35. Wieczny Blask
Poczekaj na skraju nocy
Wsłuchaj w hymn poświęcenia
Spójrz w nieśmiertelne oczy
W błękit wiecznego istnienia
Stań ze mną pod drzewem
Czekaj na skraju brzasku
Pod płaczącym niebem
W błękicie wiecznego blasku
~~.~~
Air założył na siebie skórzane pasy z kaburami. Jedne przewiązał w pasie, natomiast dwa pozostałe przełożył przez ramię, zapinając je na krzyż. Rozprostował masywne skrzydła, sprawdzając czy nic mu nie krępuje ruchów, po czym chwycił w dłoń masywny karabin szturmowy. Nucąc pod nosem, ubrał czarne rękawiczki, po czym podszedł do szklanego okna, zajmującego całą ścianę. Usłyszał tupanie ciężkich butów ochroniarzy. Uśmiechnął się, nieśpieszno obserwując panoramę miasta.
- Więc tak wygląda... - szepnął, robiąc parę kroków w tył - idealność.
Po tych słowach wystrzelił z karabinu. Minęła chwila nim szyba rozpadła się w drobne kawałeczki.
- Stój!
Usłyszał za sobą donośny głos.
- Wyrzuć broń i się odwróć.
Air pomału kucnął, z jedną ręką poniesioną do góry. Spojrzał w stronę ochroniarzy.
"Trójka" - pomyślał i uśmiechnął się delikatnie.
- Mam wyrzucić broń? Jasne!
Karabin przefrunął przez pokój i przejechał po białej podłodze, aż w końcu wypadł za okno. W tym samym momencie mutant zerwał się w jego kierunku, wyskakując z budynku. Usłyszał za sobą strzały, jednak teraz liczyło się tylko to, że spadał. Lubił to uczucie, to jak wiatr opatulał jego ciało, jak szemrał w jego uszach. Kiedy złapał karabin, rozpostarł skrzydła i poszybował w dół, aż w końcu delikatnie wylądował przed budynkiem, w tej samej chwili kiedy Nora i Kundel wychodzili z jego wnętrza.
- Długo wam to zajęło - powiedział, z figlarnym uśmieszkiem na twarzy.
- Nie czas na gadanie. - Nora pociągnęła za ramię mężczyznę. - Wiejemy.
- Niby gdzie? Cały plan wziął i się rypnął. Nie wiemy gdzie jest Fnets ani Niemy, już nie wspomnę o Roksanie... Co niby mamy robić.
- Na pewno nie stać tutaj! - krzyknęła kobieta, zrywając się do biegu, po czym szybko skręciła w jedną z bocznych uliczek.
- Roksana pewnie była by podawana mutacjom, co nie? - wysapał Kundel, dorównując kroku Norze.
- Raczej tak, ale nie mamy żadnych informacji o niej...
- Chyba wiem gdzie może być - odparł Kundel i nim lwica zdążyła zadać pytanie, ten zdążył na nie odpowiedzieć: - Czuję mutanty... dużo mutantów.
Kobieta popatrzyła na przyjaciela. Biegł przy niej na czterech łapach, a wzrok utkwiony miał cały czas przed sobą. Wychudzony, o brudnej i zaniedbanej sierści. Osoba, w której w oczach widać było szaleństwo... jednak to właśnie patrząc na tego zaniedbanego kundla, poczuła spokój i odwagę, której zaczynało jej brakować. Spojrzała na zamyślonego Aira, który biegł z tyłu, po czym zacisnęła pewnie pięść. Przyjaciele zawsze przy niej byli, zawsze się nią opiekowali, jednak tym razem to i ona zaopiekuje się nimi. Będzie liderem jakim zawsze chciała być, takim dla którego poświęciła lata treningów.
- Prowadź - odparła, na co Kundel przyśpieszył, wysuwając się na przód grupy.
~~.~~
Niemy zostawiał za sobą ścieżkę obezwładnionych strażników. Obezwładnionych na tyle, by nie stanowili już zagrożenia, ale wciąż mogących wskazać dokąd się udał. Alarm wył i odbijał się echem po idealnie białym korytarzu. Nie dbał o pozostanie niezauważonym. W gruncie rzeczy było to ostatnie czego w tym momencie chciał.
