Rozdział trzydziesty piąty
– Zaczniesz jednak od kardiologii dziecięcej, nie pediatrii ogólnej. Tam brakuje najwięcej wolontariuszy – mruczy pod nosem chuda jak tyczka pielęgniarka, nawet na mnie nie patrząc. – No co tak stoisz, idź!
Gryzę się w język, żeby nic nie powiedzieć. Nie chcę bawić się w pyskówki, ale ta kobieta jest straszna. Nie mam pojęcia, czemu została pielęgniarką. To pewnie przez ten swój antyspołeczny charakter pracuje w administracji i rozdziela wolontariuszy po szpitalu.
Tak czy siak cieszę się, że nie muszę spędzać z nią ani sekundy dłużej. Z prędkością światła chowam do plecaka T-shirt, identyfikator i dokumenty, które właśnie mi przekazała, i opuszczam jej duszny gabinet. Niby jest tam klimatyzacja, ale przez wszechobecną lawendę można się udusić.
Dopiero na korytarzu uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, gdzie jest kardiologia dziecięca. Sprawdziłam, gdzie jest oddział ogólny, od którego miałam zacząć, ale kardiologia? Jak znajdę ten cholerny oddział?! Ta baba na pewno chciała zrobić mi na złość. To, że rzekomo na kardiologii dziecięcej brakuje najwięcej wolontariuszy, na bank jest kłamstwem!
Nie mogę jednak nic z tym zrobić, a gdy będę dalej się złościć, stracę jeszcze więcej czasu, którego już nie mam. Postanawiam wycofać się do holu głównego, ale nawet to nie jest łatwe. Od razu mylę klatki schodowe i zjeżdżam windą w nieznane mi rejony. Jako że nie posiadam czegoś takiego jak zmysł orientacji w terenie, błądzę po szpitalu przez jakieś piętnaście minut. Z sekundy na sekundę frustruję się coraz bardziej. Co z tego, że pytam prawie każdego o drogę, skoro zaraz znów ją mylę?!
Trafiam na oddział kardiologiczny dopiero wtedy, gdy niechcący wpadam na kilka lat starszego wolontariusza, który zobaczywszy moją desperację, zaprowadza mnie pod same drzwi.
– To tutaj – informuje mnie z uśmiechem. – Na przyszłość nie wchodź głównym wejściem, tylko od razu...
– Tak, tak, wiem – przerywam, chcąc jak najszybciej przerwać krępującą sytuację. Nie dość, że przed chwilą prawie go staranowałam, to jeszcze zrobiłam z siebie idiotkę, przyznając, że szukam kardiologii już tak długo. W dodatku ten chłopak jest przystojny i cały czas się na mnie patrzy, a ja nie potrzebuję kolejnego problemu. – Muszę iść, jestem już spóźniona. Dzięki za pomoc, pa!
Korzystając z tego, że drzwi akurat się otwierają i z oddziału wychodzi jakieś małżeństwo, wsuwam się zwinnie do środka.
– Może spotkamy się kiedyś na lunchu w stołówce? – woła za mną wolontariusz, ale ja tylko niedbale macham mu na pożegnanie. Lada chwila automatyczne drzwi zasuwają się całkowicie, a ja nie muszę sobie dłużej zawracać nim głowy.
Szczególnie że naprawdę nie mam czasu.
Przez te cholerne poszukiwania jestem spóźniona na spotkanie prawie dziesięć minut. Nienawidzę, gdy ktoś się spóźnia i nawet nic nie powie, a teraz to ja się w ten sposób zachowałam.
– Dzień dobry, gdzie znajdę doktor Prince? – pytam przechodzącą obok pielęgniarkę ubraną w błękitny scrub z małymi serduszkami.
Dobrze, że na neurologii nie były to mózgi.
– Jesteś wolontariuszką? – odpowiadam pytaniem na pytanie, a ja kiwam głową. – Spotkanie już się zaczęło. Idź do świetlicy. Drugie drzwi od końca. – Macha ręką w odpowiednim kierunku. – Nie martw się, doktor Prince nie będzie się czepiał spóźnienia – dodaje, widząc moją nietęgą minę. – Sam spóźnia się prawie codziennie.
Z ulgą wypuszczam powietrze i uśmiecham się do niej lekko.
