15

- Chyba nic sobie nie rozciął. - wymamrotał Charles, pochylony nad chłopakiem, krytycznym okiem obejrzawszy jego głowę w poszukiwaniu jakichkolwiek alarmujących znaków. - Często tak mdleje?

- Nie mam pojęcia. - mruknęła, z grymasem na twarzy wpatrując się w trzepoczące powieki blondyna. Podniosła wzrok dopiero, gdy poczuła dłoń Moreau na ramieniu.

- Hej, spokojnie. Powinien zaraz się obudzić.

- Jestem spokojna. - prychnęła szorstko, rozdrażniona, odsuwając się od niego. Nic nie działało jej na nerwy tak bardzo, jak to słowo, zwłaszcza w kontekście wydarzeń, mających miejsce parę chwil temu, których on był przyczyną.

- To pewnie nic takiego. - kontynuował niezrażony, jak gdyby chciał przekonać tym samego siebie, że wszystko było w porządku. Nie było, ale tej części spotkania żadne z nich nie mogło przewidzieć. - Przesuńmy go.

Bez słowa pomogła mu przenieść Odda na łóżko, które jakkolwiek brudne i zakurzone by nie było, z pewnością było lepsze niż twarda podłoga. Poświęciła chwilę, by obserwować jak klatka piersiowa jasnowłosego unosi się i opada w niespiesznym tempie. 

Stała tam i patrzyła na niego, nie mogąc zmusić się do racjonalnego myślenia.

Co się robi z nieprzytomnymi osobami?  Na pewno widziała i słyszała milion razy co powinno się zrobić w takiej sytuacji, więc dlaczego miała pustkę w głowie? Czy aby nie oddychał zbyt wolno? Czy jego twarz zawsze była taka blada? A może jednak coś go bolało i nie zauważyła tego wcześniej? Może-

- Muszę zadzwonić. - wypaliła; nie zamierzała się uspokoić, dopóki nie dowie się, że w lyoko wszystko było okej.

Ostatnim razem, gdy Odd zemdlał, Xana przechwycił kody którejś z dziewczyn. Pamiętała to doskonale, bo był to dzień, w którym została wojownikiem lyoko na pół etatu. Chciałaby wierzyć, że to tylko przypadek, w końcu Xana atakował zaledwie wczoraj i nic nie wskazywało na to, że wojownikowi cokolwiek dolegało, nim uderzył o podłogę. Mimo to przeczucie podpowiadało jej najgorsze.

Wprawdzie spektra preferowały kody, aczkolwiek już kilka razy przekonała się o tym, że sama była równie kuszącą ofertą i tym razem nie miałaby nikogo, kto pomógłby jej w razie ewentualnego ataku. A nawet jeśli nie była to robota wirusa, to inny scenariusz wcale nie był lepszy. 

Młode, zdrowe osoby nie traciły przytomności tak bez powodu. 

- Pierdolony zasięg. - warknęła, widząc drobny krzyżyk w prawym górnym rogu telefonu i znów spojrzała na Odda, przyciągającego jej uwagę niczym magnes. To był jakiś chory żart. W jednej chwili potrafił zaprosić ją na randkę, by w kolejnej zacząć kłócić się z jej przyjacielem, któremu nagle kompletnie odbiło, a teraz jeszcze to. 

Boże, to było takie frustrujące.

- Jeśli to nie lekarz, to i tak na niewiele mu się przyda. - słowa chłopaka były jak iskra, który na nowo podpalała jej nerwy. Próbował ją uspokoić, ale był w tym momencie ostatnią osobą, która miała prawo to zrobić.

- Więc wolisz zadzwonić tu po karetkę? - syknęła jadowicie, z wyraźnym sarkazmem w głosie i spojrzeniem, które mogło zabijać. 

Widziała u niego poczucie winy w sposobie, w jaki wykrzywiał usta i odwracał wzrok, ale nie dbała o to. Nie, kiedy to on był powodem, dla którego blondyn chciał wyjść i ich () zostawić. Powinien wiedzieć, jak bardzo była na niego zła.

I wiedział. I żałował.