Swoje gładkie, czarne włosy zapiął dokładnie z tyłu głowy. Tylko dwa kosmyki po obu stronach pozostały luźne i kołysały się lekko w rytm jego chodu. Może i był maszyną, lecz Staruch dokonał wszelkich starań, aby nikt się o tym nie dowiedział. Wziął głęboki oddech, po czym wypuścił z siebie gorące powietrze. Póki nie walczył, mógł zaczerpywać tchu niczym zwykły człowiek. A przynajmniej udawać, że to robi. Teraz oddech, którym chłodził swoje układy, stał się gorący niczym powiew ogniska.
Poza alarmem słyszał też nawoływania ścigających go ochroniarzy. Mógł dokładnie ocenić odległość jaka dzieli go do spotkania następnej grupy. A tych, sądząc po dźwiękach z zewnątrz, było coraz więcej.
Spowolnił, przeczuwając następne starcie. Grupa mężczyzn w strojach ochronnych biegła mu naprzeciw. Ich uniformy były czarne a zarysy gubiły w panującym półmroku. Każdy z nich niósł krótki karabin, gotów do natychmiastowego strzału.
- Intruzie! -krzyknął jeden z nich. - Poddaj się w tym momencie, albo zostaniesz unieszkodliwiony!
Strażnicy zajęli całą szerokość przejścia i przyklęknęli mierząc w jego kierunku. Niemy zmierzył ich wzrokiem, po czym ruszył biegiem w kierunku skrzyżowania korytarzy.
- Ognia!
Unikając ostrzału, Niemy skręcił w prawo i przebiegł niemal całą długość korytarza, stanął przed drzwiami jednego z mieszkań i wyważył je jednym pewnym kopniakiem. Niespodziewanie napotkał spojrzenie jego rezydenta, który wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym uniósł dwie ręce na znak poddania. Zza jego ramienia wyglądał przerażony nastolatek. Zobaczył błękit swoich oczu odbijających się w tych należących do chłopaka.
Jakiego koloru miał oczy nim kopuła uczyniła je idealnymi? Jakie miał on sam?
Mój synu. Świat, który sam pomagałem stworzyć odebrał mi ciebie i skazał na nas obu cierpienie. Odzyskałem cię i odwróciłem od tych, którzy mi Cię zabrali. Nadchodzi jednak czas, iż muszę oddać cię światu. Moje drogie dziecko. Moja jedyne światło, jakie kiedykolwiek miałem. Wysłuchaj mnie teraz, proszę.
To nie było dobre miejsce na walkę. Robot wyskoczył za próg, gdzie czekał już na niego pościg.
Uczyniłem Cię zwinniejszym.
Schylił się i przerzucił jednego z ochroniarzy nad sobą. Byli zbyt blisko, by strzelać z broni palnej, więc jego towarzysz spróbował szczęścia zamachując się na niego kolbą karabinu. Cios wymierzony z góry natrafił na pustkę, a Niemy natychmiast znalazł się za jego plecami owijając wokół jego ręki swoją własną. Rozległo się ciche trzaśnięcie zagłuszone przez krzyk, a Niemy chwycił za barki kolejnego mężczyznę uderzając go głową tak, że pomimo hełmu tamten natychmiast zemdlał.
Jeden z napastników wyciągnął krótki pistolet z zamiarem strzału. Robot w ostatniej chwili trącił jego dłoń i strzały padły gdzieś w bok. Dwoma szybkimi ciosami w twarz pozbawił go przytomności, łamiąc zapewne przy tym chrząstkę jego nosa, a kopniakiem powalił na ziemię tego, któremu wcześniej złamał rękę
Uczyniłem Cię wytrzymalszym. Uczyniłem Cię szybszym i silniejszym niż jakikolwiek człowiek mógłby się stać.
