywać — rzucił Rogers. — Przyjdźcie pod quinjet.

    — Ale jeszcze nie skończyliśmy — zaprzeczył James, okręcając się wokół własnej osi, by sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze jest.

    — Gdybyś nie zajmował się flirtowaniem z Romanoff, wiedziałbyś, że akcja skończyła się piętnaście minut temu — oznajmił Falcon, kiedy postanowił wspiąć się po murku, by z niego odszukać wyjście z labiryntu.

    — Wątpię, żeby wtedy ze mną flirtował, ale niech ci będzie — odezwała się z powrotem Romanoff. — Swoją drogą nie wiedziałam, że jesteś tak zafascynowany naszym życiem, Sam.

    — Oh błagam, każdy jest — stwierdził czarnoskóry, tym samym wywołując między Avengersami niezłe zamieszanie. — Tak, bo niby was nie interesuje jakim cudem zaczęli ze sobą chodzić!

    — Znajdź sobie może dziewczynę, co Wilson? — rzucił Barnes, przewracając oczami. Miał chyba dość tej rozmowy.

    — Albo chłopaka. Jesteśmy tolerancyjni — dodała Natasha, której głos zdawał się być dziwnie blisko Jamesa. Rozejrzał się nawet, ale nie zauważył sylwetki rudowłosej.

    — Już się uspokójcie! — zarządził nieco zirytowany blondyn. Wszyscy zamilkli, choć zdecydowanie mieli jeszcze dużo sobie do powiedzenia.

    — Uspokoję się po tym, jak zrozumiem, dlaczego Wilson koniecznie chce wejść dwójce ludzi do pieprzonego łóżka.

     — Do cholery...

         James wyciągnął z ucha słuchawkę. Chyba nie chciał być świadkiem tej głupiej rozmowy.

        Szybko zlokalizował z wysokości wyjście z labiryntu i tam też skierował swoje kroki.

        Czy chodzenie na widoku było nieodpowiedzialne? Tak, bo wciąż teren nie został oczyszczony z przeciwników, a strój bruneta był idealnie widoczny w środku cholernego, gorącego dnia. Miał ochotę zrzucić z siebie cały ten strój, który tylko sprawiał, że pocił się jeszcze bardziej, a co za tym szło – kurz na polu walki lepił się do jego czoła, szyi i wszędzie tam, gdzie mógł się dostać. Szlag go trafiał i naprawdę niewiele dzieliło go, by pozbyć się ubrania. Wyglądałoby to... dziwnie, ale boże, ile ulgi by przyniosło...

        Mimo wszystko James nie pozbył się ubrania w trakcie drogi i nie ryzykował też postrzeleniem, gdy stanął przed wyjściem z labiryntu. Ruszył tylko w stronę samolotu, w którym byli już pewnie wszyscy Avengersi, być może czekając, aż zaszczyci ich swoją obecnością.

        James nie chciał tego zrobić.

    — Natasha? — powiedział po przyciśnięciu odpowiedniego przycisku na słuchawce, którą z powrotem włożył do ucha. Zaczął chyba ze stresu skubać dolną wargę, co nie było dobrą wróżbą.

    — Gdzie jesteś? Wszyscy na ciebie czekają — odpowiedziała. Brzmiała, jakby wcale nie była z całą resztą.

    — Czy ty biegniesz? — zapytał, rozglądając się wokół, zamiast dojść do latającej maszyny.

    — Być może.

    Na pewno wzruszyła teraz ramionami, przebrnęło przez myśl Barnesa, zanim wziął głęboki oddech.

    — Idę ci pomóc — oznajmił, odwracając się plecami do samolotu.

    — Zostań w samolocie i siedź na dupie, zaraz przyjdę — oznajmiła ostro rudowłosa, na słowa której James przewrócił oczami.

    — Jesteś odważna twierdząc, że jestem w samolocie — powiedział tylko, zerkając na zegarek, dzięki któremu był w stanie odnaleźć lokalizację młodszej.

    — Nie znoszę cię — warknęła Natasha, u której usłyszał huk wystrzeliwanego naboju.

    — Tak, tak, ja ciebie też kocham.

        James mimo gorąca, duchoty i mokrego ciała zmotywował się do biegu, dzięki któremu w przysłowiową sekundę znalazł się w ognisku nierównej walki, toczonej przez Natashę z agentami wrogiej organizacji. Nie pamiętał jej nazwy, ale też nie potrzebował jej pamiętać. Wystarczyło, że wiedział, do kogo miał strzelać, co uczynił i tym razem, raniąc dwóch osobników tak, by ich nie zabić, ale wstrzymać wszelkie ruchy. Resztę, która nie była już tak ciężka, załatwił wspólnie z Natashą, idealnie wpasowując się w rytm walki, jaki narzuciła.

        Byli jak alfa i omega, i pokazywało się to zawsze w takich momentach.

    — Wiesz, dobrze by było, gdybym nie musiał ci ratować tyłka na każdej misji — stwierdził, ściągając z nadgarstka gumkę do włosów i podając ją rudowłosej.

