sɪxᴛʜ ᴘʀᴏᴍᴘᴛ

❝wait, sth doesn't feel right.❞

━━━━━━━━━━━━
tak trochę wieje
tfatws, ale chill,
nie ma spoilerów
━━━━━━━━━━━━

    — Co ci do cholery powiedziałem!? — wrzasnął Samuel, lądując przed Jamesem. Dźwięk jego głosu odbił się po starych ścianach magazynu. — No co ci powiedziałem!?

    — Nie wiem, bo nie słuchałem!

    — Miałeś iść na prawo! Pieprzone prawo! — wrzasnął Wilson, wymachując rękami wokół. — Mam ci zaznaczyć gdzie jest prawo a gdzie lewo!?

    — Wielka mi rzecz, poszedłem w drugą stronę! — James wcisnął pistolet w kaburę, patrząc prosto w oczy Sama. — I co się stało!? Nic! Udało się nam!

    — Mielibyśmy element zaskoczenia, gdybyś nie poszedł ze złej strony!

    — Nie rób problemu tam, gdzie go nie ma! — huknął brunet, szturchając Sama w ramię. — Z czym ty w ogóle tu do mnie teraz wyjeżdżasz!? Nie wykonałem twojego rozkazu, ale wiesz co!? Wcale nie musiałem! Urodziłem się pierwszy!

    — I pierwszy umrzesz, jeśli nie będziesz się słuchał! — odpowiedział, robiąc dokładnie to samo, co zrobił James, tylko ze zdwojoną siłą.

    — Nie mam zamiaru się słuchać nikogo, a w szczególności ciebie! Nikt nie będzie mi mówił co i jak mam robić, rozumiesz!?

        Sam zamilkł. Właściwie możnaby powiedzieć, że nigdy nie było między nimi kłótni, gdyby nie szybko unoszące się klatki piersiowe i spojrzenia, które równie dobrze mogły wypalić dziurę w oku drugiego. Czarnoskóry wiedział, że być może przegiął – że być może wcale nie powinien mówić o „słuchaniu się”, ale już nie mógł cofnąć czasu.

    — Wracajmy do samolotu — mruknął jedynie Wilson, postępując krok do tyłu.

        James prześmiewczo parsknął śmiechem.

    — To jest twój sposób na łagodzenie sporów? Zmienianie tematu i uciekanie z miejsca zdarzenia? — zapytał, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Jego czarne ramię o dziwo nie było bliżej torsu.

    — Pogadamy o tym na spokojnie w samolocie, okej? Teraz to nie ma sensu — stwierdził Wilson po tym, jak westchnął, by uspokoić zdenerwowany umysł.

    — Pragnę zaznaczyć, że później też nie miałoby. Nie miało w momencie, w którym zacząłeś się ze mną kłócić — oznajmił jakby nigdy nic Barnes, wzruszając ramionami.

    — Teraz to ty starasz się zacząć znowu kłócić — zauważył szybko Falcon i choć bardzo nie chciał, musiał przyznać mu rację.  — Więc chodźmy i...

    — Czekaj — powiedział nagle James — coś jest nie tak.

    — O czym ty teraz mówisz? — Sam przewrócił oczami, starając się zrozumieć o co tym razem chodziło Jamesowi.

    — Romanoff nie odezwała się od trzydziestu minut — oznajmił, wyciągając telefon z kieszeni spodni.

    — Jest ostatnią osobą, o którą powinieneś się martwić — rzucił Wilson, wzruszając ramionami. — Swego czasu nie odzywała się dłużej niż trzydzieści minut. I to były miesiące, Bucky.

    — Nie rozumiesz — warknął, sprawdzając ostatnie wiadomości i połączenia. — Na misjach daje o sobie znać co dwadzieścia minut, Sam. Dwadzieścia pieprzonych minut.

    — Wciąż nie uważam, żeby to był powód do martwienia się — stwierdził z wahaniem Wilson, drapiąc się powoli po karku. — To Romanoff, jest najlepszą agentką T.A.R.C.Z.Y.. Będzie chciała, to się odezwie.

    — Czasami się zastanawiam, czy przypadkiem nie myślisz dupą — wycedził przez zęby, przełączając się z wiadomości na nawigację szpiegowską.

    — Obrażasz mnie po raz któryś podczas tej misji. To twoim zdaniem jest bycie miłym? Bo jeśli tak, to bardzo rozczarujesz tym swoją terapeutkę.

    — Idź lepiej sprawdź czy Romanoff wróciła do samolotu — oznajmił, wprowadzając dane rudowłosej do systemu, by łatwiej było mu ją namierzyć. — Ja idę jej szukać.