Znów rozległy się strzały. Od strzelców dzieliła go krótka przestrzeń i Niemy wbiegł na ścianę omijając serii z karabinów i na chwilę przyczepił się do niej. Z ogromną siłą wystrzelił w kierunku przeciwników. Strażnik na którego wpadł wydał z siebie stłumiony okrzyk. Wybił broń z dłoni stojącego najbliżej i zablokował jego cios pięściami, posyłając w kierunku ściany kolejnego. Nie minęło pięć sekund nim czwórka następnych mężczyzn upadła na ziemię, niczym bezbronne szmaciane kukiełki w teatrzyku lalek, które po zakończeniu spektaklu lądowały w skrzyni.
Odwrócił się za siebie. Przed drzwiami klęczał mężczyzna w białym stroju naukowca. Niemy ruszył w jego stronę i gdy zobaczył co tamten trzyma w ramionach zamarł.
Kochaj życie i szanuj je na swoim kroku. Każdy bowiem żywot to iskra zagubiona pośród ciemności. Nie gaś ich bezsensownie gdyż robisz to bezpowrotnie.
Nie wiedział w którym momencie mogło to nastąpić. Chłopiec, którego widział w mieszkaniu leżał teraz na ziemi. W jego szyi znajdował się niewielki otwór, przez który jeszcze sączyła się powoli krew, a otwarte oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń. Równie dobrze mogły patrzeć na twarz pochylonego nad nim ojca, jak i w samo centrum niebios. Powaliła go zagubiona kula z karabinów ochroniarzy, zapewne w momencie gdy wychylił się aby obejrzeć walkę.
Z policzków naukowca powoli spływały łzy. Ignorował stojącą tuż obok postać, pogrążony w smutku, który przebijał się nawet przez zasłonę tłumiących emocje leków.
Niemy spojrzał na powalonych strażników. Dla nich nie liczyło się, że na linii ich strzałów mogły znaleźć się osoby, których mieli bronić. Jeden z nich czołgał się w kierunku leżącego na ziemi pistoletu. Robot podszedł do niego, odkopał broń na bok. Mężczyzna uderzył wściekle dłonią w ziemię i spróbował chwycić go za nogę, lecz chybił.
- Kim ty do cholery jesteś? - wysyczał ze złością mężczyzna, ocierając krew zmieszaną ze śliną ze spuchniętych ust. - Łamiesz prawa kopuły i zakłócasz funkcjonowanie ośrodka. Musisz się poddać - kontynuował. - To Twoja ostatnia szansa.
Robot rozpoznał w nim dowódcę tej grupy. Odwrócił się od niego i zaczął zmierzać ku klatce schodowej. Nim zupełnie się oddalił zdążył usłyszeć za sobą słowa:
- Nie wygrasz! I tak nie wyjdziesz stąd żywy!
Nic nie stanie nigdy na twojej drodze, czego nie byłbyś w stanie zwyciężyć. Ani zwierzę, ani człowiek, ani maszyna. Lecz czasami gra wcale nie toczy się o zwycięstwo. Musisz wiedzieć o co walczysz - inaczej walczysz na próżno.
Zakończył swoją wędrówkę w dół na parterze budynku. Nie napotkał przez całą drogę żadnej osoby. Doskonale wiedział co to oznacza. Podszedł do drzwi prowadzących do wyjścia ze schodów i wyciągnął dwa miecze o niezbyt długich klingach. Ich ostrza były gorące od wydobywającego się z jego ciała ciepła. Zakręcił nimi w dłoniach i czarne klingi zabłyszczały nieśmiało. Wykonane z tego samego metalu, z którego jego ojciec stworzył też nowe ciało swego syna, zdawały się być jego częścią.
Delikatnie pchnął drzwi i zrobił krok do przodu, ku światłom reflektorów, które przebijało pod ich spodem.
Życie jest cenne. Jednak nie będziesz w stanie nie zadać tego straszliwego ciosu. Na swej drodze zakończysz niejeden żywot. Zakańczając jeden, możesz ocalić dziesiątki innych. A czasem warto odebrać ich setki, by ocalić jedno. Miej szacunek dla śmierci i nie okazuj strachu w obliczu ostateczności.