- Próbuję tylko pomóc.

- Tak jak pomogłeś mi przed chwilą, wyzywając go bez powodu?! - wycedziła z wyrzutem, desperacko trzymając się tych resztek wściekłości w jej piersi, nim zniknie, pozostawiając po sobie jedynie łzy. - Nigdy się tak nie zachowywałeś!

Spojrzał na nią z tym bolesnym błyskiem w oku, który od zawsze burzył jej wszelkie postanowienia, by być konsekwentną, gdy wina nie leżała w stu procentach po jego stronie. Problem w dyskusjach z Charlesem od zawsze leżał w jej temperamencie; gdy była przeświadczona o swojej racji, potrafiła być nieznośnie uparta i zdecydowanie zbyt gadatliwa. Gdy była młodsza, często nie przestawała mówić, dopóki druga osoba się z nią nie zgadzała, dla świętego spokoju.

Najłatwiej więc było złapać ją na kłamstwie, gdy milczała i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Kiedy brunet naprawdę chciał jej dopiec, wykorzystywał tę wiedzę; jak kilka minut wcześniej, gdy po raz kolejny nie wytoczyła wszystkich argumentów popierających Odda, bo nie mogła wyjawić mu prawdy. Znał ją po prostu zbyt dobrze, a ona nie potrafiła skutecznie zepchnąć jego uwagi na inny tor. Równie dobrze mogła próbować mu wmawiać, że niebo jest zielone, a trawa niebieska.

- Nigdy wcześniej mnie nie okłamywałaś.

- Dlaczego tak się zafiksowałeś na tym punkcie?! Przyszło ci do głowy, że może po prostu się na niego uwziąłeś i wymyślasz sobie problemy?

- Nie olewałabyś mnie dla jakiegoś randoma, gdybyś nie miała powodu i nie wmówisz mi, że miłość nim jest.

Zgodnie skrzywili się przy słowie miłość, jak gdyby sam pomysł odczuwania przez nią uczuć wyższych był absurdalny.

- Sam chciałeś, żebym znalazła sobie znajomych. I teraz, gdy serio kogoś polubiłam, masz do mnie problem?

- Oczywiście, że chciałem i nadal chcę! Ale odkąd się z nim spotykasz wydajesz się być jakaś taka... - zacisnął usta, próbując wyszukać w głowie odpowiednich słów, by wyrazić swoje obawy, ale żadne nie zdawały się być odpowiednie. - Nerwowa? Przestraszona? Nie wiem!

- Dlaczego tak sądzisz?

- Za każdym razem posłusznie za nim biegniesz! Wystarczy jeden telefon, a ciebie już nie ma, nie odpisujesz mi kilka godzin i-

- Charles, kurwa mać, zrobiłam tak raz albo dwa! To chyba normalne, że nie odpisuję ci, jeśli serio się dobrze bawię z tym debilem. - kiwnęła głową w kierunku blondyna i choć raz nie było to kłamstwo. 

Brunet skrzyżował ramiona na piersi i uniósł brwi.

- Przestań. Wiem, że coś jest nie tak. Jeśli masz jakieś kłopoty, możesz mi powiedzieć.

- Nie mam żadnych kłopotów! A gdybym chciała z tobą porozmawiać, to bym to kurwa zrobiła!

Chwila milczenia i jedno spojrzenie w jego stronę wystarczyło, by się zreflektowała i zirytowała jednocześnie. Uwielbiała tego człowieka, choć miał swoje wady i wrażliwość była największą z nich. Nienawidziła faktu, że choć znał ją całe życie, to w dalszym ciągu potrafił tak bardzo się o nią martwić; prawdopodobnie z tego samego powodu nie mogła się do tego przyzwyczaić. Nie lubiła być w centrum jego uwagi w taki sposób; w końcu był jej przyjacielem, nie ojcem.

- Oczywiście. - kiwnął głową, spuszczając wzrok. - Przepraszam.

I znowu ta cholerna, wypełniająca jej pierś frustracja i gryzące poczucie winy.

Powinnaś odpisać na wiadomość, Alex, on zawsze odpisuje.

