|spring|
Po raz pierwszy rozmawialiśmy jednej z pierwszych wiosennych nocy, kiedy jakiś hałas dobiegający z okolic okna mojego pokoju wybudził mnie ze snu. Na początku myślałem, że to tylko przeciąg, lecz po przyzwyczajeniu wzroku do ciemności ujrzałem małą postać kucającą na moim parapecie.
— Baekhyun, co ty tutaj robisz? — zapytałem zdziwiony, przecierając oczy.
— Chcesz zobaczyć coś niesamowitego?
Chłopak, którego wcześniej znałem tylko z imienia, wyglądał na bardzo podekscytowanego. Jego oczy błyszczały w mroku, a chudą sylwetkę oświetlał jedynie słaby blask księżyca. Wyszczerzyłem się na ten widok.
— Jest strasznie wcześnie. I zimno — powiedziałem po chwili z obawą. Podrapałem się po głowie, rozdarty między rozsądkiem a ciekawością.
— To weź jakiś koc. Tylko szybko. — Chłopak teatralnie przewrócił oczami. Wyglądało na to, że on już postanowił za mnie.
Wygrzebałem z szafy kraciasty koc uszyty przez moją babcię. Był stary, ale nie pachniał domem, co zawsze mi się podobało. Pachniał powietrzem, jakby zawsze wisiał rozłożony na sznurze między drzewami.
Podałem go Baekhyunowi, a on zeskoczył zgrabnie na ziemię. Mój pokój był na piętrze, dlatego trochę bałem się pójść w ślady chłopaka, ale w końcu nie mogłem wyjść na tchórza. Po dłuższej chwili wylądowałem niezdarnie obok niego.
Baekhyun w milczeniu wziął mnie za rękę i pociągnął w tylko jemu znanym celu.
Noc była chłodna i piękna. Czerń powoli ustępowała miejsce granatowi, a gwiazdy zdawały się świecić jeszcze jaśniej, jakby na koniec chciały zostawić znak na bezkresnym niebie i nigdy nie znikać, przyćmiewane jaskrawością słońca.
Chłonąłem każdy element świata, zszokowany, jak piękny i nieskończony jest, nie mogąc uwierzyć, że wcześniej tego nie dostrzegałem. Chciałem podzielić się moim zachwytem z Baekhyunem, ale wtedy, wśród gwieździstej nocy, ujrzałem jego.
Rozwiane czarne włosy stapiały się z niebem, łącząc się z nim w jedność. Porcelanowa skóra odbijała księżycowy blask. A jego oczy... Jego oczy skrywały całe piękno wszechświata.
Biegliśmy więc bez tchu, dwaj ośmioletni chłopcy w wyblakłych piżamach, trzymający się za chude kościste rączki, uciekający przed rzeczywistością. Z powiewającym na wietrze kocem i wielkimi marzeniami niesionymi na plecach.
Gdy tylko dotarliśmy w to miejsce, zrozumiałem, dlaczego Baekhyun przyprowadził mnie właśnie tam. Nie potrzebne były słowa, aby wyjaśnić niezwykłość, a zarazem prostotę tego otoczenia.
Stanęliśmy pod ogromnym drzewem, całym zielonym i wilgotnym od rosy. Baekhyun pomógł mi się na nie wspiąć i siąść na wysokiej, grubej gałęzi. Położyliśmy na niej mój koc i przykryliśmy się nim szczelnie. Obserwowaliśmy z góry cały świat.
Na sine pola nie wiadomo kiedy wkradła się gęsta mgła. Opatuliła je tak, jak nas opatulił kraciasty koc. Wyglądała mroźnie, jakby chciała oddać całe swoje ciepło zszarzałej ziemi. Jeden element przyrody troszczył się o drugi.
Tak właśnie powinien wyglądać świat. Jak wzajemna troska, z której wynikało całe piękno.
Gdy nadszedł świt, nie patrzyłem na lodowaty, fioletowy wschód słońca. Patrzyłem w lodowate, fioletowe oczy Baekhyuna, które mroźne, oddawały mi całe swoje ciepło.
***
— Baekkie.
Chłopak popatrzył na mnie i przekrzywił głowę.
— Hmm?
— A jak dorośniemy? Nadal będziemy tu przychodzić? — spytałem z obawą.
Wtedy nastąpił moment, na który zawsze czekałem każdego poranka. Baekhyun roześmiał się.
Jego śmiech był idealną harmonią szczęścia i bólu. Zawsze odbijał się echem gdzieś w lesie, dźwięcznie niosąc się wśród wierzchołków drzew. Nigdy nie cichł, a ja nie chciałem tylko go słyszeć, pragnąłem go widzieć i czuć. Dlatego kiedy patrzyłem na śmiejącego się Baekhyuna, to ja byłem tymi wierzchołkami drzew i to we mnie rozbrzmiewała jego radość.
— Głupi jesteś — rzekł rozbawiony. — Dlaczego mielibyśmy dorastać?
Spuściłem oczy, starając się pojąć sens jego słów.
— Ale wszyscy w końcu dorastają — powiedziałem niepewnie.
On tylko popatrzył na mnie i uśmiechnął się delikatnie.
— Ludzie dorastają, bo nie widzą tych błękitnofioletowych poranków.
Milczałem przez chwilę, próbując zrozumieć. Zawsze chciałem wiedzieć, o czym myśli i mówi Baekhyun.
— Wtedy śpią, prawda? Przesypiają ten moment — zapytałem, chcąc się upewnić, czy dobrze myślę.
Chłopak pokiwał głową.
— Coś w tym stylu.
Odwrócił wzrok i zapatrzył się w zamglony krajobraz. Ja zapatrzyłem się w niego i zadrżałem z bezkresu jego piękna.
— Zimno ci? — zapytał zatroskany. Pytał tak każdego ranka, bo codziennie drżałem na jego widok.
Ujął moje dłonie w swoje.
— Jak zawsze lodowate — westchnął karcąco, jakbym robił to specjalnie.
— Nie jest mi zimno — szepnąłem. Z nim nigdy nie było mi zimno, bo wiedziałem, że bez względu na wszystko, on mnie ogrzeje.
Siedzieliśmy zwykle w ciszy, przerywanej moimi pytaniami lub odgłosami natury. Czasami na pole wychodziły sarny i wtedy zamieraliśmy w bezruchu, by ich nie spłoszyć. Drzewa w lesie szumiały to raz nieznacznie, a znowu z potężną siłą. Gdy padał deszcz, a ciężkie krople spływały nam po szyjach, rozpościeraliśmy koc nad naszymi głowami, aby nie zmoknąć. Gdy nastawała zima, a siwe pola przyprószał śnieg, braliśmy grube kurtki naszych ojców i czapki uszyte przez nasze mamy. Wszystko to było tak proste i oczywiste, bo każdy poranek musieliśmy spędzić razem w tym miejscu.
— Baekkie — zapytałem któregoś dnia. — Czy to możliwe, żeby zapomnieć piękno tych lodowatych, fioletowych wschodów słońca?
Baekhyun tylko zaśmiał się i mocniej mnie przytulił. Nigdy nie odpowiedział mi na to pytanie.
Zapomniałeś?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top