Ogromny hol wypełniały kolumny z białego marmuru. W samym centrum cicho szemrała woda, krążąca w wykonanej z tego samego marmuru fontannie. Rozświetlone przez kilka reflektorów tworzyły niezwykłą grę świateł i cienia. Dostrzegł kilkadziesiąt postaci wewnątrz. Ukrytych za osłonami i jeszcze więcej musiało stać na zewnątrz. Ubrani w zwykłe mundury lub ciężkie pancerze.
Zobaczył skierowane w jego kierunku oczy, karabiny, strzelby. Słyszał płynące od nich słowa. Żądania. Tamci ludzie też stawiali żądania. Co oni mówili? Nie rozumiał ich słów. Czego chcieli? Jego? Żeby się poddał?
Mój synu. Nie uczyniłem cię idealnym. Nic nie zostaje takie stworzone i nic nigdy się takim nie stanie. Nawet ty. Nie szukaj idealności, gdyż to droga donikąd. Poszukiwanie jej prowadzi jedynie ku zatraceniu. Ku upadkowi. Nie idź tą drogą. Bądź dobry, nawet gdy twoje dłonie splami krew.
Niemy ruszył ku tłumowi po czym natychmiast uskoczył za jedną z kolumn. W miejscu w którym stał płytki rozpadły się, skruszone pod setkami uderzeń kul. Niemy zrobił wdech, a gdy zrobił wydech spod jego maski wydobył się obłok rozgrzanej pary. Wszystkie jego systemy pracowały na najwyższych możliwych, w tym momencie, obrotach. Wystrzelił zza kolumny rozłupując nieszczęsne płytki białego marmuru pod naciskiem swoich stóp i wylądował na szczycie jednej z nich, ukryty w cieniu.
Przez chwilę obserwował z góry zmieszanych strażników i rzucił się w sam środek najgęstszego tłumu. Przebił mieczami dwójkę ciał i nim padły na ziemię wyrwał je z nich i jednym obrotem przeciął kilka następnych osób. Ostrza zadźwięczały cicho, natrafiając na kość, pancerz i kule.
W jego stronę padały dziesiątki strzałów, lecz poruszał się zbyt zwinnie aby mogły być celne. Jego ręce pracowały niezależnie, ale w niesamowitej synchronizacji. Gdy jedną zadawał ciosy, druga wirowała sprawnie, kreśląc w powietrzu szerokie okręgi i odbijając zmierzające ku niemu kule karabinów.
Trzymał się nisko, ciął po nogach i w szczeliny pancerzy swoich przeciwników. Miecze z równą gładkością przecinały ciało jak i stal. Był szybki. Zbyt szybki, aby mogły dosięgnąć go ich zwykłe ciosy. Refleks maszyny był lepszy, niż kogokolwiek innego. Nie mógł jednak pozostać nietrafionym. Czuł, jak od jego ciała odbija się śrut i pojedyncze pociski.
Jeden ze strzałów rozciął sznur wiążący jego włosy, które teraz zataczały łuki jakby naśladując trzymane przez niego w dłoniach i wirujące ostrza. Strażnicy padali z krzykiem, a on tańczył wokół nich z gracją i wywołującą przerażenie swą skutecznością. Przesuwał między nimi niczym wiatr, który wpadł do lasu i powala wszystkie drzewa na swojej drodze.
Piątka ostatnich mężczyzn wycofała się, nie próbując nawet w niego strzelać. Niemy przystanął, a wokół niego malował się obraz masakry. Czysta woda z roztrzaskanej fontanny rozlewała się między leżącymi na ziemi ciałami, ciemniejąc z każdą chwilą i łącząc z kałużami krwi. Jego ubranie i twarz, również splamiła posoka, która skapywała też z jego ostrzy i gotowała na rozgrzanych niemal do czerwoności nagich kawałkach jego ciała, które zostały odsłonięte przez trafienia. Spojrzał na swoją klatkę piersiową i zauważył kilka miejsc w których trafienia zerwały jego sztuczną skórę i ujawniły czym tak naprawdę był pod tą warstwą.