Idąc do świetlicy, rozglądam się po oddziale. Korytarz jest pusty. Pacjenci siedzą w swoich salach albo w miejscu, o którym jeszcze nie wiem. Drzwi do jednego pokoju są uchylone i dostrzegam, że dzieciaki coś jedzą. To pora lunchu.
Oddycham z ulgą. Już się obawiałam, że będzie tu gorzej niż na neurologii. Ten oddział też jest kolorowy, nowoczesny i przyjemny, no i wszędzie, dosłownie wszędzie, są serca. Ale gdzieś pod tym wszystkim czuć zapach choroby. Jeśli jakieś dziecko trafia na oddział kardiologii, nie może być dobrze, prawda? Dzieci raczej nie chorują na zawał... Pewnie chodzi o jakieś wady wrodzone. Na samą myśl robi mi się niedobrze.
Wolałabym trafić na jakiś miły, spokojny oddział. Laryngologię albo okulistykę. Ale cóż, i tak nie miałam wyboru. Oddział ogólny przeleciał mi koło nosa. Dobrze, że Tyczka nie przypisała mnie na neurologię. Przynajmniej nie będę widywać się z Robertem.
Pogrążona w myślach prawie omijam drzwi prowadzące do świetlicy. Nabieram powietrza i pukam nieśmiało. Doktor Prince to pediatra. Oni z natury są ciepli i spokojni, nie będzie na mnie krzyczał. Prawda? Głośne „proszę!" sprawia, że nie mogę się wycofać. Przyciskam klamkę, otwieram drzwi i moje serce staje.
Zmieniam zdanie. Dobrze, że to kardiologia dziecięca, bo przynajmniej od razu mi pomogą.
– Megan Clark, zgadza się? – Jak przez mgłę słyszę głęboki, niski głos doktora Prince'a, który ze swoją siwą brodą wygląda jak Święty Mikołaj. – Proszę, siadaj.
Ja jednak wciąż stoję jak słup soli i nie potrafię ruszyć się choćby o milimetr. Moje oczy są utkwione prosto w rozwalonym na krześle Robercie, na którego ustach jak zwykle błąka się ten pełen wyższości nonszalancji uśmieszek. Wygląda nieziemsko.
Zaciskam ręce w pięści. Jak ja go nienawidzę! Na sto procent zamienił neurologię na kardiologię, żeby zrobić mi na złość! Kurwa, on naprawdę mnie szpieguje! Tyle że... przecież Tyczka chciała mnie najpierw umieścić na oddziale ogólnym. Zmieniła zdanie dosłownie w ostatniej chwili. A chyba nawet Robert nie ma aż takich chodów. Nie sądzę, by ta baba brała pod uwagę jakiekolwiek preferencje wolontariuszy. Choć kto wie, Wallace potrafi wykorzystać swoje walory...
Fuj, o czym ja w ogóle myślę?
– No dobrze, skoro nie chcesz siadać, to może opowiesz nam coś o sobie? – dobiega do mnie nieco zmartwiony głos doktora Prince'a.
Mrugam kilkakrotnie oczami i uświadamiam sobie, że on cały czas do mnie mówił. Udaje mi się wreszcie odwrócić wzrok od wyjątkowo zadowolonego z siebie Roberta. Okazuje się, że pomieszczeniu jest jeszcze kilka osób ubranych w T-shirty z napisem „wolontariusz". Tylko ja mam na sobie zwykłe ubranie.
Po prostu świetnie, kurwa. „Robienie z siebie idiotki" ciąg dalszy, proszę państwa! Proszę o brawa.
Przełykam ślinę. Muszę wyjść z tego z wysoko podniesioną głową. Nie mogę pokazać słabości przed Robertem. A tym bardziej tego, jak cholernie mnie wkurza.
Kiedyś mu się znudzi.
– Tak, opowiem – odpowiadam i uśmiecham się do lekarza. – Jestem Meg i chodzę do drugiej klasy liceum. Uwielbiam jeździć konno. Moim ulubionym przedmiotem jest historia. Jestem chearleaderką i mam świetnego chłopaka. – Mówiąc to ostatnie, patrzę Robertowi prosto w oczy. Ten nawet nie mruga, tylko uważnie mnie obserwuje. Jest jak pieprzony robot, tylko znacznie bardziej ludzki i atrakcyjny.
