~sunrise~

   Baekkie, czy zapomniałeś już o nieskończonym pięknie lodowatych, fioletowych wschodów słońca?

***

   Pamiętasz jeszcze tę przepiękną mgłę, która otulała sine pola? Zawsze wyglądała, jakby chciała zamrozić ten krajobraz na wieczność.

   My też chcieliśmy. Dlatego tak jak ona codziennie przychodziliśmy w tamto miejsce i staraliśmy się zatrzymać ten moment na zawsze. Nigdy się nie udawało, ale właśnie to było cudowne. Bo wiedzieliśmy, że jutro przyjdziemy spróbować ponownie.

   Kochałem tam być. Kochałem ten nieoczywisty moment, w którym noc przeobrażała się w dzień, w którym po srzebrzystej pajęczej sieci spływały krople rosy. Zawsze mówiłeś, że w nich zawarty jest cały świat. Nigdy się z tym nie zgadzałem.
  
   Cały świat mieścił się w twoich oczach. To w nich odbijało się całe piękno, które przez tyle lat próbowaliśmy uchwycić. Senne, przetkane lśniącymi marzeniami.

   Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak nazywało się to drzewo, na które co noc się wspinaliśmy. Zawsze chcieliśmy to sprawdzić, ale z nastaniem ranka ta myśl rozpływała się jak owa mgła. Mówiliśmy, że ma sto lat i mieszkają w niej duchy przeszłości.

   Czy to my byliśmy tymi duchami?

   Perłowe śmiechy rozbrzmiewały dźwięcznie echem każdego ranka. Nigdy nie cichły, zawsze gdzieś niosły się w lesie nieopodal. Gdy powracaliśmy w tamto miejsce, zdawały się nas witać, były nam znajome. Obejmowały nas, chroniły przed zimnem, którego i tak się nie obawialiśmy. Mieliśmy przecież swój kraciasty koc, drżące dłonie i zaróżowione policzki.

   W tamtych chwilach byliśmy tylko my, nasze pragnienia i natura. Dwójka chłopców, ich dziecinne mrzonki i nieskończone piękno przyrody. Przez tyle lat siedzieliśmy na jednej gałęzi, trzymając się za ręce i marząc o ucieczce. Nie na tę jedną godzinę, by obejrzeć nadejście jutrzenki, lecz na wieczność, by zostać przy brzasku i nigdy go nie porzucać. Wtedy wydawało się to możliwe. Wszystko było możliwe z tobą przy moim boku. Gdy patrzyłem w oczy pełne gwiazd, wciąż jeszcze widocznych o poranku.

   Chciałem tylko mieć cię przy sobie, patrzeć na twoje usta i sprawiać, by nieustannie układały się w delikatnym uśmiechu. Pragnąłem zawsze móc ukryć swoje zimne dłonie w twoich ciepłych. Ty zaś marzyłeś, by ktoś ci zaufał, wierzył w ciebie i bezwzględnie za tobą podążał. Prawda?

   Robiłem to, kochanie. Robiłem wszystko, abyś był szczęśliwy, abyś mnie poznał i pozwolił mi poznać ciebie. Ale ty miałeś swoje pragnienia, których nigdy mi nie ujawniłeś. Wiedziałem o ich istnieniu i zazdrość o to, że mnie przyćmiewają, niszczyła mnie. Jednak były częścią ciebie i tak jak ich nienawidziłem, tak kochałem je z całego serca. Nigdy przecież nie próbowałem cię zmienić.

   Dlatego gdy postanowiłeś odejść, nie zatrzymywałem cię, mimo że nie rozumiałem twojej przyczyny. Kazałem ci tylko przyjść jeszcze jeden raz w nasze miejsce, by obejrzeć nasz ostatni wschód słońca.

   Nie przyszedłeś.
 
   Ale ja wciąż mam nadzieję. Dlatego staram się zrozumieć, dlatego codziennie czekam, siedząc na naszym drzewie i wypatrując wychudzonej, małej postaci na horyzoncie.

   Wypatruję mojego wschodu słońca, który nie przychodzi już od dwóch lat. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top