W piątek są jego urodziny, Alex. Pamiętaj, że 2137 dni temu powiedziałaś, że pójdziesz z nim na lody do tej fajnej kawiarni. To nic, że nie masz pieniędzy.

Obiecałaś, że pójdziesz z nim w piątek na imprezę. Nieważne, że straciłaś ochotę, bo nowa szkoła okazała się być o wiele bardziej wymagająca, niż twoje stare liceum.

Jego rodzice pytali kiedy wpadniesz. Pani Moreau znów zrobiła dla ciebie ryż z kurczakiem, chyba wypadałoby przyjść.

Wierzyła w zasadę przysługi za przysługę, ale nieważne jak bardzo się starała, Charles zawsze robił więcej.

Nie celebrowała dat. On zawsze kupował jej coś na święta, nawet jeśli prosiła, by tego nie robił.

Nie była słowna, choć się starała przy naprawdę ważnych okazjach. On potrafił pamiętać o nawet najgłupszych obietnicach, o których ona sama już dawno zapomniała.

Nie zawsze była szczera, bo czasami zwyczajnie nie mogła.

Rodzina nigdy nie była dla niej najważniejsza; nienawidziła swojej siostry, brat przestał się nią interesować, do rodziców nadal miała żal o wiele rzeczy. Zupełnie inaczej niż w rodzinie Moreau, gdzie bracia mieli ze sobą stały kontakt, a rodzice wspierali swoje dzieci i nie bali się z nimi rozmawiać.

Kochała go i na swój sposób troszczyła się o niego, on to wiedział. Nigdy też celowo nie sprawił, że poczuła się gorsza; to była raczej kwestia ich różnego podejścia do świata, która sprawiała, że czasami było to po prostu za dużo. 

- Słuchaj. - zaczęła, a jej głos zadrżał od emocji, które drapały jej oczy i ściskały gardło. Nie będzie płakać, nie będzie przepraszać. Miała prawo do sekretów, nawet takich. To nie była jej wina. - Po prostu odpuśćmy i zajmijmy się śpiącą królewną, okej? - nie odpowiedział jej, a ona nie chciała na niego spojrzeć. - Idę łapać zasięg.

Nagły huk zatrzymał ją w połowie kroku.

Znieruchomiała, nasłuchując odgłosów trzaskania frontowymi drzwiami, a następnie skrzypienia podłogi pod naciskiem czyichś stóp. Intruz poruszał się szybko i nieco chaotycznie, jak gdyby nie do końca zdecydowany gdzie pójść, a z każdym kolejnym krokiem jej puls przyspieszał. Sekundę później usłyszeli głośny brzdęk upadającego szkła, potem syk, a następnie kolejne uderzenie i serię stłumionych jęków. 

Znów kroki; ciemnowłosa spojrzała ze zgrozą na Charlesa, gdy oboje uświadomili sobie, że osoba wchodziła właśnie na schody. Ktoś tu był, ktoś szedł w ich stronę. Nie mieli gdzie się schować, już nie mówiąc o ucieczce; no chyba, że bez Della Robbi.

Zaraz potem intruz nagle przyspieszył, wbiegł do pokoju i wpadł na nią, wyrywając z ich gardeł zawstydzająco głośne wrzaski. Dopiero kilka sekund później zorientowała się, na kogo tak naprawdę patrzy.

- Aelita?!

Dziewczyna syknęła cicho, z grymasem pocierając ramię w miejscu, w którym uderzyła o drzwi.

- Alex?! - wymamrotała, mrużąc powieki. - Co ty tutaj robisz?

- Odd nas tu zabrał. - odparła na jednym wydechu. 

I cóż, nie była to do końca prawda, ale i nie do końca kłamstwo. 

- Nas?

- Mnie i Charliego.

Przez krótki moment żadne z nich nie mogło uspokoić oddechu, szeroko otwartymi oczami skanując drugiego w mieszance skonfundowania i niepokoju. Jednak spojrzenie Aelity, choć zawieszone na ciemnowłosej, wydawało się być nieostre, rozbiegane. A zmieszanie malujące się na twarzy chłopaka, po skrzyżowaniu spojrzeń z dziewczyną, dał Meyer do zrozumienia, że on także to zauważył.