Maszyną...
Tam dokąd dzisiaj zmierzasz, czeka na ciebie coś, co sprawiło, że ten świat jest takim, jaki teraz widzisz. Niemy. Jesteś teraz czymś więcej niż człowiekiem. Jesteś czymś więcej niż maszyną. Ideą. Stań się taką, którą poprowadzi świat, ku czemuś nowemu. Lepszemu. Naprawisz stare winy. Gdy nadejdzie czas, będziesz już z pewnością wiedział jak to osiągnąć.
Niemy biegł pośród ulic idealnego miasta. Gdzieś za nim podążały pojazdy na dwóch kołach. Omijał je gdy nadjeżdżały z naprzeciwka i z zawrotną prędkością wchodził w zakręty. Krążył po mieście dłużej niż musiał, ale wiedział, ze musi zrobić jak najwięcej hałasu. Każdy przeciwnik, który podążał za nim, to jeden więcej zdjęty z barków jego przyjaciół.
Często gwałtownie zmieniał kierunki i biegł zygzakiem. Co chwila, gdzieś ponad nim rozlegał się huk. Poza ścigającymi go na ziemi, obserwowały go też zastępy snajperów, ukrytych na dachach. Siła ich broni pozostawiała w białej nawierzchni dróg głębokie wyrwy. Nawet jedno trafienie mogło okazać się dla niego opłakane w skutkach. Stop z którego był stworzony był odporny, ale nie niezniszczalny. Nie zatrzymano jeszcze ruchu zwykłych pojazdów, wiec mógł szukać schronienia, biegnąc tuż obok nich.
Po chwili zauważył, że jest ich jednak coraz mniej, aż w końcu biegł po zupełnie pustej drodze. Tuż przed nim wyrosła blokada opancerzonych wozów i uzbrojonych w potężne pancerze strażników. Zobaczył lecące ku niemu smugi dymu. Zatoczyły łuk w powietrzu i z zawrotną prędkością spadły na drogę.
W miejscach uderzeń nawierzchnia eksplodowała, rozrzucając morze odłamków i płonącej cieczy. Po chwili spadły następne i coraz więcej dymu i ognia przysłaniało mu obraz. Niemy cudem uniknął uderzenia kolejnej fali. Jego ciało nie było nawet zarysowane po trafieniach karabinami, lecz nie wiedział, czy mógłby być w stanie przetrwać eksplozję płonących pocisków.
Na pewno nie w jednym kawałku.
Biegł na spotkanie blokady. Ogień karabinów smagał go co chwilę po ciele, lecz nie przestawał biec. Gdy był niecałe dziesięć metrów od niej, skoczył ku niej i stojącym tam wozom. Przebił się na wylot przez szyby w kabinie jednego z nich i przetoczył zwinnie po ziemi i zaczął biec dalej, nie zwracając uwagi na zdezorientowanych ludzi.
Jego ubrania miejscami płonęły, skóra pokryta licznymi rozdarciami i otworami ukazującymi połyskujący metal, lecz on żył.
I czuł z tej przyczyny radość.
Nie miał jednak czasu świętować. Zbliżał się już do swojego celu. Mógł mieć tylko nadzieję, że jego przyjaciele zdążyli dotrzeć do właściwego miejsca.
Biegł teraz pod górę w miejsce, z którego wydobywał się sygnał. Cokolwiek było jego źródłem, poszukiwało Niemego i zapewne śledziło wszystkie jego poczynania oczami kamer. W końcu robot dotarł na miejsce, na najwyższy punkt w całym mieście.
Stanął pod potężną szklaną kolumną, która sięgała swym szczytem sklepienia. Jej rozgałęzione u góry odnogi przypominały wielkie, szklane drzewo.
Drzewo, które podtrzymywało podstawy świata - tego samego świata, który jego ojciec chciał, aby on zniszczył.
Dotknął dłonią swojego odbicia na nieskazitelnie czystej powierzchni. Błękit jego oczu odbijał się w milionach refleksów w wewnętrznej powierzchni kryształów. Błękit Niememu przypominał o niebie, które zasłaniała kopuła.
