Rozdział 27

Enrico zapukał do pokoju syna. Dużo ostatnio myślał i stwierdził, że przesadził nie pozwalając mu nawet pożegnać się z kolegami ze szkoły. Dalej był zły, że chłopak go oszukał, ale rozumiał, że młodość rządzi się własnymi prawami i takie głupoty jak piłka nożna są na pożądku dziennym.
Francisco nie otworzył więc mężczyzna wszedł do środka i zamarł widząc otwarte okno i przerzuconą przez nie prowizoryczną linę.
On by nie mógł. Przecież ma lęk wysokości.
Wszystko jednak wskazywało na to, że brunet uciekł, a Enrico dobrze wiedział dokąd. Syn od tygodnia prosił go, żeby mógł iść na jeden mecz, ale ojciec kategorycznie mu tego zabronił.
- Doigrałeś się chłopcze - wysyczał i wypadł z pokoju jak burza.
Złapał kurtkę i ignorując pytania żony wyszedł z domu trzaskając drzwiami.

***
Gdy tylko Francisco się pojawił w dróżynę wstąpiła nowa energia. Jedyną osoba niezadowoloną z jego powrotu był Diego, który podczas przerwy ostro mu to wygarnął.
- Wracasz po ponad tygodniu i udajesz wybawcę- warknął - Nie trenowałeś, nie ćwiczyłeś, a i tak jeśli wygramy wszelkie pochwały spadną na ciebię. Nie widzisz jakie to niesprawiedliwe?!
- Widzę - westchnął chłopak - i masz całkowitą rację.
Czarnowłosy uniósł brwi zaskoczony postawą kolegi.
- Naprawdę?
- Tak. Pulpo mówił jak bardzo starałeś się utrzymać ich w odpowiedniej formie po moim zniknięciu. To powinno być moje zadanie, ale mnie nie było. Za coś takiego nie powinienem wogólę grać, ale proszę pozwól mi odpokutować to co się stało.
- No...niech będzie - mruknął Gevara.
- Dziękuję. A co do was - zwrócił się do reszty chłopaków podsłuchujących ich zza ściany - Powinniście być mu wdzięczni, a nie tylko nażekać, bo jeśli wygramy to będzie tylko i wyłącznie jego zasługa. Jasne?
Piłkarze mruknęli coś pod nosem.
- Pytam czy jasne? - powtórzył już nieco bardziej stanowczo.
- Dziękujemy Diego - wymamrotali.
- Dobrze - obaj chłopcy uśmiechnęli się do się do siebie i uścisnęli sobie dłonie.
- To jak? - spytał Velazquéz- Zgoda?
- Pewnie tego porzałuję, ale niech będzie.
- Wreszcie - zaśmiał się Roberto pojawiając się znikąd- a teraz na boisko i wygrajcie ten mecz!
- Tak jest trenerze! - zaskandowali i wybiegli z szatni.
Tym razem gra była cięższa, bo przeciwna dróżyna miała wielu wypoczętych rezerwowych, a oni mieli do dyspozycji tylko kilku. Obawiali się najbardziej, że mecz skończy się remisem i o zwycięstwie zdecydują karne. Trener nie chciał do tego dopuścić, bo ich przeciwnicy mieli najlepszego bramkarza w lidze amatorów, a Miguel i Pulpo dopiero się uczyli i zawsze istniała obawa, że nie wytrzymają presji. Diego i Francisco dobrze to rozumieli dlatego gdy tylko przejęli piłkę ruszyli do ataku. Została minuta. Brunet podał do czarnowłosego na główkę, Diego odbił. Piłka poszybowała prosto w okienko. Jastrzębie wygrały, ale Francisco nie mógł długo się cieszyć, bo dostrzegł swojego tatę patrzącego w jego kierunku.

Co powiecie na krótki maratonik?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top