I gdy poświęciła chwilę na przyjrzenie się nowo przybyłej, zorientowała się, że właściwie to była w naprawdę kiepskim stanie. Twarz dziewczyny była cała czerwona od wysiłku i miejscami podrapana, podobnie jak ręce i nogi. We włosach i ubraniu miała liście, które swoją drogą składało się ze spodenek i krótkiej koszulki, co zdecydowanie nie było typowym odzieniem na listopadowe popołudnie.

- Co z Oddem? 

- Zemdlał. - oznajmiła, a gdy Stones nie spojrzała nawet w stronę Della Robbi i Moreau zmarszczył brwi, dodała; - A ty zapomniałaś chyba swoich okularów, co?

- Tak, okulary. Właśnie. Zgubiłam je. - szybko podłapała aluzję, mrużąc oczy i mrugając kilkakrotnie, dla lepszego efektu. - Tak czy siak musimy-

- Chwila, bo chyba coś mnie ominęło. - przerwał jej Charles, patrząc na nią spode łba. - Skąd ty się tu w ogóle wzięłaś?

- Odd coś wspominał. Nie odbierał, więc przyszłam go poszukać. 

Jej napięta postawa ciała, ściągnięte rysy twarzy i sposób, w jaki podskakiwała na każdy, najmniejszy dźwięk, dawały wyraźnie do zrozumienia, że była ogromnie zestresowana.

- Bez telefonu? - uniósł brew, a ona wzruszyła ramionami.

- Tak, jak widać tego też zapomniałam. I jak mówiłam, musimy zabrać go do pielęgniarki.

Chciał coś powiedzieć, ale jedno spojrzenie w stronę Alex, by szybko zmienił zdanie.

- Nie ma opcji, że go przeniosę, na pewno nie sam. - mruknął zamiast tego. - Jest za ciężki. 

- W porządku. - westchnęła, choć jej dłonie w zauważalny sposób drżały, gdy przesuwała nimi po twarzy. - Zadzwońmy w takim razie do Jeremiego. Masz numer do niego, prawda?

- Nie ma tu zasięgu.

- Jak nie; - ucięła niemal natychmiast i przewróciła oczami. - To go znajdź.

Trudno było stwierdzić, do kogo tak naprawdę mówiła, ale z jakiegoś powodu Charles poczuł się odpowiedzialny wykonania tego zadania. Alex spojrzała na na niego ze zdumieniem, gdy ten wyciągnął rękę po jej telefon, ale najwyraźniej wahała się o sekundę za długo.

- Przecież nie będę ci czytał wiadomości. - burknął niezadowolony i to absolutnie nie było tym, o czym pomyślała w pierwszej chwili.

Bowiem jedynym, co zajmowało jej głowę było to, iż coś sprawiło, że Aelita wyglądała w taki sposób. To samo coś, przez co potykała się o własne nogi i prawdopodobnie przyczyna tego czaiła się gdzieś na zewnątrz, gotowa pochwycić Charlesa w swe szpony i pożreć go w całości. 

- Wiem, że nie. - syknęła wreszcie. - Ale ja też mogę to zrobić.

- W takim razie pójdę z tobą. - wtrąciła się natychmiast Stones.

Brunet spojrzał to na jedną to na drugą, po czym prychnął i wyrwał telefon Meyer z jej ręki, ruszając w stronę wyjścia.

- Hej! - zaprotestowała, niezwłocznie podążając za nim. - Idę-

- Nie! - odwrócił się raptownie. - Lepiej będzie jak tu zostaniesz. - każde wypowiadane przez chłopaka słowo zdawało się kłuć go w gardło, ale jego spojrzenie pozostawało twarde i zimne. - Razem z Oddem i Aelitą.

- Chcę tylko-

- Znasz mnie? - pytanie dziewczyny kompletnie zbiło Meyer z tropu. Uniosła brwi, zdezorientowana, zerkając pytająco na Charlesa, który skrzyżował ramiona na piersi, nie odrywając wzroku od Stones.