– A dlaczego postanowiłaś zostać wolontariuszką w naszym szpitalu? – pyta doktor Prince.
Przerzucam na niego wzrok i milczę. To dobre pytanie. Sama nie jestem do końca pewna, dlaczego to zrobiłam. Głównie dla Eve. No i dlatego, by udowodnić coś Robertowi. Ale przecież tego ostatniego nie powiem. Nie będę też pieprzyła jakichś idealistycznych farmazonów. Nie jestem Matką Teresą z Kalkuty.
– Eve mnie do tego zainspirowała – szepczę. – To dziewczynka, którą uczę... uczyłam... jazdy konnej. Ma glejaka. Trafiła tutaj na neurologię. A teraz odpoczywa po operacji w innym szpitalu. Odwiedzałam ją tutaj często i... ja boję się krwi i tak dalej... ale widziałam jej radość, gdy przyniosłam malinową chmurkę. Widziałam radość reszty dzieci. Pomyślałam, że mogę robić to częściej.
– Bzdura. Pewnie robi to dla stypendium – szepcze jakaś brunetka do swojej koleżanki na tyle głośno, że i tak wszyscy ją słyszą.
Obrzucam ją nieprzychylnym spojrzeniem. Nikt nie będzie mnie bezkarnie obrażał. Zanim doktor Prince albo ktokolwiek inny zareaguje, przesłodzonym głosem zwracam się prosto do niej:
– Może stypendium to twoja główna motywacja, ale na pewno nie moja. Jestem kapitanką szkolnej drużyny chearleaderek, laureatką olimpiad historycznej, biorę udział w wyścigach konnych. To absolutnie mi wystarczy na stypendium na studia. Ale dziękuję za twoją jakże cenną opinię.
– Jasne, jasne. Pójdziesz na dobrą uczelnię, bo masz dzianych rodziców. Nie potrzebujesz stypendium. Widać, że twój zegarek to nie podróba. – Dziewczyna nie odpuszcza, sztyletując mnie wzrokiem.
Zaciskam ręce w pięści. Jestem pewna, że w życiu jej nie widziałam, więc nie rozumiem powodu jej jawnej nienawiści. No chyba że chodzi o Roberta. W końcu brunetka non stop zerka w jego kierunku, a on totalnie ją ignoruje. Patrzy głównie na mnie.
A ja przecież tego nie chcę. To jakiś kosmos.
– Moniko, przestań, proszę – próbuje wtrącić się doktor Prince. – Każdy z was ma swoją motywację, ale to nie miejsce, żeby się o to kłócić. Tracimy czas...
– Innymi słowy, Moniko, doktor prosi, żebyś się przymknęła i nie obrażała ludzi, których nawet nie znasz – wtrąca się Robert i po raz pierwszy odwraca wzrok ode mnie po to, żeby spojrzeć na tę dziewczynę.
Zatyka mnie tak bardzo, że nie jestem w stanie nic powiedzieć. Co tu się w ogóle dzieje?
Przecież on tak samo oceniał mnie... Choć później okazało się, że nie było to zupełnie bezpodstawne.
– Nie wiedziałam, że gustujesz w takich bogatych laleczkach – stwierdza pogardliwie Monika.
– Na pewno nie gustuję w zadufanych złośnicach – odpyskowuje Wallace.
– Potrafię sama się bronić! – warczę i już chcę kontynuować, kiedy pan Prince wstaje i uderza zeszytem o stół.
– Cisza! To nie kongres, moi drodzy. Nie życzę sobie takiego zachowania. Przypominam, że to wolontariat. Że zgłosiliście się dobrowolnie, aby umilić czas pacjentom. Chorym dzieciom. To nie zabawa. Jeśli nie podchodzicie do tematu poważnie, wyjdźcie, zanim zaczniemy.
Nieco zaskoczona pochylam głowę. Nie spodziewałam się, że tego mężczyznę można zdenerwować. Kątem oka widzę, że innym też jest głupio. Nawet Monice. Nie chciałam zawieść doktora Prince'a, a tymczasem zrobiłam to w pięć minut. Choć nie ja zaczęłam kłótnię.
Robert to chodzący problem, nawet jeśli to nie on bezpośrednio wywołuje aferę. Muszę zrobić wszystko, aby zmienić oddział, albo sprawić, aby to on poszedł gdzieś indziej. Nie chcę kolejnych kłopotów!
