22. Ile jest w tobie człowieka?

Kanapa cicho zaskrzypiała, kiedy Gustaw usiadł naprzeciwko starca. Dziadek trzymał w dłoni pęknięty kubek, a wzrok miał utkwiony na językach ognia pochłaniających kolejne szczapy drewna w kominku.

 - Czekam - odezwał się po chwili Gustaw, który z wyczekiwaniem wpatrywał się w gościa lokalu.

Staruch natomiast odwrócił pokrytą zmarszczkami twarz i uśmiechnął się litościwie, czego jednak barman nie dostrzegł i to nie tylko przez panujący w pomieszczeniu półmrok, ale i długą, siwą brodę tego człowieka.

 - Widzę - odparł, po czym wziął ostatni łyk napoju. - Jestem stary, ale nie ślepy.

 - Może ci dolać? Wody? Barszczu? Herbaty? 

 - Nie. Lepiej się nie przemęczaj - zaprotestował, lecz Gustaw już zaczął podnosić się z siedzenia, ignorując słowa starszego mężczyzny. 

 - Ależ to żaden problem - dodał, kulejąc pomału w stronę barku.  

Chwycił za garnek do którego wlał nieco wody, po czym ustawił go na piecyku stojącym w kącie, a kiedy schylił się po drewno leżące nieopodal, cicho syknął i złapał się za plecy.

- Cholera - szepnął, siadając z trudem na pobliskim taborecie, jednocześnie rozmasowując obolałe miejsce. 

- I ty niby chcesz iść ratować Fnetsa? - spytał starzec, stając nieopodal. Podniósł z ziemi upuszczone przez mutanta kawałki drewna i wrzucił je do piecyka, po czym wyciągnął z kieszeni stare krzesiwo i zaczął uderzać metalem o kamyk. - Jesteś nieudany, Gustawie. Zwykły obiekt, któremu cudem udało się przeżyć.

Słowa padły, a wraz z nimi padły też iskry, które zaczęły ochoczo pożerać przygotowaną im rozpałkę. Zapadła głucha cisza przerywana jedynie przez trzaskanie płonącego drewna. Barman siedział, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w podłogę, ciągle masując kręgosłup. Po chwili jednak uśmiechnął się i smutno spojrzał w stronę starca. 

- Wiem - odparł cicho. 

- I pomimo to nadal chcesz z nimi iść? 

- Tak - opowiedział bez chwili zawahania. 

- A uważasz, że się przydasz? - Mężczyzna podciągnął rękaw mutanta, odsłaniając tym samym rękę pokrytą głębokimi bliznami. - Powiedz... czy posiadasz jeszcze jakąś część ciała, która nie została ci przeszczepiona? Czy pamiętasz, jak wyglądałeś, nim zaczęto na tobie eksperymentować? Ile jest w tobie innych ludzi, a ile jest ciebie, Gustawie?

Barman przejechał palcami po różnokolorowej skórze, po czym zatrzymał się na miejscu łączenia kończyny z kręgosłupem, następnie ponownie ukrył ją pod rękawem koszuli. 

- Po co chcesz iść? By im przeszkadzać? Zrozum to, że nie możesz nawet sprawnie zaparzyć herbaty, a ty głupi i tak myślisz, że jesteś w stanie kogoś uratować... Spójrz na siebie. Rozpadasz się i nic z tym nie umiesz zrobić. Jesteś kaleką, Gustawie... zrozum to w końcu.

Gustaw niepewnie wstał, opierając swój ciężar na kącie blatu, po czym położył na nim okulary i drżącymi dłońmi chwycił pobliski nóż, którego końcem wskazał na starszego mężczyznę.

- Myślisz, że jesteś w stanie mi coś zrobić? Gustawie, czy ty nie widzisz, jak trzęsą się twoje ręce? W niektóre dni nawet nie nalejesz do miski zupy, nie rozlewając jej. Nie oszukuj się... jedyne, co umiesz robić dobrze, to słuchać. 

Tym razem to Gustaw uśmiechnął się z politowaniem, po czym wypuścił z dłoni narzędzie, które wpiło się w drewnianą podłogę. 

- Ja już kiedyś kogoś uratowałem. Rozmowa... a nawet i samo wysłuchanie. Czasami tylko tyle jest potrzebne by komuś pomóc... Albo może i aż tyle? 

