39. Do zobaczenia Fnets
- Kto tam? - spytała Roksana, słysząc kroki w głębi korytarza. Podniosła się na łokciu. - Fnets?
- Nie, nie Fnets - Usłyszała kobiecy głos, przepełniony złością.
W progu drzwi stanęła wychudzona lwica. Ruszała niespokojnie ogonem, patrząc z wyższością na dziewczynę. Okryta była grubym kocem, zawieszonym na ramionach, a prawą dłoń zaciskała na szklanym przedmiocie.
- Coś się stało? - nastolatka, usiadła na skraju łóżka. - Fnets wyszedł niedawno i pewnie trochę minie nim wró...
- Wiem - odparła Nora, podchodząc bliżej. - Ja przyszłam do ciebie. Musimy porozmawiać
~~.~~
Fnets szedł pomiędzy wysokimi konarami drzew. Głowę miał spuszczoną, nie patrzył przed siebie, a na gołe stopy, wystające za dresów. Kocie łapy jako jedyne wyglądały na zdrowe, nie miały żadnych złuszczeń czy pęknięć jakie pokrywały resztę jego ciała. Niespodziewanie usłyszał hałas dobiegający z głębi lasu, na co podniósł wzrok. Wśród drzew dostrzegł niewielkie pulsujące światło.
- Iskra? - szepnął, po czym zszedł z wydeptanej ścieżki i skierował się w stronę nikłego blasku. Nocą las był wyjątkowo groźny i nieliczni zapuszczali się w tak głębokie jego zakątki.
Liście pod stopami Fnetsa szeleściły, przy każdym kroku. Nie starał się zachować ciszy, nie bał się ataku zwierząt, które skrywały się w mroku. Kiedy podszedł bliżej, poczuł ciepło, bijące od wielkiego stosu płonących gałęzi.
- Pochówek? - spytał sam siebie i rozejrzał się po polanie na jakiej się znajdował. Jednak nie dostrzegł nikogo kto mógłby rozpalić ogień. Powędrował wzrokiem za wznoszącym się do nocnego nieba, dymem. Gwiazdy z księżycem rozświetlały sklepienie, dając mu spokojny, a wręcz magiczny wygląd. Szkielet pamiętał pierwszą noc po ucieczce z obozu, kiedy to leżał z Airem na trawie i z zachwytem wpatrywali się w taki widok.
- "Ciekawe co to jest..." - Usłyszał znajomy głos, po czym spostrzegł w zaroślach niewielkiego chłopczyka, wskazującego w niebo.
- Gwiazdy, Air... to są gwiazdy - odparł, Fnets, który doskonale wiedział, że to co widzi jest jedynie wytworem jego wyobraźni, a jednak nie był w stanie go zignorować.
- "Naprawdę?" - Chłopczyk, wyciągnął dłoń jakby chciał chwycić jedno z ciał niebieskich. - "Podoba mi się ten świat. Jest piękny"
- Przynajmniej taki nam się wydawał zanim nadeszła pierwsza zima... - westchnął szkielet, na wspomnienie najgorszego czasu w wiosce mutantów.
Niespodziewanie ktoś położył dłoń na ramieniu Fnetsa, na co ten odwrócił się gwałtownie z oczami palącymi czerwienią. Szybko jednak się uspokoił, spostrzegając przed sobą zarys ludzkiej sylwetki robota.
- Staruch zrobił sobie następnego syna? - spytał, uważnie przyglądając się maszynie.
Nie przypominał Niemego. Teraz nie wyglądał jak nastolatek, jakim był podczas śmierci, a jak szczupły, wysoki mężczyzna. Jego pancerza nie okrywała sztuczna skóra i czarny metal połyskiwał w bladym świetle ogniska. Nie miał nic co mogłoby skryć jego prawdziwą formę. Jedynie jego nogi okrywały zwykłe spodnie noszone przez strażników, a na twarz założył metalową maskę, która nie przysłaniała jedynie jego oczu. Zniknęły też jego długie, kruczoczarne włosy.