- Tak. I swoją drogą nigdy nie widziałem, żebyś nosiła okulary.

- Zazwyczaj noszę soczewki. - kłamstwo gładko spłynęło z jej ust, lecz w żadnym wypadku nie przekonywało chłopaka.

- I zazwyczaj też biegasz po nie do opuszczonych domów w środku lasu? W takim stanie?

- Charlie! - syknęła ciemnowłosa, na co brunet zgromił ją wzrokiem.

- Serio mam ignorować fakt, że wygląda, jakby ktoś ją co najmniej gonił przez całą drogę tutaj? 

- Do twojej wiadomości, byłam biegać! - warknęła Stones. 

- I poszłaś biegać w okularach? Tak ubrana? W ZIMĘ?

- Taką miałam ochotę, to nie twoja sprawa!

- Najwyraźniej. - odparł beznamiętnym tonem, nim głośny trzask z dołu przykuł ich uwagę. - No pięknie. - westchnął poirytowany. - Kto jeszcze?

***

Gdy tylko zbliżył się do strażnika, pomarańczowa powłoka wciągnęła go do środka, skazując na nową wizję, tym razem w otoczeniu krajobrazu Kory. Stanął na platformie niedaleko rdzenia, a jego wzrok szybko przyciągnęła postać kilka metrów dalej.

To było takie dziwne.

Patrzeć na siebie z perspektywy drugiej osoby. Widok tak znajomy, a jednocześnie tak obcy, głównie za sprawą głębokiej czerni, przykrywającej blask jego tęczówek. 

Jego zły brat bliźniak spoglądał z kolei na coś, co (jak mu się wydawało) znajdowało się tuż za jego plecami. Kiedy jednak spojrzał przez ramię, nie zauważył niczego, poza nierówną strukturą Kory. Poczuł dreszcz przechodzący w dół kręgosłupa, gdy wyczuł obecność swojego klona, kiedy ten w sekundę zrównał się z nim krok.

- Wygrałem. - cichy pomruk dotarł do jego uszu, a świat zawirował przed oczyma, gdy niewyobrażalna siła ścisnęła jego krtań, popychając go prosto w przepaść.

Ostre białe światło padające z góry przez krótką chwilę uniemożliwiało mu zobaczenie gdzie się znajduje. Niejasno zdawał sobie sprawę z chłodu jaki promieniował na jego plecy, dając chwilową ulgę w palącej jego ciało gorączce. Niemal podskoczył, gdy do jego uszu dotarł stłumiony odgłos wybuchu, odbijający się echem w pomieszczeniu. Spojrzał w dół, ledwie tłumiąc mdłości i czarne plamy majaczące się przed oczyma, gdy odkrył, że połowa jego ciała była zmiażdżona. 

To wyjaśniało brak czucia w nogach.

Racjonalna część jego umysłu przypominała mu, że to nie był on, to nie było jego ciało, a to wszystko nie działo się naprawdę. Jednak tak trudno było stłumić wszystkie te emocje, cały ten strach i panikę, które odbierały mu rozum. Gdy patrzył na świat oczami kogoś innego, nigdy tak naprawdę nie miał kontroli, w żadnym ze swoich dotychczasowych snów; dlatego nie był zdziwiony, gdy mimo woli poderwał się w miejscu, a niewyobrażalny ból przeszył jego nerwy. Jednak nie przestawał, próbując wyczołgać się spod gruzów jak najszybciej.

Gdy zobaczył ogień, zrozumiał dlaczego.

***

Wszelkie słowa utknęły jej w gardle, gdy migoczące palce zacisnęły się na framudze, a wzrok dzikich, czarnych oczu zawiesił się na niej. 

Twarz spektrum co chwila migotała i zacinała się, niczym obraz na ekranie telewizora, nie pokazując tak naprawdę żadnego konkretnego oblicza. Mimo to nie potrzebowali widzieć płynnie wszystkich elementów twarzy widma, by wiedzieć, że wyrażała ona absolutną wściekłość. 