– Dobrze, widzę, że przemyśleliście sprawę – podsumowuje pan Prince po chwili. Nikt nie wyszedł. Nikt nawet nie pisnął. – Mam nadzieję, że to ostatnia tego typu dyskusja. Megan, usiądź.
Posłusznie siadam przy pierwszym wolnym stoliku, dosłownie naprzeciwko lekarza. Nie chcę, aby coś mnie podkusiło. To nie zmienia faktu, że na moich plecach od razu czuję przeszywający wzrok. Doskonale wiem, kto na mnie patrzy.
To nie Monika.
– To teraz czas, żebyście poznali specyfikę oddziału oraz swoje zadania – komunikuje doktor Prince tym swoim standardowym, łagodnym tonem, który powoduje, że człowiekowi robi się ciepło na sercu. – Najpierw przedstawię wam teorię, potem podzielę was na grupy i podzielicie się zadaniami na najbliższe cztery tygodnie, a potem zaczniecie pierwsze zajęcia. To zaczynamy.
***
Chyba po raz pierwszy moje życzenie związane z Robertem się spełniło. Doktor Prince jakby wyczuł moje bezgłośne błagania i nie połączył nas ze sobą. Ba, nie połączył mnie też z Moniką! Zadecydował, że przez najbliższy dzień będę współpracować z niepozornymi bliźniakami o węgierskich imionach, których nie jestem w stanie wypowiedzieć. Robert jest z Moniką i jej koleżanką, ale mało mnie to wzrusza. Niech ona się z nim męczy, skoro tak bardzo chce. On i tak ma ją gdzieś.
Po dwóch godzinach czytania książeczek dla dzieci grupce przedszkolaków bolą mnie oczy i uszy. Uszy nawet bardziej, bo z jakiegoś powodu te dzieciaki zamiast po prostu słuchać, non stop się przekrzykiwały. Myślałam, że choroby serca polegają na tym, że nie ma się siły i można mieć problemy z oddychaniem, ale najwyraźniej nie w tym przypadku.
Wraz z bliźniakami idziemy po swoje rzeczy, które schowaliśmy w dyżurce pielęgniarek. Zauważam, że nie ma tam już rzeczy Roberta. Oddycham z ulgą. To znaczy, że sobie poszedł. Nie miałabym siły, żeby się z nim teraz użerać. Jestem zbyt głodna i zmęczona.
Rozdzielam się z Węgrami przed bocznym wejściem i zaczynam iść w kierunku parkingu dla rowerów. Jak dla mnie nie ma lepszego środka lokomocji po Tampie.
Jestem już prawie na miejscu. Skręcam za róg i...
... wycofuję się. Robert tam stoi. Nie chcę się z nim teraz konfrontować. Chcę jak najszybciej wracać do domu. Zjeść coś, pogadać przez telefon z Royem i Eve, pouczyć się trochę matmy, a potem pooglądać Netflixa i popisać z Samem oraz dziewczynami. Czy to tak wiele?
Najwyraźniej tak. Robert mnie zauważył.
– Widzę cię – woła w moim kierunku. – Słaby z ciebie szpieg.
Wkurzona wychodzę zza budynku.
– Słaby ze mnie szpieg? To ty cały czas mnie szpiegujesz. Jesteś tam, gdzie ja! I przestań palić! – wołam, gdy owiewa mnie smród papierosa. Nie wiem, jakim cudem tego nie zauważyłam. Nie miałam pojęcia, że Robert pali ani że w ogóle można wyglądać tak seksownie z... STOP! – Chcesz, żebym na ciebie nakablowała? Przypominam, że prawo się zmieniło i nie mogłeś tego legalnie kupić! No i to nie jest miejsce, gdzie można palić.
– Skąd wiesz, że to ja kupiłem te papierosy? A palic można pięć metrów dalej, sama zobacz. – Wskazuje na odpowiedni znak.
– To pięć metrów dalej! A ty nie powinieneś palić! – krzyczę. Sama nie wiem, czemu aż tak wytrąciło mnie to z równowagi, ale ja po prostu nie cierpię, jak ktoś pali. Od razu przypominam sobie o tacie i...