Fnets cofnął się o krok. Nie czuł przerażenia, jednak patrząc w puste, jakby nieukończone oczy Niemego, czuł się nieswojo. W ogóle nie przypominał swej pierwotnej wersji. Zdawał się być ociężały, niezdarny i głupszy. Jakby brakowało mu ludzkiej inteligencji.
- Staruch nie zdążył wszystkiego zaprogramować? - spytał szkielet, bacznie przyglądając się robotowi. - Ty rozpaliłeś ogień? Dlaczego?
Maszyna jakby z zaskoczeniem spojrzała na stos drewna, po czym ponownie zastygła, wpatrując się we Fnetsa.
- Co chcesz? Nic dla ciebie nie mam. - Fnets odwrócił się od niego, lecz robot ruszył za nim z wyciągniętą dłonią w bezgłośnym błaganiu. - No tak - mruknął, szkielet przypominając sobie o niewielkiej metalowej kulce. - Zapewne o to ci chodzi - powiedział, sięgając po przedmiot do kieszeni, a następnie oddając go maszynie.
Robot zacisnął na nim palce i po chwili otworzył niewielki schowek w piersi do którego włożył swoją własność. W tym samym momencie po łączeniach w pancerzu rozeszło się niebieskie światło. Rozbłysło na piersiach, szyi i kończynach, na krótko rozświetlając twarz i zatrzymując się na oczach, po czym zniknęło. Niemy poruszył wszystkimi częściami ciała, dokładnie przyglądając się swojemu nowemu ciału.
- Myślałem, że przyjdziesz z tym do mnie wcześniej - powiedział z lekkim wyrzutem.
- Wiesz... Nic takiego nie powiedziałeś...
- Nie ma to teraz znaczenia. - Robot podniósł dłoń. - Czas nagli i nie mamy go zbyt wiele. A przynajmniej ty i Roksana go nie macie.
- Miło w końcu słyszeć jak mówisz, a nie czuć go w całej głowie, gdy mnie obmacujesz - odparł Fnets, podchodząc do maszyny. - To były twoje dane? Myślałem, że zostałeś Kopułą, że po to w ogóle zostałeś stworzony przez Starucha.
- Po części. Prawdą jest, że moją misją jest ochrona ludzkości, ale kopuła sama w sobie nie jest rozwiązaniem. Zamknąłem system, stopiłem rdzeń, zawirusowałem komputery... zniszczyłem główny komputer, a ośrodek wraz z nim.
- Obrona ludzkości? Jesteś ro-bo-tem. Programem stworzonym przez ojca po stracie syna. Sztuczną inteligencją taką samą jak komputer w ośrodku - zaśmiał się. - Nawet odzywki macie podobne...
- To zgięcie na twoim kapturze. - Niemy wskazał na głowę Fnetsa i spojrzał mu w oczy. - Oboje wiemy co ono oznacza. Wiem jak się czujesz, jednak musisz to zaakceptować.
- Zamknij się - warknął Fnets, zaciskając dłonie. - Nic nie wiesz.
Niemy odwrócił wzrok od Fnetsa i patrzył w ognisko. Gdzieś w jego wnętrzu płonęło ciało jego ojca. Przez dłuższy czas oboje milczeli.
- To ciężkie... rozumiem. Sam przez to przechodziłem. Długo nie mogłem i nie chciałem zrozumieć, że moje wcześniejsze życie dobiegło końca. Że jestem martwy, a to czym się stałem jest być może jedynie odbiciem tego, czym niegdyś byłem... - Niemy ruszył w kierunku stosu. - Czy zechcesz mi towarzyszyć w ostatniej drodze mojego ojca?
- Powiedz mi Niemy - westchnął szkielet, ruszając za robotem. - Skoro nie żyję to jakim cudem umieram?