- Mówisz o Dianie? - Starzec podszedł bliżej barmana i położył na jego ramieniu dłoń, wyczuwając tym samym  pod palcami ubytek powstały na wskutek wyrwania kawałka mięśni. -Może to właśnie był błąd? 

- Ty nic nie wiesz... 

- Wiem, więcej niż mógłbyś przypuszczać, Gustawie. Wiem, że w obozie zjadała ludzi... i wiem, że i tutaj zdarzało jej się polować - dodał szeptem. - Teraz jeszcze nad sobą panuje, ale co się stanie, jak znowu zgłodnieje?

Wypowiedź Starucha przerwała gotująca woda, która zaczęła wypływać z garnczka i rozlewać na rozżarzoną blachę. Staruch odwrócił się i drewnianą laską przesunął naczynie na kamienną półkę. 

 - Gdzie idziesz? - spytał, obserwując barmana idącego w stronę schodów. - Przecież zaproponowałeś herbatę. 

 - Herbatę? - Gustaw uśmiechnął się krzywo. - Ja nic takiego nie powiedziałem. 

 ~~.~~ 

- Roksana?! - krzyknął po raz kolejny Fnets, kiedy dziewczyna nie reagowała na jego wołania. - Co jej zrobiliście?! - Zwrócił się w stronę ojca, a jego oko przybrało kolor czerwony. - Lepiej by nic jej nie było, rozumiesz?

Naukowiec skierował zawstydzony wzrok na ochroniarza, po czym z wściekłością ponownie spojrzał na mutanta. Wziął do ręki metalowy pręt stojący pod ścianą, by następnie z całej siły zamachnął się na dziecko. Siła uderzenia była tak wielka, iż przewróciła krzesło do którego był przypięty Fnets. Chłopak wrzasnął i przejechał bolącą głową po chłodnej podłodze, mamrocząc coś niezrozumiałego. 

- Jak śmiesz mi grozić? - syknął, podnosząc leżący na ziemi mebel, lecz kiedy zobaczył twarz syna, jęknął cicho, jednak zaraz potem odchrząknął, nie dając po sobie poznać chwilowej słabości. Na czaszce mutanta, spod metalowej plakietki wystawało małe pęknięcie. - Jesteś jedynie obiektem, więc siedź spokojnie i nic nie rób, póki ci czegoś nie rozkażę. 

Szkielet podniósł wzrok, a świtało w jego oku niepewnie zamigotało. Następnie jego głowa opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Naukowiec westchnął ciężko, po czym zwrócił się do świadka całego zdarzenia. 

- Po co przyszedłeś tutaj z tą dziewczyną? - sapnął z trudem, powstrzymując narastającą w głosie frustrację.

Ochroniarz cofnął się o parę kroków w tył i skinął lekko głową na znak szacunku. 

- Góra kazała przekazać, że wszystko jest gotowe. Dokumenty i co lepszy sprzęt jest już w transporcie, a ostatnie obiekty są utylizowane lub pakowane do wagonów... niedługo wyjeżdżamy. 

Naukowiec przyłożył palce do skroni, którą zaczął masować, spojrzał na swego syna i rozsypane notatki w pobliżu biurka. W końcu pokiwał przecząco głową. 

- Zostaję. Mam zgodę na dojazd w późniejszym terminie, jeśli wyniki badań lub obiekt nie będą nadawać się do transportu.

Pracownik pokiwał głową, by następnie opuścić pomieszczenie z uśpioną dziewczyną na ramionach. Natomiast naukowiec ponownie skupił swoją uwagę na nieprzytomnym chłopaku. 

- Ech, synu... Było tak blisko, mógłbyś do nas dołączyć. Byłbyś bezpieczny, ale ty wolisz być uparty i niepotrzebnie cierpieć. - Dotknął czaszkę obiektu i przejechał palcami po pęknięciu. - Znowu popełniasz ten sam błąd. Nic się nie nauczyłeś - dodał, opuszczając pokój.

 ~~.~~ 

Księżyc leniwie zbliżał się do ziemi, dając miejsce pierwszym promykom słońca. Niewielka poświata nad górami sygnalizowała nadejście kolejnego dnia, budząc tym samym poranne ptaki, które zaczynały śpiewać swoje pieśni.