Usłyszał zbliżający się pościg. Wiedział, że będą się też wahali, aby zacząć tu w niego strzelać.A już z pewnością nie użyją płonących bomb.
Odwrócił się powoli i ujrzał dziesiątki nadjeżdżających pojazdów. Spokojnie czekał i patrzył jak wybiegają ku niemu opancerzone postaci. Nie poruszył się nawet gdy te go otoczyły, mierząc w jego stronę z ponad setki luf.
- Wypuść broń, a nikomu nic się nie stanie - usłyszał. - Podnieś ręce do góry i uklęknij.
Robot stał nieruchomo.
- Wypuść broń, albo zostaniesz zlikwidowany - powiedział jeden z mężczyzn opuszczając swoją strzelbę na znak, że nie ma złych zamiarów. Na razie. - Góra pragnie cię żywego, a ja chcę wypełnić swoje rozkazy. Nie każ mi ich łamać.
Mój czas wkrótce nadejdzie i nie będę mógł już być przy tobie. Jestem zaledwie zwykłym człowiekiem. Lecz tobie dałem wieczne życie. Wybacz mi mój synu. Bądź dla innych tym, czym byłeś dla mnie. Bądź niczym wieczny blask, który pokaże innym drogę pośród ciemności.
Niemy podrzucił do góry broń. Jego miecze zawirowały wysoko w powietrzu. Podniósł w górę ręce, po czym pod kopułą zapanowała całkowita ciemność.
Jestem OT6377 i byłem naukowcem rangi A, pracującym ku chwale i rozwojowi ludzkości. Teraz mam na imię Staruch i mój czas powoli dobiega końca. Nie smuć się, gdy to się stanie. Jestem twoim ojcem i teraz daję ci wolność, którą kiedyś ci odebrałem. Mam nadzieję, że mi to wybaczysz. A teraz idź. twoi przyjaciele cię potrzebują. Kocham cię, mój synu.
Rozległo się ciche brzęczenie i w mroku oczy Niemego jeszcze mocniej rozgorzały błękitnym światłem. Jego ciało i wszystkie stawy poprzecinały dziesiątki linii o tej samej, jakże pięknej barwie.
Strażnicy patrzyli w oszołomieniu i w trwodze na jego rozświetloną sylwetkę. Nie mogli widzieć nic, poza nią.
Ostrza, które podrzucił w górę wylądowały z powrotem w jego dłoniach. Żadne zakazy ani nakazy nie kontrolowały teraz jego poczynań. Nie kierowały na jedyne słuszne ścieżki. Wszystko co miał zamiar uczynić, było jego własnym wyborem. Takim, który musiał dokonać. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i po raz pierwszy odkąd został stworzony wyszeptał metalicznym głosem:
- Ja ciebie też kocham, ojcze -odetchnął głęboko, a z jego ust wyszły strumienie pary, które otuliły go i pokryły nieziemską poświata.
~~.~~
Wchodząc do budynku, Nora wyciągnęła zza paska niewielki nóż. Cały ośrodek wypełniony był specyficznym, drażniącym nos, zapachem chemikaliów oraz krwi. W środku panował niepokojący spokój, a odgłosy strzałów, padających na dworze wcale nie napełniał ich większą determinacją.
- Myślicie, że Niemy da sobie radę? - spytał Air, zamykając za sobą drzwi. - Zostawiliśmy go samego.
- Sam się zostawił - odparł Kundel, wychodząc na przód grupy. - Z resztą to Niemy, wie co robi.
- My jednak nie bardzo. - Nora spojrzała przez okno. Kolejna grupa ochroniarzy biegła ulicą w stronę intruza. - Gdzie te mutanty?
Kundel wskazał na drzwi przed sobą, na co Nora od razu je otworzyła. Ich oczom ukazał się długi korytarz, którego ściany po bokach były z przeźroczystego szkła, a po jego drugiej stronie znajdowały się... mutanty. Kundel podszedł do najbliższego, który siedział w kącie pomieszczenia, a na widok nowych twarzy, zakrył twarz w dłoniach.