- Nie umierasz. Rozpadasz, a to różnica. - Niemy pochylił się biorąc do ręki odrobinę pełnej popiołu ziemi. - Jeśli się nie pośpieszymy twoje ciało zmieni się w proch, a świadomość rozsypie wraz z nim - powiedział, rozsypując zawartość swojej dłoni. - Bezwładny proch, a do niego doczepiona twoja świadomość. Cierpienie trwające wieczność.
- Więc jest to dokładnie los na jaki zasłużyłem...
- Nikt nie zasłużył na taki los, przyjacielu. - Niemy położył dłoń na ramieniu Fnetsa. - Musisz zrozumieć, że...
- Co powinienem zrozumieć, Niemy? Co takiego? - zaśmiał się, a jego głos rozbrzmiał echem w ciemności. - Śmierć? Umieranie? - Strącił z siebie dłoń robota. - Wiesz... zabiłem wiele osób. Miałem kontrolę nad tymi, których uśmiercałem, czułem to samo co czuli oni. Wiem o śmierci więcej, niż ktokolwiek inny. A w jej chwili zapada ciemność. Nic tam nie ma. Tylko pustka. Za każdym razem. Dlatego nie wierzę w całą tę waszą duszę, nie wierzę w to co opowiadał Niski. Po śmierci znikamy... jakbyśmy w ogóle nie istnieli. - Fnets westchnął, po czym schował twarz w dłoniach. - Wolałem kiedy byłeś niemy.
Po tych słowach opadł jakby wyczerpany na kolana i popatrzył na ogień.
- Dlaczego Staruch zmarł? Czy to właśnie przez to, że był... stary...
- Niestety... - odparł Niemy, patrząc jak kolejne języki pochłaniają drewno. - Jednak jego wiek nie był wszystkim. Niszczyła go choroba. Jego ciało zwróciło się przeciwko niemu. Pożerało go od wewnątrz.
- Nowotwór?
Niemy przytaknął tylko.
- Zachowujesz się z takim spokojem... - burknął szkielet. - Skoro niby jesteś człowiekiem, to powinno być ci teraz smutno.
- A czy ty płakałeś kiedy Niski i Air umierali? W naszej sytuacji okazywanie uczuć jest dość kłopotliwe, nie uważasz?
- Tak... O wiele bardziej wolałem jak siedziałeś cicho - odparł. - Mówiłeś, że zniszczyłeś komputer, a więc co z kopułą?
- Nic. Została doskonale zaprojektowana i poradzi sobie nawet bez sztucznej inteligencji. W dodatku miała pełno zabezpieczeń... Będzie dalej działać, chociaż jej rozwój zatrzyma się teraz na wiele dziesięcioleci...
- Rozumiem.
Po tych słowach znów zamilkli. Patrzyli, jak powoli i nieubłaganie drewno zmieniało się w pył, a wraz z nim, ciało Starucha zmieniało się w węgiel i dym, który unosił się ku niebu. Gdy większość stosu spłonęło, Niemy odezwał się pierwszy po raz kolejny.
- Mam dane kopuły. Wiem co stało się z naszą dwójką. Wiem też co dzieje się teraz z tobą i Roksaną. Mogę was uratować. - Zamilkł na chwilę, czekając na odpowiedź, jednak gdy jej nie otrzymał dodał jeszcze. - Stworzę wam nową powłokę...
- Nie, dzięki. - powiedział Fnets, zrywając się nagle ziemi. - Wolę już stać się myślącym błotem, niż sarkastycznym robotem prawiącym o zrozumieniu siebie. Do zobaczenia, Niemy. Mam nadzieję, że następnym razem, będziesz miał mi mniej do powiedzenia. - Ruszył w kierunku lasu, lecz nim jednak odszedł wyjął z kieszeni dwa złote piórka. Przyglądał im się przez dłuższą chwilę, po czym wrzucił je w płomienie. - Oddałem ci co oddać miałem, teraz zamierzam sobie umierać - ostatnie słowa podkreślił. - A Roksaną się nie martw - krzyknął, znikając za drzewami. - Ją już uratowałem.