    — Dobrze sobie radziłam — rzuciła, odbierając razciągliwy materiał. — Poza tym, nie prosiłam o pomocą.

    — Czułem gdzieś w środku, że jej potrzebujesz. Więc oto jestem, nie ma za co. — Uśmiechnął się, pochylając nad Romanoff w wiadomym celu. Kobieta jednak, znając doskonale jego zamiary, odsunęła się.

    — Nie będę ci dziękować — stwierdziła, wzruszając ramionami i ruszając w stronę, z której on przybiegł.

    — Powinnaś — zauważył, podnosząc z wydeptanej ziemi pistolet, którym zamachał leżącemu członkowi organizacji. — Po raz kolejny uratowałem ci życie.

    — Tak, tak, może kiedyś — rzuciła przez ramię, zbywając starszego machnięciem ręki.

        Zaśmiał się. Wiedział, że była za to wdzięczna, wiedział też, że to był sposób, w jaki to okazywała, więc nie oczekiwał niczego innego. James po prostu... Nie do końca wiedział, co miał teraz zrobić, bo wszystko się skomplikowało, jego plany popieprzyły się i został sam z tym wszystkim, bo oczywiście nikomu innemu o tym nie powiedział. Jak zawsze zresztą; znalazł się wielce pan samodzielny, który potrafi wszystko zorganizować bez niczyjej pomocy. Oczywiście wcale nie pomylił sobie dat i wszelkich innych pierdół podczas robienia tylko po to, żeby Fury oznajmił dzień przed, iż potrzebuje wszystkich Avengersów do akcji.

        Świetnie, przebrnęło wtedy przez umysł Barnesa, wściekłego Barnesa, który ledwo zdołał opanować złość podczas pakowania się.

    — James, idziesz? — zapytała nagle Natasha, orientując się, że mężczyzna wcale nie szedł za nią.

        Brunet skierował na nią swoje spojrzenie. W południowym świetle wyglądała jak cholerny anioł, w którego James zaczął wierzyć w momencie, w którym po prostu na nią spojrzał. Jej rude włosy wydawały się być jeszcze bardziej rude, niż było to możliwe. Kostium jakimś cudem również sprawił, że James zagryzł dolną wargę, choć wcale nie był on szczególnie ładny. Brudny, z krwi, potu i kurzu, wciąż prezentował się o niebo lepiej niż cały James, który wsunął właśnie dłoń do kieszeni spodni.

    — Pamiętasz, jak wchodziłaś do mojego pokoju? Patrząc na bałagan, jakim byłem? — zapytał, podchodząc do Natashy w nadziei, że nie odkryje od razu jego zamiarów.

    — To jest sposób, w jaki zaczynasz rozmawiać z ludźmi? — Uśmiechnęła się lekko, dając mu tym samym znać, że doskonale o tym pamięta.

    — Nie wiem. Może — powiedziawszy to wzruszył ramionami, jednym z nich zaraz po tym ocierając brudny policzek. — Nie pamiętam dnia, w którym nie było cię w moim pokoju. W którym nie starałaś się wyciągnąć mnie z dołka, w jakim byłem.

    — Pewnie dlatego, że przychodziłam do ciebie kilka razy dziennie — oznajmiła Natasha, odciągając z policzków kosmyki, których nie udało jej się zebrać do kucyka.

    — Tak, też tak mi się wydaje. — James kiwnął głową, zaciskając palce na niewielkim pudełeczku.

    — Chcesz mi coś powiedzieć? — zapytała Romanoff, podchodząc do bruneta, by zetrzeć stróżkę krwi, kapiącej z niewielkiego zadrapania na jego policzku.

    — Tak — odpowiedział po chwili delektowania się jej delikatnym dotykiem. Rudowłosa przekrzywiła lekko głowę w bok. — Musisz mi uwierzyć, że miałem cały monolog przygotowany, ale to wszystko też miało wyglądać inaczej i teraz zwyczajnie... nie pasuje do scenerii.

    — Ten monolog? — Zaśmiała się ponownie, tak swobodnie i radośnie, że nie był w stanie myśleć, iż wciąż są na misji.

       Nie chciał odpowiadać, nie teraz i nie na to pytanie, więc tylko klęknął wśród kurzu i lejącego się z nieba słońca przed kobietą, której zawdzięczał całe swoje życie.

    — Co ty do cholery robisz? Natychmiast wstań! — powiedziała szybko zmieszana zielonooka, cofając się o krok.

        James jednak nie miał zamiaru wstawać. Wyciągnął jedynie to małe pudełeczko, wokół którego robił szum większy, niż fale, rozbijające się na wybrzeżu.

    — Wyjdziesz za mnie?

        Mógł przysiąc, że jego serce nigdy nie biło tak szybko, jak w tamtym momencie.

━━━━━━━━━━━━

tak, to jest koniec tych męczonych miniaturek, tak, jest to nigdy nie napisana scena z sth is wrong XD dziękuję za każdą gwiazdkę i komentarz, widzimy się w trust issue/the same!!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top