– Ej, spokojnie, już przestaję – mówi i gasi peta o ramę swojego roweru. A przynajmniej mam taką nadzieję, że to jego rower. – Palę głownie na imprezach, ale ta Monika tak mnie denerwowała, że nie mogłem się powstrzymać.
– Och, to były tylko dwie godziny, czyżbyś nie potrafił tyle z nią wytrzymać? – pytam złośliwie, ale w duchu oddycham z ulgą. Robert chyba nie wpadł w nałóg, choć nie powinien tak odreagowywać. – Tak ci za skórę zalazła?
– Cały czas się ciebie czepiała – stwierdza, co od razu zamyka mi usta. Zaciska usta. Ma tak dobrze zarysowaną linię żuchwy. Jest niby tylko o rok starszy, ale taki... męski. Jezu. Potrzebuję zimnego prysznica, natychmiast! – Nie lubię takiego pieprzenia.
– Sam też się mnie czepiałeś – przypominam usłużnie. – I też mnie nie znałeś. Oceniałeś mnie przez pryzmat tego, jak postąpiłam z Alice dawno temu.
– Monika w ogóle cię nie kojarzy z przeszłości, dopytałem. A ja... przyznaję, że mogłem ocenić się zbyt pochopnie. – Robert ucieka gdzieś wzrokiem. – Nie ponosisz odpowiedzialności za stan Alice.
Zatyka mnie jeszcze bardziej niż na początku spotkania wolontariuszy. Czy Robert właśnie mnie przeprosił?! Szczypię się mocno w ramię, ale nadal tu stoimy. To nie sen.
– Zamknij usta, bo ci mucha wpadnie – radzi Wallace, a ja wiem, że wszystko wróciło do normy. Zawsze jakaś ulga, przynajmniej nie muszę zabierać go na ED. –Taka jest prawda. Alice miała depresję, nie ty ją wywołałaś, nawet jeśli nie zachowałaś się w porządku.
– Obie nie zachowałyśmy się w porządku, choć ja pewnie bardziej – przyznaję. – To było dawno. I dzięki, że się za mnie wstawiłeś – te słowa z trudem przechodzą mi przez gardło – ale potrafię sobie poradzić sama.
– Widzę – zauważa Robert dziwnym tonem. Jego wzrok jest jak laser, który próbuje prześwietlić mnie na wylot. Przełykam nerwowo ślinę. – Ale nie zawsze musisz radzić sobie sama.
– Mam wielu bliskich ludzi – odpieram i czuję się szczęśliwa, bo to prawda. Mam kogo prosić o pomoc i nie uważam już, że to słabość, tylko... siła.
Przez twarz Roberta przebiega grymas, a mi robi się nieco głupio. On dobrze wie, że nie jego miałam na myśli. Ale niby dlaczego bym miała? Jest tylko wkurzającym bratem mojej przyjaciółki, który zachowuje się tak, jakby pozjadał wszelkie rozumy. I który mnie śledzi.
– Dlaczego aż tak nie lubisz palenia? – zmienia temat, zanim zdążę się z nim rozmówić. Choć sama nie wiem, czy tego chcę. Jestem głodna. – Miałem wrażenie, że mnie zabijesz za tego papierosa. I nie mów, że chodzi tylko o smród.
– Mój tata zmarł na raka płuc. Palił jak smok – wyznaję, zanim zdążę przemyśleć, co właściwie robię. Ku własnemu zdziwieniu nie czuję się z tego powodu źle. Dlaczego?
Nie powinnam ufać Robertowi. A jednak... jednak chyba w jakiś sposób ufam.
– Och, nie wiedziałem. Przepraszam. – Wciska do plecaka wciąż leżącą na siodełku jego roweru paczkę papierosów. To całkiem miłe. – Chyba nie powinienem tego robić nawet dla rozrywki.
– Nie powinieneś – przytakuję. – Jak podobało ci się na nowym oddziale? – zagaduję, bo mam już dosyć tej ciężkiej atmosfery, a poza tym jestem ciekawa, jak wyglądały zajęcia sportowe.
– Bardzo. Mają świetny sprzęt. Jak na siłowni z prawdziwego zdarzenia, tylko że prawie wszystkie sprzęty liczą tętno, a niektóre nawet ciśnienie i saturację. Przez pierwszą godzinę byłem tam z Moniką, a później udało mi się przeforsować pomysł dwóch ogni na boisku i byłem sędzią. Monika z jej koleżanką zostały na sali, całe szczęście.