~~.~~
Gustaw siedział na fotelu przy kominku, pijąc parującą herbatę. Zamknął oczy w zamyśleniu, po czym solidnie siorbnął.
- Mogli przynajmniej wysłać dodatkowy patrol. Nie chciałbym zostać napadnięty przez jakieś zmutowane monstrum, udając się za potrzebą.
Fnets uśmiechnął się złośliwie.
- Więc przestań chodzić nocami po wiosce.
- A kiedy znalazłbym czas, by odwiedzić waszą dwójkę? Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio tu byliście... - Gustaw nagle spoważniał. - Dziś też przyszedłeś tylko ty. Czyli nie jest z nią lepiej? - spytał po dłuższej chwili milczenia.
- Serum potrzebuje czasu, aby zadziałać... A przynajmniej taką mam nadzieję. - Fnets, spojrzał za okno. Pierwsze promienie słonia zaczęły oblewać niebo pomarańczową poświatą. - Sam rozpad nie jest gwałtowny, dopiero jego końcowa część... a na razie złuszczanie tkanek ciągle jej się pogłębia. Martwię się - westchnął, wpatrując się w ptaki, zaczynające swoje pieśni. - Może tej substancji było za mało? Niski przygotował ją z myślą o mnie... ale z drugiej strony waga Roksany w tym momencie nie jest jakoś bardzo duża. Nie rozumiem dlaczego jej nie pomogło.
- Pozostaje nam być jedynie dobrej myśli. W tej chwili nic więcej dla niej nie zrobimy.
Fnets spojrzał pustym wzrokiem na przyjaciela, po czym ponownie skupił się na widoku zza oknem.
- Wiesz co jest najgorsze?
- Co takiego?
- Że to moja wina... Gdybym jako dziecko przynajmniej jej nic nie opowiadał... Miałaby spokojne życie, a ja... ja je zniszczyłem.
- Oj Fnets.. - zaczął Gustaw, siadając pewniej. Jednak nim zdążył powiedzieć coś więcej, do lokalu weszła drobna, pokryta bandażami nastolatka. Rozglądając się po pomieszczeniu, nerwowo skubała koniec sukienki. - Roksana? - powiedział Barman, patrząc w jej stronę.
Na te słowa, Fnets gwałtownie odwrócił wzrok, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
- Co ty tu robisz? - zapytał, wstając z kanapy i podbiegając do niej. - Myślałem, że śpisz.
- Nie mogłam... - powiedziała, spuszczając głowę. - Włączyłam sobie film... i przypomniało mi się jak tańczyliśmy... Dlatego mam do ciebie prośbę...
- Jaką? - spytał Fnets, poprawiając jej bandaże. Niektóre przesiąkły surowicą i wołały o zmianę. Domyślał się co ma do powiedzenia.
- Czy... mogłabym znowu z tobą zatańczyć?
Fnets podrapał się po głowie. Następnie spojrzał na Gustawa, który uśmiechał się serdecznie, przytakując delikatnie.
- Roksana, jesteś chora. Powinnaś odpoczywać.
- Wiem, ale... chcę, proszę. Jeden raz i wrócę do łóżka.
Szkielet przetarł palcami skroń.
- Jeden - odparł w końcu. Wyciągnął w jej kierunku rękę, uśmiechając się nieśmiało. - Zapraszam do tańca.
Dziewczyna chwyciła jego dłoń, a jej twarz rozświetlił ogromy uśmiech. Fnets położył rękę Roksany na swoich ramionach, po czym swoje na jej talii. Przez dłuższą chwilę patrzyli się w swoje oczy, aż niespodziewanie w pomieszczeniu zabrzmiała cicha melodia. Obydwoje spojrzeli na Gustawa, stojącego za barem, który uśmiechał się, zmywając naczynia.
Fnets wzruszył ramionami, po czym jako wykonał nieśmiały, pierwszy krok, a Roksana poszła w jego ślady. Na początku kiwali się na boki, aż szkielet zaczął prowadzić. Ruszali się powoli, delikatnie, cały czas patrząc w sobie w oczy i ignorując cały świat.