Staruch spojrzał na krople wody pozostawione przez rosę na jego butach. Następnie rozejrzał się po polanie, aż jego wzrok natrafił na Kundla siedzącego pod niewielkim drzewem jabłoni. Mężczyznę otaczały zwierzęta, natomiast on sam opierał się o leżącą obok krowę, a kiedy Staruch podszedł bliżej, mutant podniósł na niego wzrok. 

- Czego? - spytał, jednak wypowiedziane słowa bardziej przypominały skomlenie szczeniaka, niż ludzką mowę. - Jeśli nie masz nic ważnego do powiedzenia, to odejdź. Stresujesz ich. - Spojrzał na stado pasących się zwierząt. 

Staruch jednak nie ruszył się z miejsca, a jedynie usiadł na ziemi. 

- Co tam masz? - spytał, wskazując na łapy psa przylegające do jego klatki piersiowej. 

Kundel opuścił po sobie uszy i przekręcił łeb na bok. Wyglądało to tak, jakby jednak nie miał zamiaru podzielić się tą tajemnicą, jednak po chwili odchylił delikatnie dłonie, ukazując niewielkiego ptaszka. Zwierzę oddychało ciężko i nierównomiernie. Widać było, że cierpi. 

- Jest chory - szepnął Kundel, patrząc w przerażone oczy małej istoty, które zaczynały tracić swój blask. 

Przez chwilę panowała cisza, w której idealnie słychać było spokojne szumienie wiatru, rechot żab i granie świerszczy, a od czasu do czasu beczenie owiec, czy muczenie krów. 

- Zamierzasz ratować Fnetsa? - spytał staruch, przerywając ciszę i uważnie, obserwując reakcję towarzysza. Ten jednak nadal jedynie spoglądał na wschodzące słońce, delikatnie głaszcząc piórka umierającego ptaka. W końcu jednak kiwnął twierdząco głową. - Dlaczego? 

- A co cię to obchodzi? - Kundel spojrzał w stronę dziadka. - W sumie to nic, jestem po prostu ciekaw, dlaczego chcesz się narażać... czy może chodzi o coś innego niż chęć pomocy? 

- Zostaw mnie - warknął mutant, kładąc po sobie uszy i jeżąc sierść. - Wnerwiasz mnie, dziwaku.

- A odpowiesz mi na pytanie: po co chcesz tam iść? Czemu ci tak zależy na Fnetsie? - ciągnął dalej mężczyzna udając, że nie usłyszał obelgi. - Jesteś jego psem? Zwierzaczkiem, co nie poradzi sobie bez przywódcy? Boisz się stracić osobę, która uratowała cię przed śmiercią? Osobę, co jest jeszcze mniej stabilna niż ty? 

- Zamknij się! - zagroził Kundel, pokazując zęby, jednak Staruch nie przerwał swej wypowiedzi.

- Uważasz, że jesteś kimś więcej niż tylko zwierzęciem? Spójrz na siebie... nawet teraz zachowujesz się jak zwykły kundel. I ty nadal myślisz, że jesteś w stanie być częścią drużyny? Ty, który nie umie nawet współpracować z własnym umysłem? Jedynie podporządkujesz się instynktom.

Nagle Kundel zerwał się na cztery łapy, jednocześnie rozgniatając ptaszka, trzymanego w rękach, o ziemię. Ze strachem spojrzał na krew na dłoni, następnie palcem trącił truchło, wgniecione w trawę, po czym szturchnął go ponownie i ponownie. W końcu wydał z siebie zduszony i piskliwy jęk, by zaraz potem na jego twarzy zagościł obrzydliwy uśmiech, odsłaniający wszystkie kły, z których skapywała ślina. Mutant złapał się za sierść na głowie, a kiedy zaczął się śmiać... pasące się dotąd w spokoju zwierzęta uciekły, zaniepokojone.

Całej sytuacji przyglądał się z uwagą Staruch, aż poczuł nóż przy swoim gardle. 

- No proszę, proszę, kogo my tu mamy? - spytał, nie odwracając wzroku od tarzającego się na ziemi Kundla. - Co ty tutaj robisz o tak wczesnej porze, Noro? 

- Radzę ci go zostawić - syknęła kobieta, odsłaniając górne zęby. - Coś mu powiedział? 

 - Co mu powiedziałem? Nic takiego...  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top