ғɪғᴛᴇᴇɴᴛʜ ᴘʀᴏᴍᴘᴛ

❝remind me to kill you later.❞

━━━━━━━━━━━━

        Poranne promienie słońca wpadały gładko przez okno, świecąc prosto na okryte kołdrą ciała dwójki śpiących ludzi. Wyglądali jak wyjęci z obrazu – piękni w swojej prostocie, na tle białych ścian, okaleni złotem w postaci światła. Spali. Klatki piersiowe unosiły się, wykonując zwykły ruch do góry i w dół, do góry i w dół...

        Było cicho. Pokój pogrążony był w ciszy. Korytarz znakował się ciszą. Nawet, gdy któreś z nich ruszyło się we śnie, szeleszcząc kołdrą lub mrucząc niezrozumiałe słowa, świat zdawał się pochłaniać te dźwięki i... cisza wciąż trwała nieprzerwanie.

        Pomieszczeniem rządził Sen. Skakał po meblach, spacerował między rozrzuconymi częściami garderoby, próbował czytać otwarte książki i w końcu czule głaskał śpiących po włosach, po policzkach, po nagich ramionach. Obserwował ich. Czuwał, by spali spokojnie. Bronił od koszmarów.

        Nie zdołał jednak zasłonić rolet, spomiędzy których bezwstydnie wdzierało się Słońce. Pragnęło najwyraźniej zaznaczyć, że jest, że przyszło jak każdego ranka i nie spóźniło się. Sen był zły, że Słońce tak paskudnie wprosiło się do pomieszczenia dwójki śpiących kochanków, ale jednocześnie wiedział, że nie może tego odwlekać. Pogładził więc tylko ich powieki, składając ciche obietnice, których prawdopodobnie nigdy nie spełni. Słońce to wiedziało – chyba dlatego postanowiło wycofać się za swoje koleżanki, które wcale nie miały zamiaru uciec z ciemnego nieboskłonu. Sen spojrzał krótko na Chmury. Chyba był im wdzięczny, ale nie mógł tego tak dokładnie stwierdzić. Wolał się nie zastanawiać nad czymś, co dla niego nie miało większego sensu. Bo przecież sensu nie było; zniknął. Zniknął spod kołdry, zniknął z pomieszczenia, zniknął z korytarzu, z nieba, z galaktyki. Dzisiaj dawał spokój, a Sen dziękował za to, przyglądając się swojemu obrazowi, swojemu dziełu.

        A dzieło to było piękne w swoim byciu.

        Sen chyba był skłonny z powrotem poprosić Słońce, by wyszło zza Chmur i rzuciło swoje promienie na splątane ciała dwójki ludzi, by znów móc zobaczyć widok, o którym nigdy nie mógł zapomnieć. Ale nie prosił, nie kazał, nie mówił. Milczał. Nie chciał przerywać cichy, która miło unosiła się w pomieszczeniu dwójki śpiących, kochających się ludzi. Tak, była miła. Sen bardzo ją lubił, bo tylko ona potrafiła wypowiedzieć więcej, niż normalny człowiek.

        Ale również i on musiał kiedyś odejść. Musiał zostawić pokój dwójki kochanków, już posyłając im tęskne spojrzenie.

        Mężczyzna wtedy obudził się, ciężko wzdychając, jakby cały ciężar tego świata został mu zrzucony na barki, i tak jak Atlas musiał trzymać nieboskłon, tak on musiał sobie poradzić.

        Ale to nie było to. To nie przez to tak westchnął.

        Jego oczy, cudownie niebieskie oczy, obserwowały śpiącą twarz rudowłosej kobiety. Pochylił się nad nią, ostrożnie składając pocałunki na czole, policzkach, brwiach, szyi, nosie i w końcu na ustach. Był to ostatni czule wymieniony gest, a zarazem pierwszy, który w pełni poczuła, uśmiechając się delikatnie.

    — Dzień dobry — wyszeptał, gładząc młodszą kciukiem po najgładszym policzku na świecie.

    — Znowu to zrobiliśmy — powiedziała cicho, unosząc dłoń, by tak samo, jak on, pogładzić jego policzek. — Mówimy, że to ostatni raz, a potem znowu robimy to samo.

    — I w czym problem? — zapytał, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Kogo to obchodzi, co robimy, a czego nie?

    — Mnie obchodzi, James — mruknęła, zaczynając podnosić się do siadu.

        Brunet dźwignął się szybko z materacu, lekko popychając Natashę tak, by opadła z powrotem na poduszkę. Sapnęła cicho, być może zdziwiona takim gestem, ale nie protestowała, gdy zawisł nad nią tak, jak kilka godzin temu.

    — Przypomnij mi, żebym później cię zabiła.

    — Nie ma mowy — zaśmiał się, schodząc niżej, na przedramiona, by być jeszcze bliżej ust rudowłosej. — Wyjdź za mnie, Natasha.

    — Popraw się — powiedziała, ujmując policzki bruneta w swoje drobne, blade dłonie.

        Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie.

    — Wyjdź za mnie, Natalia.

        Bo nie zakochał się w wykwalifikowanej agentce, tylko zwykłej baletnicy, która od pierwszego momentu skradła jego serce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top