- Roksana? - zapytał cicho.
- Tak?
Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, w końcu jednak zamknął je i jedynie uśmiechnął się niepewnie. Następnie obrócił Roksanę, tak że jej sukienka przepięknie zawirowała w powietrzu. Przybliżył ją do siebie, na co nagle dziewczyna oparła głowę o jego żebra, przytulając się z całych sił. Szkielet stał przez chwilę zaskoczony, po czym odwzajemnił uścisk, ukrywając twarz w jej włosach.
Roksana odsunęła się o parę centymetrów, po czym poprawiła zielony pas na talii i położyła nadgarstki na barkach szkieletu. Następnie stanęła na palcach, przybliżając się do twarzy mutanta, na co ten w pierwszej chwili zaczął się oddalać, jednak szybko się uspokoił i nachylił się w jej stronę. Nim jednak ich usta się zetknęły, Roksana szarpnęła dłonią, wlewając coś do oczodołu chłopaka i rzucając na ziemię szklaną fiolkę.
- Przepraszam... - wyszeptała, cofając się. - Przepraszam...
- Co to było? - spytał Fnets, wkładając palce do wnętrza czaszki. - Co to było? - powtórzył pytanie.
- Ja nie chcę byś umierał... nie chcę byś umierał z mojej winy...
- O czym ty mówisz? - powiedział, schylając się po fiolkę. - Skąd to masz?
- Wiem, że chciałeś to ukryć, ale nie martw się... ja rozumiem.
- Skąd to masz?! - krzyknął, rozbijając szkło o podłogę, na co Gustaw wyszedł zza lady i położył dłoń na ramieniu Fnetsa. Ten jednak odtrącił ją. - Powiedz mi proszę, skąd to masz?
Promienie słońca padły na twarz dziewczyny, na której ciągle widniał delikatny uśmiech. Następnie spojrzała na dłoń, z której zaczął ulatniać się niewielki, świecący dym.
- Roksana... - szepnął Fnets, podbiegając do niej i biorąc ją w ramiona. Miał czerwone oczy, a w nich pierwszy raz od dawna, dostrzec można było przerażenie. - Nie możesz... nie możesz i ty mi tego zrobić. - Czuł jak jej ciało ulega rozpadowi, czuł ból który temu towarzyszył. Upadł razem z Roksaną na ziemię, trzymając ją w uścisku.
- Mój przyjaciel już tu idzie... więc się nie martw. Będzie dobrze.
- Nie gadaj głupot - odparł Fnets, próbując opanować drżenie głosu i rąk. - Zaraz coś wymyślę... Nie możesz mnie zostawić, nie pozwolę ci... - wyjąkał.
Dziewczyna przejechała dłonią po policzku mutanta.
- No już... zostaw. Niepotrzebnie cię boli.
Fnets pokręcił gwałtownie głową, zaciskając pięści.
- Fnets, zostaw. To nie ma sensu... dobrze o tym wiesz. - Roksana nachyliła się do jego twarzy. - Do zobaczenia Fnets.
- Nie, nie nie... Nie możesz mnie zostawić! Nie możesz... -Po tych słowach połączenie zostało przerwane. - Ja cię kocham... - dodał cicho.
Fnets siedział z wzrokiem wbitym w puste ręce, nie mogąc się podnieść, nie mając sił by się ruszyć. Widział kątem oka jak złoty proszek opada wokół niego. Rozejrzał się. Nie rozumiał. Wszystko wydarzyło się tak nagle. Otworzył usta, po czym spojrzał na Gustawa.
- To nie była Roksana, prawda? - wyjąkał Fnets. - Powiedz, że to jedynie moja wyobraźnia, że ty jej nie widziałeś...
Mężczyzna stał zdezorientowany, zakrywając usta dłonią, po czym ukląkł przy bezwładnym przyjacielu, którego przytulił.