    — Tylko uważaj na siebie. Nie ufam temu miejscu — mruknął Wilson, wycofując się w stronę wyjścia ze starego magazynu.

        James szybko oddalił się od miejsca, w którym przebywał razem z Wilsonem. W zasadzie zrobiłby to jeszcze szybciej, gdyby podłoga pod jego nogami nie zaczęła się trząść.

    — Co się dzieje!? — zapytał głośno, wbijając wzrok w Sama, który stał już po przeciwległej stronie budynku.

    — Spokojnie, to nic takiego! — odpowiedział szybko czarnoskóry, wystawiając w stronę Jamesa rękę. — Stój tam, gdzie stoisz. Zaraz do ciebie podejdę.

    — Lepiej idź sprawdź co z resztą! — powiedział szybko James, kierując się powoli do niewielkiego wyjścia. — Ja idę szukać Romanoff!

        Wybiegł z budynku, by natychmiast wbiec do kolejnego, prawdopodobnie starszego niż ten, w którym przebywali z Wilsonem. Spojrzał w telefon i zaklął siarczyście, gdy ekran pokazywał tylko ładowanie strony, której właściwie potrzebował na wczoraj. To samo było z zegarkiem, jakby wszystkie sprzęty zrobiły strajk i nie miały zamiaru współpracować z Jamesem.

    — Romanoff! — wrzasnął, rozglądając się wokół. Jego głos odbił się echem po pustym pomieszczeniu.

        Zerwał się z miejsca, by ruszyć labiryntem pokoi i korytarzy.

    — Romanoff! — ponowił, pobieżnie obrzucając spojrzeniem każde pomieszcze, w którym się znalazł. — Natasha!

        Prawdopodobnie brzmiał na zdesperowanego i właściwie byłby w stanie w to uwierzyć po sposobie, w jaki niechcący załamywał mu się głos. Ale nie przejmował się tym – nie miał najmniejszego zamiaru. Zwłaszcza, że nie mógł w tej sprawie zupełnie nic zrobić.

    — Cholera jasna — sarknął, sprawdzając, czy komunikator działa. — Ktoś mnie słyszy? — zapytał i puścił guzik, którym łączył się z innymi osobami.

        Po drugiej stronie było cicho. Nie odzywał się nikt, co przerażało Barnesa jeszcze bardziej, bo wiedział, że był w tym momencie tylko on sam.

        Ziemia znowu zadrżała. James wstrzymał powietrze, zatrzymując się w miejscu tylko po to, by nie móc uciec przed niszczejącą pod nim podłogą.

        Chyba dopiero czyjś dotyk otrzeźwił otumaniony przez sen umysł.

    — James! — zawołała Natasha, mocniej zaciskając drobne ręce na nadgarstku bruneta.

        Barnes otworzył gwałtownie oczy, rozglądając się wokół z niezrozumieniem i swego rodzaju ulgą, gdy zrozumiał, że nigdy nie wyjechał na żadną misję. Nie był sam.

    — To tylko zły sen, James. Wszystko jest w porządku — powiedziała łagodnie rudowłosa, gładząc powoli szorstki policzek starszego.

        Tak już między nimi było. On lub ona budzili się w nocy z niemym krzykiem na ustach, a druga osoba uspokajała ich, tłumacząc, iż są bezpieczni.

    — Spokojnie, oddychaj. — Słyszał, jak głośniej nabiera powietrze, więc postanowił zrobić to samo, choć jego klatka piersiowa była niewiarygodnie ściśnięta. — Właśnie tak.

        Minęła dłuższa chwila, zanim zdołał podnieść się z materacu do siadu, by napić się wody ze stojącej obok łóżka butelki. Natasha przez cały ten czas siedziała obok w siadzie skrzyżnym, przestając go dotykać, gdy zauważyła, że nie czuje się z tym komfortowo.

    — Chcesz o tym porozmawiać? — zapytała cicho, przekrzywiając lekko głowę. James spojrzał krótko w jej stronę, odkładając butelkę na miejsce.

    — Nie — odpowiedział cicho. — Nie chcę.

    — W porządku. Nie musisz — oznajmiła podobnym tonem, poprawiając kołdrę, pod którą wciąż leżeli.

    — Obiecaj, że będziesz na misjach dawała znać, że żyjesz, co piętnaście minut — poprosił, wbijając w rudowłosą swoje zmartwione spojrzenie.

        Natasha obserwowała uważnie jego wyraz twarzy. Nie żartował; wiedziała, że w tym momencie nie miał nawet takiego zamiaru.

    — Obiecuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top