Rozdział 39
Szłam ulicami Chicago, a pistolet ciążył mi za paskiem. Jak wychodziłam z mieszkania, to miałam tylko jeden cel, zabić własnego ojca. Teraz, po około dwóch godzinach, zmieniłam zdanie. Chociaż nie do końca. Dalej chcę go zniszczyć, ale wpadnięcie tam bez żadnego planu, nie pomoże mi w ty. Dlatego krążę znajomymi ścieżkami i obmyślam każdy szczegół. Na samym początku dobrze by było poznać adres zamieszkania wujka James'a.
Zauważyłam drewnianą ławkę stojącą pod drzewem. Podeszłam i przysiadłam na niej na chwilę. Myśli wirowały bez ładu i składu, a telefon non stop wibrował. Z jednej strony chciałam odebrać i powiedzieć, że jestem cała, a z drugiej miałam ich w dupie. Musiałam sobie wszystko poukładać, a gadając z nimi, nigdy tak się nie stanie. Spojrzałam jeszcze raz na wyświetlacz i ujrzałam uśmiechniętą twarz Caluma. Ważyłam komórkę w dłoni i wpadłam na pewien pomysł. Przede mną rozciągało się jezioro, gdyby tylko zamachnąć się i wyrzucić urządzenie...
Jednak coś mi nie pozwalało. Nie chciałam ich martwić. Już i tak dużo problemów mieliśmy na głowie. Zrezygnowana nacisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam komórkę do ucha.
- Tak ? - zapytałam.
- Ava ! Do diabła, gdzie ty jesteś ?! - wrzeszczy chłopak.
Zastanawiałam się czy po wkurzać jeszcze trochę Caluma, czy dać mu święty spokój. Kimże bym była, gdybym się z nim trochę nie podrażniła.
- Na ławce. - odparłam.
- Jakiej kurwa ławce ?!
- Drewnianej.
- Kurwa, Ava ! Nie denerwuj mnie ! Gdzie jesteś do cholery ! - Cal rzadko się wściekał dlatego teraz miałam trochę zabawy. Lecz wszystko kiedyś się kończy.
Wzięłam głęboki wdech, odczekałam chwilę i wypuściłam go z płuc.
- Niedługo będę w domu. - powiedziałam, aby go uspokoić.
- Kiedy ? - jego głos zabrzmiał już spokojniej. - Nie zrobiłaś nic głupiego, prawda ? - oczywiście musiał się zapytać.
- Przez głupie masz na myśli wpadniecie do domu Tristana i zabicie jego i mojego ojca, czy szwendanie się samej po ciemnych ulicach Chicago ?
- To pierwsze.
- No to nie zrobiłam nic głupiego. Będę za około trzydzieści minut. - mruknęłam i się rozłączyłam.
Rozejrzałam się jeszcze raz i przez chwilę patrzałam przed siebie. Uwielbiałam tą porę dnia, a może raczej nocy. Nie jestem pewna, jak to nazwać. Słońce znikało już za wzgórzem, a niebo nabierało pomarańczowej barwy. Za chwilę zmieni się w fiolet, potem granat, aż w końcu czerń. Dzieli mnie od tego tylko kilkanaście minut.
Z zapartym tchem spoglądałam na ten cud i czekałam. Gdy w końcu byłam zadowolona, wstałam z drewnianej ławki i ruszyłam spokojnie do domu. Z każdym kolejnym krokiem byłam co raz bliżej. Widziałam już naszą kamienicę, kiedy ktoś złapał mnie za rękę i wciągnął do zaułka. Chciałam wyciągnąć broń, ale zostałam przytwierdzona do muru. Zderzenie było tak mocne, że przez chwilę nie mogłam złapać powietrza w płucach. Zaczęłam się szarpać, ale mocne uderzenie w tył głowy uniemożliwiło mi dalsze próby ucieczki. Przed oczyma zamajaczyły mi czarne plamy, a ciało zaczęło robić się bezwładne. Chwilę później pochłonęła mnie ciemność.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Okropnie bolała mnie głowa. Chciałam dotknąć czaszki, ale więzy na rękach uniemożliwiły mi ten zamiar. Zaczęłam się szarpać. Moje mięśnie krzyczały, abym przestała, a oczy błagały o przymknięcie ich. Rozważałam ten pomysł, ale nie wiem, kiedy z powrotem bym się obudziła. Wzrokiem powoli prześledziłam pomieszczenie. Nic nadzwyczajnego. Cztery szare ściany i krzesło. Nawet okno zostało zamurowane. Jedyną drogą ucieczki mogłyby zostać drzwi, gdyby nie fakt, że nie mogłam się ruszyć. Znowu spróbowałam się wyplątać z supłów. Przeszkodziły mi w tym kroki.
Jeden za drugim, rytmicznie rozbrzmiewały po drugiej stronie. Czekałam, aż drzwi staną otworem i dowiem się, kto mnie tu przetrzymuje. Na szczęście, albo nieszczęście nie musiałam długie dociekać tożsamości porywacza.
Moim oprawcą okazał się Victor River, mój ojciec.
- Dawno się nie widzieliśmy. Pora nadrobić stracone lata. - odparł z obrzydliwym uśmiechem na ustach.
- Spieprzaj. Rozwiąż mnie do cholery ! - warknęłam. Nie obchodziło mnie, że mnie spłodził. Dla mnie mógł nie istnieć. Szkoda, że moja matka nie była wiatropylna. Zresztą co za różnica, może ktoś inny jest moim biologicznym ojcem ? Za narkotyki mogła zrobić wszystko. Marzyć zawsze można.
- Wolę gdy nie możesz się ruszać. Czuję się wtedy bezpieczniej.
- Bezpieczniej ? - prychnęłam. - Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić to bezpieczeństwo ?!
- Jestem twoim ojcem. Nie odzywaj się do mnie takim tonem. - warknął. Najwyraźniej już go zirytowałam.
- Nie zasługujesz na tytuł ojca. Chyba, że najgorszego na świecie.
Bez słowa podszedł do mnie i uderzył w twarz. W ustach poczułam metaliczny smak. Plunęłam mu pod nogi krwią.
- Spierdalaj. - wysyczałam. - Już po tobie. Moi przyjaciele mnie znajdą i stąd wydostaną.
Sądziłam, że ta wiadomość go ruszy, ale nie w taki sposób, jak myślałam. Mężczyzna roześmiał się na pełen głos.
- A niech przychodzą. Znajdą tylko zimne zwłoki. - powiedział i wyszedł.
******************************************
Nie rozpieszczam Was za bardzo ? Codziennie jakiś rozdział :D
KOMENTUJCIE !
GWIAZDKUJCIE !
Pozdrawiam,
Klaudia :***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top