- Dziecko - powiedział, obserwując jak świecące na zielono żyły chłopaka pulsują w rytm bijącego serca. - Ciekawe kiedy tu trafił.
- Ale ten ośrodek jest... czysty. - stwierdził Air, zaglądając do następnych cel. - Do tego siedzą sami... Ej, dlaczego my tak nie mieliśmy?
- Brzmisz jak naburmuszone dziecko. Serio teraz to cię najbardziej interesuje? - Kundel spojrzał na kolejnego mutanta. Nastolatka pokryta łuskami podeszła do szyby i z zaciekawieniem wpatrywała się w psa. Mutant dostrzegł na ciele dziewczyny liczne blizny oraz tatuaż z jej numerem. - Nieważne w jakich warunkach siedzą, to i tak jedynie obiekty... wcale nie lepsze niż my.
Nora natomiast przyglądała się ze smutkiem i w milczeniu na kolejne twarze, które mijała. Dziewczyna pokryta piórkami, chłopak o chropowatej skórze, chodzący po suficie, dziecko pokryte najprawdopodobniej chitynowym pancerzem oraz inna pływająca pod wodą i najwyraźniej oddychająca za pomocą skrzeli.
- Nie wiem jak wy, ale ja Roksany tutaj nie widzę - powiedział Air, kiedy skończył przeglądać wszystkie klatki. - Nie ma co tracić czasu, chodźmy dalej.
Po tych słowach, ruszyli dalej. Jedynie Nora ciągle stała przed klatkami obiektów i dopiero gdy mężczyźni przeszli przez próg, kobieta pośpieszyła w ich kierunki. Kiedy znalazła się przy kolejnym wejściu, zapadła ciemność, a metalowe drzwi, zamknęły się z donośnym hukiem, rozdzielając znajomych. Lwica ciągnęła zimny metal, ten jednak mimo starań całej trójki, ani drgnął.
- Co się stało... i co z wami?! - krzyknęła Nora, przybliżając ucho.
- Nadal jestem zajebisty! - odparł Air. - Dzięki, że pytasz.
- Wykluczam cię z dalszych dyskusji. Kundel? Pójdę poszukać innego przyjścia, a wy dalej szukajcie Roksany.
- Nie pozwalam ci chodzić samej. - Kundel, uderzył w metal. - Słyszysz? Jeśli cię złapią to nie masz sans!
- A Niemy może chodzić sam, tak? On wie co robi, a ja nie?! - Kobieta zacisnęła pięści. - Nie jestem już dzieckiem, które wyniosłeś z ośrodka! Umiem walczyć, umiem o siebie zadbać!
- Wiem, ale nieważne jak silna jesteś, to pamiętaj, że nie jesteś na swoim terenie. Oni i tak mają nad nami przewagę...
- Kochani - zaczął Air poważnym głosem, przez co skupił na sobie ich uwagę. - Od dawna chciałem wam to powiedzieć, ale teraz mam co do tego pewność - zamilkł na chwilę i odchrząknął. - Jesteście tacy słodcy! - Ostatnie słowo przeciągnął.
Nora westchnęła.
- Air? Jest coś co chciałam ci od dawna powiedzieć.
- Co takiego?
- Jesteś idiotą. W każdym razie nie wiemy kiedy prąd wróci, spróbuję was dogonić, a jeśli się nie uda to spotkajmy się już w pociągu.
Po tych słowach odeszła, ignorując krzyki Kundla. Nie zdążyła przejść jednak wiele, gdyż poczuła przedzierający ból. Poczuła, jak nogi uginają się pod nią, lecz zamiast upaść, zaczęła unosić się w górę. Spojrzała w dół i ostatnim co ujrzała, była zakrwawiona ręka, wystająca z jej brzucha.
.
.
.
Witojcie
Co myślcie o rozdziale? O Niemym, a tym bardziej o Norze? Podzielcie się ;)
(Autorka: MakowyBezik)
(Autorka: Aeschyli)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top