~~.~~
Cisza. Wszędzie panowała cisza. Gustaw obserwował za baru, palący się w kominku ogień i powolnymi ruchami ścierał blat. Kiedy skończył, westchnął i pomału ruszył w kierunku schodów prowadzących na górne piętro. Dom spowijał mrok. Dzisiejsza noc była wyjątkowo zimna i bezgwiezdna. Skrzypienie drewnianej podłogi zdradzało dokąd koślawo zmierzał Gustaw. W końcu zatrzymał się przy jednych drzwiach, jednak nim je otworzył, westchnął po raz ostatni i wszedł do środka. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że pokój jest pusty, jednak po dokładnym przyjrzeniu się, dostrzegł zarys swojego przyjaciela. Fnets siedział na podłodze oparty plecami o ścianę i pusto wpatrując się w przeciwny kąt pomieszczenia, nawet nie drgnął kiedy Gustaw klęknął przy nim i położył na jego ramieniu dłoń.
- Fnets? - zaczął, czekając na jakąkolwiek reakcję z strony mutanta, jednak na darmo. - Fnets? Powiedz coś... Siedzisz tak od paru dni. Zejdź na dół, zrobię ci barszcz, porozmawiamy. Nie możesz tak się zachowywać, Roksana by tego nie chciała, Air też... - Zamilkł, kiedy na wspomnienie przyjaciela głos mu się załamał, a warga zaczęła lekko drgać. Pociągnął nosem, zacisnął pięści, po czym kontynuował dalej. - Musimy żyć, dla tych, którzy nas kochają. Proszę, zejdź na dół, wyjdź z tego pokoju. Odezwij się... Spróbujmy żyć tak jak wcześniej...
- Jak wcześniej? Czyli jak?
- Normalnie.
- Jestem zmęczony próbowaniem byciem normalnym... - jego głos był cichy, jednak na tyle wyraźny by Gustaw mógł bez problemu go zrozumieć. Następnie szkielet zaśmiał się smutno, a na jego twarzy zagościł uśmiech. - Jak zwykle niepotrzebnie się wysilam.
- Nieprawda. - Mężczyzna położył dłonie na ramionach Fnetsa i spojrzał prosto w jego oczodoły, w których nadal panowała całkowita pustka. - Nikt z nas nie jest normalny, ale walczymy i nasza walka nie pójdzie na marne. To świat nas takimi uczynił, ale już jesteśmy wolni...
- Nie, Gustaw, zrozum jedno, to ja doprowadziłem się do szaleństwa. Chcę zginąć, zniknąć i odpocząć... Słyszę jak mnie wołają, widzę ich rany, czuję ich ból... Ale... co z tego, że jestem szaleńcem?
- Fnets, musisz się uspokoić, walcz z sobą. Musisz walczyć z tymi myślami, nie możesz się poddać, oni by tego nie chcieli. Ja bym nie chciał... Zejdź na dół, porozmawiajmy. Nie możesz tak robić... wariujesz.
Niespodziewanie Fnets wyjął dłoń z kieszeni bluzy, po czym przyłożył do szyi Gustawa skalpel. W oczodołach mutanta jarzyło się czerwone światło.
- Nie potrzebuję twoich rad - powiedział, wstając z podłogi. - Twierdzisz, że jestem szaleńcem, więc co jeśli jestem pierdolonym szaleńcem? - Odepchnął przyjaciela na ziemię, po czym schował skalpel do kieszeni i skierował się w kierunku wyjścia. - Tak... Pokażę tobie, pokażę wszystkim.
Otworzył drzwi, za którymi stała Nora. Otworzyła usta chcąc coś powiedzieć, ale Fnets ją uprzedził.
- Nic nie mów - warknął, patrząc na nią z pogardą. - Wiem, że ty ją do tego namówiłaś.
- Chciałam cię ratować - usprawiedliwiała się. - Niski mi pokazał gdzie to schował, chciał bym w razie czego mogła ci pomóc...
