|winter and autumn|

   — Baekkie... — szepnąłem pewnego zimowego poranka.

   Przyjaciel wyrwał się z zamyślenia i odwrócił głowę w moją stronę. Uśmiechnąłem się.

   — No co? — zapytał rozbawiony, gdy tylko przyglądałem mu się w milczeniu.

   — Nic, chciałem tylko, żebyś na mnie spojrzał — odpowiedziałem ze śmiechem. Baek zachichotał uroczo.

   — Ciągle mnie zaskakujesz — powiedział dziwnym tonem.

   Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Myślałem, że jestem oczywisty, przewidywalny i tylko robię niestosowne rzeczy. Wyznanie przyjaciela chyba nie miało zabrzmieć wyjątkowo, ale zapadło mi w pamięć. Tak jak jego intensywne spojrzenia posyłane mi od dwóch lat, było ono potwierdzeniem, że w końcu znaczę dla Baekhyuna tyle, ile on od zawsze znaczył dla mnie.

   — Wiesz, że niedługo zbliża się okrągła rocznica od pierwszego razu, gdy tu razem przyszliśmy? Dziesięć lat.

   Baekkie pokiwał głową. Nagle zrobił się niesamowicie poważny i jakby smutny. Czarne kosmyki jego długich włosów jak zwykle niesfornie opadały mu na policzki, a ja miałem ochotę je odgarnąć, ująć jego delikatną twarz w swoje niezgrabne duże dłonie i poznać każdy centymetr jego białej jak otaczający nas biały puch skóry.

   Jednak gdybym to zrobił, roztopiłby się pod moim dotykiem jak płatek śniegu. Dlatego pozwoliłem mu samotnie wirować w mroźnym powietrzu.

***

   — A gdyby tak...

   Baekhyun zagryzł dolną wargę. Zapatrzyłem się w nią. Była tak niesamowicie czerwona wśród zimowego krajobrazu. Jak róża, która przez pomyłkę wyrosła w środku zamarzniętego pola.

   — A gdyby tak kiedyś tutaj zostać? Na cały dzień — spytał, jakby sfrustrowany i niepewny swoich słów.

   — Chciałbym spędzać z tobą każdą sekundę mojego życia — wyznałem żarliwie. — Zawsze siedzieć z tobą na tej gałęzi i trzymać cię za twoją ciepłą rękę. Dbać, żeby nigdy nie było ci zimno i niewygodnie. Ale pragnę wiecznie patrzeć na świt. Na początek, a nie na koniec. Zachody słońca przygnębiają mnie, bo mam poczucie, że dzień znowu się poddaje, rezygnuje z całego piękna, które stworzył nad ranem.

   Gdy Baekhyun spuścił głowę i nie odzywał się przez dłuższą chwilę, poczułem łzy napływające mi do oczu. Czy zraniłem go tymi nieuważnymi słowami? Czy przekroczyłem cienką granicę naszej bliskości?

   Moje ciało zadrżało gwałtownie. Ze wstydu zakryłem swoją twarz w dłoniach. Nie chciałem, żeby mój przyjaciel widział mnie w takim stanie. Żeby widział jak się poddaję. Żeby dostrzegł we mnie zachód słońca.

   Minęła zaledwie jedna sekunda, kiedy poczułem, jak Baekhyun nagle przygarnia mnie do siebie z całej siły, jakby już nigdy więcej miał mnie nie puścić. Delikatnie położył swoją głowę na moich plecach, objął ramionami z tyłu i zasypał moje przyprószone śniegiem włosy milionami pocałunków swoich czerwonych jak róża ust.

***

   — W końcu kończymy szkołę — oznajmiłem parę miesięcy później. — Nie będziemy musieli już codziennie tam chodzić. Będziemy mieli wolne całe dni. Tylko dla siebie.

   Baekhyun uśmiechnął się smutno. Od jakiegoś czasu w jego oczach nie było widać radości i nie wiedziałem już, jak ją przywrócić. Chwyciłem się więc ostatniego rozwiązania, które przychodziło mi do głowy.

   — Możemy tu kiedyś zostać na cały dzień, jak kiedyś proponowałeś — szepnąłem nieśmiało.

   I wtedy wreszcie na twarz Baekhyuna wstąpił prawdziwy uśmiech, ten, za którym tęskniłem, z zaróżowionymi policzkami i oczami pełnymi gwiazd i obietnic.

   — Obiecujesz? — zapytał podniecony.

   — Kiedy tylko będziesz chciał.

   Nie wiedziałem, dlaczego to było dla niego tak ważne. Dlaczego tak pragnął ujrzeć ze mną cały dzień.

   Nie rozumiałem też, dlaczego zapytał mnie wtedy o zdanie. Dlaczego czekał na pozwolenie. Przecież to on pokazał mi wschód słońca. Dlaczego chciał, abym ja pokazał mu zachód?

   Teraz już rozumiem. Tak jak ja nienawidziłem rozżarzonych, pomarańczowych zachodów słońca, ty nienawidziłeś lodowatych, fioletowych wschodów. Ja pomogłem ci pokochać zamglony świt, a ty chciałeś pomóc mi dostrzec piękno w przejrzystym końcu.

***

   Była jesień, gdy oznajmiłeś mi, że odchodzisz. Z naszego drzewa leniwie spadały przepiękne, złote liście. Odrywały się od brązowych gałęzi tak samo jak moje serce, powoli i w malutkich kawałeczkach.

   Dziwisz się, dlaczego nienawidziłem zachodów słońca? Jesieni?

   Bo wtedy zewsząd otaczała mnie śmierć. A ja kochałem życie.

   Dlatego mimo złożonej obietnicy, nie byłem gotowy na zostanie z tobą do końca dnia. Dlatego kazałem ci czekać.

   — Dlaczego? — To było ostatnie pytanie, które mu zadałem.

   — Musimy zrozumieć — odpowiedział niejasno.

   Miał rację. Wtedy nie rozumieliśmy. Próbowaliśmy przez całe nasze życie, obaj starając się dorównać sobie nawzajem.

   Gdy odwracał się, by ostatecznie opuścić miejsce, do którego codziennie przychodził przez ponad dziesięć lat, chwyciłem go za rękę.

   — Przyjdź jutro. Ten jedyny raz, żeby obejrzeć nasz ostatni wschód słońca.

   Nie wiedziałem wtedy, co mówię. Podczas gdy on się ze mną żegnał, ja nadal próbowałem przeciągnąć naszą wspólną chwilę.

   Jego gorące ręce ujęły delikatnie moją twarz. Obaj płakaliśmy jak dzieci, patrząc sobie w oczy. Zapamiętywaliśmy je od dziesięciu lat. Jego zamglone, błękitnofioletowe i moje, o kolorze jesieni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top