Jedno spojrzenie pustych oczu wystarczyło, by zarówno ona jak i Moreau stanęli w miejscu w absolutnym bezruchu. Nawet nie drgnęła; nie mogła, gdy podszedł i pochylił się nad nią, przez kilka mrożących krew w żyłach sekund jej się przyglądając. 

- Cała trójka. - wymruczał tym nienaturalnym, wibrującym od elektryczności głosem, ukazując ciemną otchłań w miejscu, w którym powinny znajdować się usta. 

Zatkało ją. To był pierwszy raz, gdy usłyszała jak polimorficzne widmo mówi, a fakt, że do tej pory nie zrobił niczego, by ich skrzywdzić sprawiał, że wszystko było o wiele bardziej przerażające. Zimny pot spływał jej po plecach, a oddech zdawał się przyspieszać z każdą sekundą braku reakcji z jego strony; czuła się jak zwierzę, czekające na rzeź. Miała wrażenie, jak gdyby szperał w jej mózgu; kilka bolesnych ukłuć we wnętrzu jej czaszki, nim tak po prostu ją minął, kierując się w stronę Aelity.

Biorąc pod uwagę, że blokował jedyne wyjście z pomieszczenia, dziewczyna szybko została pojmana. Widmo zacisnęło czarne szpony na jej ramionach, wyrywając z niej krótki okrzyk, wraz z kodami. Lecz nie to przeraziło Alex, a raczej dźwięk, który wydał z siebie Della Robbia za jej plecami. Stłumiony jęk pełen bólu, który musiał być niezwykle silny, skoro chłopak odczuł go nawet w takim stanie. Chwilę później Stones upadła na kolana, odepchnięta przez widmo, a struktura spektrum znów zaczęła zanikać i pojawiać się na nowo.

To był moment, w którym poczuła, że znów ma władzę nad kończynami. Podbiegła więc do Aelity, omijając szerokim łukiem widmo. Nie ruszał się, jednak jego oczy podążały za nią i mogła przysiąc, że uśmiechnął się, nim jego ciało rozmyło się i zniknęło. Przez dłuższy czas Meyer patrzyła w tę stronę, a krew szumiała jej w uszach. Dopiero gdy jej oddech uspokoił się odrobinę, a serce przestało torować sobie drogę przez jej klatkę piersiową, była w stanie spojrzeć w stronę Charlesa, który zamrugał wściekle oczami, łapiąc się za skronie. 

Spodziewała się pytań, paniki, krzyków, ale brunet wydawał się po prostu oszołomiony, jakby wyrwany z transu - prawdopodobnie tak właśnie było.

- Jezu. - sapnął, zaciskając oczy. - Co się właśnie... - pokręcił głową kilka razy, nie mogąc zebrać myśli. Później zerknął na nią, to na Aelitę, którą trzymała w ramionach i uniósł brwi. - ...Stało?

- Potknęłam się! - wypaliła natychmiast, podnosząc się na nogi, przy odrobinie pomocy od Alex, która wykorzystywała to jako wymówkę, by nie patrzeć przyjacielowi w twarz. 

Wówczas od razu zorientowałby się, że coś jest nie tak.

- Wszystko okej? - mruknął, a jego zielone oczy przemknęły jeszcze raz po dziewczynie, nabierając więcej wątpliwości. Coś mu nie pasowało, ale nie był do końca pewien co i dlaczego. - Wyglądasz blado. 

- Nic mi nie jest, dziękuję. 

Brunet wyglądał na jeszcze bardziej skonfundowanego, gdy ni stąd ni zowąd komórka w jego ręce zawibrowała. Spojrzał zaskoczony w górny róg ekranu, na którym wyraźnie mógł zobaczyć trzy pełne kreski. 

- Najwyraźniej musiałem szukać w złym miejscu. - oznajmił, nim wyciągnął rękę w stronę Aelity z nieczytelnym wyrazem twarzy. - Masz. To chyba do ciebie. 

Dziewczyna natychmiast pochwyciła telefon, szybkim krokiem wychodząc z pokoju. Zielone oczy chłopaka przez chwilę wodziły za jej sylwetką, zauważając, że tak jak podejrzewał, nagle przestała mieć jakiekolwiek problemy z potykaniem się. 