- Ale ja nie chciałem ratunku! Dlatego nigdy nawet nie trzymałem tego u siebie. A ty musiałaś ją podmienić, musiałaś namówić Roksanę... - głos mu się załamał. - Dlaczego nie mogę decydować o niczym co dzieje się w moim życiu?!
- Fnets ja...
- Zamknij się! - krzyknął, wyjmując skalpel i machając nim przed twarzą Nory. - Zamknij się, albo cię zabiję. Będziesz tak martwa, że już nigdy się nie podniesiesz.
Po tych słowach odwrócił się i zszedł schodami na parter budynku. Opuścił lokal i szybkim krokiem ruszył żwirową ścieżką w kierunku lasu. Gdy stanął na samym skraju wioski, wrzasnął najgłośniej jak potrafił i wbiegł do lasu.
Nie wiedział ile biegł. Nie wiedział też gdzie się znalazł. W każdym momencie coś mogło go zaatakować, lecz nie dbał o to. Wszystko co żyło i było na tyle odważne lub głupie, by spojrzeć mu teraz w oczy będzie martwe...
Upadł na ziemię i zaczął uderzać w nią z całej siły pięściami. Poczuł jednak, zamiast bólu, że jest miękka, jak pierze. Wziął ją w dłoń i roztarł.
Popiół.
Znów stał w przeklętym popiele. Skąd tu go tyle...
- Cześć, Fnets... - usłyszał za sobą dziewczęcy głos.
Poderwał się z ziemi i dostrzegł przed sobą gorejącą postać.
- Słyszałam jak krzyczysz... - wyszeptała smutno.
- Iskra... - Szkielet spojrzał na bliźniaczkę. Ogień który tworzył jej klatkę piersiową, był niebieski na co szkielet od razu zwrócił uwagę. - Nie pomogę ci już - stwierdził, ruszając przed siebie. - Jest już za późno. Wybacz mi.
- Wiem... - odparła. - Dlatego nie pokazywałam się w wiosce od dawna. Próbowałam cię szukać, ale... Chyba spaliłam sporą część tutejszego lasu. Wolałam nie narażać Ostoi...
- Czego więc ode mnie chcesz...
- Ja... nie potrzebuję już niczego... Chyba tylko być jak najdalej od innych... - powiedziała smutno. - Ale słyszałam co się stało z Roksaną i... wiesz... jeśli to ty czegoś ode mnie chciał...
- Więc mnie zost... - zaczął mówić, jednak nim skończył zatrzymał się w miejscu i spojrzał na dziewczynkę. - Chociaż... Chyba jednak mogłabyś w jednej rzeczy.
- Jakiej?
- Chodź. - Na twarzy Fnetsa znów zagościł uśmiech. - Opowiem ci.
~~.~~
Fnets siedział na czubku kopuły, patrząc na fale, odbijające się od metalowych kolumn utrzymujących tory kolejowe oraz samą kopułę. Słyszał ich szum oraz czuł palące promienie słońca. Przed chwilą rozstał się z Iskrą, która teraz była gdzieś daleko, po przeciwnej stronie obiektu. Był pewien, że ochroniarze już tutaj zmierzali z zamiarem zatrzymania intruzów, jednak wiedział, że nie zdążą. Podczas podróży w to miejsce, z trudem udało mu się utrzymać Iskrę w stabilnym stanie, czuł, że to jedynie kwestia paru minut nim się przegrzeje.
Zawiązał zieloną chustę z sukienki Roksany na dłoni i nasłuchiwał. Najpierw usłyszał krzyki ochroniarzy i pierwsze strzały. Następnie zapadła zupełna cisza. Huk który nastąpił później, mógłby rozerwać mu bębenki w uszach, gdyby tylko je miał. Gorący podmuch parzył go w twarz, lecz wciąż patrzył na chmurę brunatnego dymu, która unosiła się z oddali.
Ruszył w jej kierunku, czując narastające gorące. Idąc na drugą stronę półkuli, dostrzegł na niej zwęglony materiał oraz ślady osadu. W pewnej odległości zobaczył pierwsze, zwęglone ciała strażników, lub zaledwie odłamki ich ciał.
Gdyby to wydarzyło się w dolinie, Ostoja byłaby już zaledwie historią...
Zaczął natrafiać na pierwsze roztopione ogniwa słoneczne, które ukazywały znajdujący się pod spodem materiał. W końcu w oddali zauważył to czego szukał.
- Z czego to jest zrobione? - zapytał sam siebie, podchodząc do wyrwy w kopule. Po tak potężnej eksplozji, nie miała więcej niż dziesięć metrów szerokości, ale dla jego planów wystarczyło aż nadto. Zajrzał do środka i ucieszył na widok dachu budynku, za pomocą którego bez problemu zejdzie na ulice miasta.
Bez większego namysłu zeskoczył w dół. Widział białych ludzi na ulicach, wpatrujących się w niego. Nadal znajdował się w miejscu, do którego docierały promienie słoneczne, a o to mu chodziło. Chciał by mieszkańcy widzieli coś czego nigdy dotąd nie mogli. By widzieli czerwień jego oczu i czerwień jego bluzy... oraz czerwień krwi, która rozleje się w tym miejscu.
Pierwsi ochroniarze wdarli się na dach wieżowca. Dawniej nie mógł kontrolować więcej niż jedną osobą. Teraz jego spojrzeniu uległa szóstka. Bez słów skierował ich przeciwko nim samym. Po nich wbiegli następni. Znów objął nad nimi kontrolę, lecz tylko nad częścią. Kule przeszły na wylot jego ubrania mutanta. Były zbyt małego kalibru, by zrobić mu prawdziwą krzywdę.
- Głupcy... - wyszeptał, podchodząc do ostatniego żywego ochroniarza. - Jestem tylko chodzącym workiem kości. Za to wy... - Ochroniarz wbrew swojej woli wycelował w swój brzuch i wystrzelił. - Wy jesteście tak pełni życia... Lecz tak łatwi do zabicia. No już już. - Wyciągnął pistolet z dłoni wrzeszczącego mężczyzny i strzelił. - Odpoczywaj.
Chwycił jego ciało i zaciągnął na brzeg dachu, po czym zrzucił je na ulicę. Idealnie białą ulicę. Wprost pod nogi stojących tam ludzi. Idealnych kobiet i idealnych mężczyzn w idealnych strojach. Patrzących na poszerzającą się niczym zarazę, szkarłatną plamę nieidealności.
Wylądował w niej, zeskakując z dachu. Upadek nie mógł zrobić mu krzywdy.
Zmierzył ich spojrzeniem, czerwonym jak krew. Nie mogli wiedzieć co ich czeka. Bo i jak mogli? Otępieni lekami. Otumanieni wygodnym życiem. Nie znali cierpienia, więc jak mogli się go bać?
Wśród tłumu pojawili się kolejni strażnicy. Zatrzymał ich w miejscu i podchodząc do każdego pod jego kontrolą, strzelał w ich głowy, malując wszystko czerwienią. Zaskoczeni mieszkańcy patrzyli na swoje ubrania i twarze.
Całe czas żyli zgodnie z jedynymi, określonymi prawdami. Prawdami powtarzanymi im na każdym kroku. Gdy w ich życie wdarł się ten nowy, zaskakujący fałsz, nie mogli robić nic innego, jak tylko bezradnie patrzeć.
"I ja też miałem być tacy jak wy?" - pomyślał.
Odwrócił się, słysząc podchodzącego do niego osobę. Zatrzymał go w miejscu jak i wszystkich wokół niego. Rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi. Milczeli, jakby na coś czekając. Podszedł do tego, który stał najbliżej i zobaczył w jego oczach swoje odbicie.
Naga czaszka. Kości okryte czerwoną, poszarpaną tkaniną. Dłonie z których skapywała krew.
- Kim jesteś? - wyszeptał mężczyzna.
"Nie znali jej, więc jak mogli się jej bać?"
- Śmiercią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top