Meyer z kolei skupiła całą swoją uwagę na Oddzie, który zaczął wiercić się niespokojnie w miejscu, w którym się znajdował, nim wreszcie otworzył oczy i zgiął się wpół, biorąc głęboki wdech. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a z otwartych ust wydobył się ledwie stłumiony jęk, gdy próbował przywrócić stały rytm oddechu, z marnym skutkiem. Jego spojrzenie błądziło po pomieszczeniu, próbując uporządkować zamęt w głowie. 

Wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia, ledwie zauważalnie, nim odetchnął raz jeszcze i zamrugał kilka razy, biorąc się wreszcie w garść. Czoło lśniło od potu, który zbierał się na skroniach, nim chłopak schował twarz w dłoniach. Dotyk na skórze był jak próba zatrzymania chaotycznego natłoku myśli i obrazów, które nieugięcie wracały do niego.

To był tylko sen, tylko głupi koszmar.

Podniósł wzrok, a pierwszą osobą, którą napotkał, była Meyer, stojąca w rogu łóżka. Ich spojrzenia się skrzyżowały, a coś w rodzaju ulgi przemknęło przez jego twarz, gdy upewnił się, że widzi ją, widzi ją wyraźnie, całą i zdrową, na jawie. Dopiero później zauważył Moreau, a wspomnienia ich kłótni szybko do niego wróciły, wypełniając jego pierś przede wszystkim zażenowaniem, niż czymkolwiek innym.

- Jak długo mnie nie było? - wypluł wreszcie, z grymasem na twarzy ściągając nogi na ziemię i strzepując warstwę kurzu z ciemnego materiału swojej kurtki. 

- Mniej niż pół godziny. - odparł Charlie i dziewczyna była mu za to wdzięczna, bo w dalszym ciągu nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. 

Blondyn kiwnął głową. Okej. Pół godziny to niedużo, co mogło się wydarzyć przez ten czas, co sprawiło, że dziewczyna wydawała się taka przerażona?

I wtedy zauważył stojącą w progu Aelitę, która z telefonem w ręku wpatrywała się w ciemną plamę farby na ścianie, tuż po lewej stronie od wejścia.

Niech go ktoś kurwa uszczypnie.

***

Nie wrócił do pokoju.

Właściwie to nie wrócił nawet do akademika, zbyt rozemocjonowany, by stanąć twarzą w twarz z kimkolwiek, udając, że wszystko gra.

Nic kurwa nie grało.

Jeremy zadzwonił w pustelni do Aelity, upewniając się, czy wszystko z nimi w porządku. Nikt nie został śmiertelnie ranny, a Charles zdawał się nieświadomy ataku spektrum (choć nie miał pojęcia jak do tego doszło), toteż Belpois nie odpalił powrotu do przeszłości. I Odd doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że skoro tego nie zrobił, to tylko i wyłącznie dlatego, że nie mógł. 

Postawiłby na to wszystkie swoje pieniądze, tak samo jak na to, że to on powiedział Stones o ich wizycie w pustelni. A skoro dziewczyna przybiegła prosto z sali gimnastycznej, zakładał, że musiał wyznać jej to przed atakiem, cholerny zdrajca. Nie oczyszczało to jednak całkowicie z zarzutów Ulricha, który mógł przecież powiedzieć coś Yumi, o czym zresztą dowie się pewnie za kilka godzin, gdy stawi się na misję w Korze.

Tak czy siak, konsekwencje jego własnych decyzji uderzyły w niego szybciej, niż zakładał i nienawidził tego. Zwłaszcza teraz, kiedy nie mógł pozbyć się z głowy wszystkich tych wizji i wspomnień, które stawiały jego psychikę pod znakiem zapytania.

Gdy tylko uświadomił sobie obecność Aelity w pustelni, pierwszym co zrobił, niemal wbrew własnej woli, było spojrzenie na jej buty. Dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy zauważył znajome, różowe adidasy, które nie tak dawno widział w swoich snach, a w dodatku jasną szramę biegnącą wzdłuż jej łydki. Już to było dla niego ciężkie do przełknięcia, ale potem, gdy Stones zaoferowała mu pomoc przy powrocie do pokoju (prawdopodobnie żeby tam obedrzeć go ze skóry), Moreau zauważył, że będzie jej ciężko prowadzić go bez okularów.

Różowe buty. Brama. Rana na nodze. Problemy ze wzrokiem.

Pokręcił głową, próbując oderwać myśli i skierować je z powrotem na właściwy tor. To był tylko cholerny sen. Milion razy śniła mu się pustelnia, czy jego przyjaciele, nic wielkiego. Wszystkie te szczegóły i przeświadczenie, jak gdyby to nie były projekcje jego własnego mózgu? Nie, był po prostu przewrażliwiony, to nic takiego.

Nic takiego.

Spojrzał na telefon i przegryzł dolną wargę, nie mogąc zmusić się do wciśnięcia słuchawki tuż przy nazwisku Alex. A nawet gdyby się przełamał, tak naprawdę nie wiedziałby od czego zacząć. Powinien zapytać co u niej? Przeprosić, że jej przyjaciel nie odzywał się do niej niemal całą drogę z uwagi na jego obecność? Czy może wyznać, że prawdopodobnie tracił rozum, skoro sądzi, że mógł przewidzieć przyszłość?

Nie był gotów na tę rozmowę.

Odchylił się na siedzeniu, zamykając oczy i wzdychając głęboko, pogrążony w ciemności swoich myśli i przestrzeni wokół. Chłód nocy, choć przenikający do kości i drętwiejący jego kończyny, pozwalał mu zachować jasny umysł. Niestety to pozwoliło mu uświadomić sobie, że po raz pierwszy od bardzo dawna był tak bardzo przerażony przyszłością i tym, co może przynieść i zabrać. 

Był w końcu wojownikiem lyoko, najbardziej lekkomyślnym z nich wszystkich, ryzykującym przy każdej możliwej okazji dla zabawy. Nie dbał o takie rzeczy jak planowanie, odpowiedzialność czy obowiązki, zawsze odkładał je na później. I może dlatego nie zauważył momentu, w którym wszystkie powróciły ze zdwojoną siłą, domagając się zapłaty. 

Miał osiemnaście lat. Za kilka miesięcy miał skończyć szkołę i nie potrzebował Xany, by samo to było dla niego przerażające. Nie wiedział, co chciał robić w życiu, czy zamierzał zostać w mieście, czy wyjechać, czy w ogóle chciał studiować. Wiedział natomiast, że nie chce rozstawać się z ludźmi, których cenił, którzy przez lata stali się dla niego bliższą rodziną, niż jego krewni; nawet jeżeli potrafili być równie denerwujący. A dorastanie zdawało się być nieuchronną częścią tego wszystkiego. 

Nienawidził być sam. Nienawidził tego uczucia bezradności. Chciał być pewny siebie i mieć jasno określone cele, tak, jak oczekiwaliby od niego inni; jednak wciąż się wahał i nie potrafił podjąć żadnej decyzji. Rozczarowywał ludzi wokół siebie, zwłaszcza tych, którzy w niego wierzyli, jak rodziców. Już nie opowiadali bajek Delmasowi o jego niesamowitych umiejętnościach uzdolnionego dziecka, gdy po raz kolejny wzywał ich do gabinetu, pokazując arkusz ocen. Już nie patrzyli na niego z tym dumnym wyrazem twarzy, a raczej błyskiem rozczarowania, który próbowali maskować za powściągliwym uśmiechem. 

Ciekawe, czy nadal byliby z niego tak zadowoleni, gdyby wiedzieli, że ich syn ratuje świat. Jednak nawet w tym nie czuł się już tak dobry, jak kiedyś. Za każdym razem, gdy próbował działać, udowodnić samemu sobie, że nadal coś potrafi, Xana zmuszał go do zrobienia dwóch kroków wstecz.

Czas więc uciekał, a on nadal stał w miejscu.




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top