– Brzmi fajnie. Ja czytałam książeczki. Chyba znam już na pamięć cały „Psi Patrol". – Na pewno nie. To jest bardzo rozbudowane Zresztą filmiki są lepsze niż książeczki – stwierdza Robert tonem prawdziwego znawcy. – Wiem, co mówię, bo często zajmuję się siostrzeńcami. Pewnie Sharon ci o nich opowiadała.
– Co nieco – potwierdzam. – Ten mały to istny diabełek?
– Tak. Wygląda jak cherubinek, ale potrafi w minutę porozwalać po całym domu swoje wszystkie zabawki i za nic nie chce ich sprzątać. Teraz uwielbia „Psi Patrol", ale tylko patrzeć, kiedy przerzuci się na słoneczny i dopiero zacznie się jazda.
– On ma cztery lata.
– Teraz dzieci dojrzewają jeszcze szybciej niż my.
– Jesteś pogrzany.
– A ty głodna – zauważa, gdy z mojego żołądka wydobywa się głośne burczenie, którego nie jestem w stanie powstrzymać. Nie jadłam nic od ponad pięciu godzin. – Niedaleko jest świetna pizza, wskakuj na rower – mówi jak gdyby nigdy nic, ledwo na mnie patrząc.
– Kto powiedział, że chcę z tobą gdziekolwiek iść? – pytam oburzona.
Robert znów zachowuje się jak pępek świata. Pan powie, służba słucha. Nie ze mną takie numery! Dlaczego on jest taki zmienny? Jak mam niby zrozumieć, co do niego czuję, skoro mam wrażenie, jakby żyło w nim kilka różnych osobowości? Przez to i ja zachowuję się jak jakaś niezrównoważona. Ciocia Nathalie może sobie mówić, ale w praktyce to wcale nie jest takie łatwe. Dorośli zachowują się tak, jakby w ogóle tego nie rozumieli.
– Twój żołądek. Nie pożałujesz, chodź.
Wzdycham głośno. W tej chwili albo mogę go zabić i pójść do paki na lata, albo zgodzić się na tę pizzę. Jestem zbyt głodna, by myśleć racjonalnie. Dlatego bez słowa odpinam swój rower i na niego wskakuję. Niech Robert myśli, że raz w życiu się go posłuchałam. Jeszcze się zdziwi, biedaczek. Niech się tylko najem.
Pizzeria faktycznie znajduje się blisko. Jedziemy do niej dosłownie kilka minut. Jakimś cudem dopadamy ostatni wolny stolik dla dwóch osób. Stolik, który jest na tyle mały, że siedząc naprzeciwko siebie, cały czas szturchamy się kolanami. A on ma krótkie szorty i całkowicie nagie kolana. Ratują mnie tylko moje długie i legginsy.
Stanowczo za cienkie legginsy.
– Bierzemy pizzę na cienkim cieście. Jest mega chrupiące. Główny kucharz pochodzi z okolic Neapolu. Stąd ta pizza jest taka dobra – zachwala Robert, a ja tylko kiwam głową i popijam zimną lemoniadę, którą zamówiliśmy na wejściu. Mimo klimatyzacji i generalnie nieco chłodniejszych temperatur tu jest jakoś niesamowicie gorąco. – Jak się czuje Eve po operacji? – pyta.
– Dobrze. Wczoraj rozmawiałyśmy ponad godzinę. Miała rezonans po operacji i widać lożę po guzie i troszkę krwi. Coś tam się podobno wzmacnia po kontraście, nie za bardzo zrozumiałam... ale za wcześnie, żeby powiedzieć, czy to resztki guza, czy nie. Będą jej powtarzać te badania co jakiś czas. – Nie dodaję, że prawie zemdlałam, gdy opowiadała o zdjęciach z operacji, które pokazał jej jeden z młodych neurochirurgów. Chyba nie powinien był tego robić, ale ja już wiem, jak Eve potrafi wpłynąć na ludzi. Jak się okazuje, dobrocią i entuzjazmem też można manipulować. – Trajkotała też o lekarzach, pielęgniarkach i innych pacjentach.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku – podsumował Robert. – Kiedy wraca do Tampy? I czy będzie jeszcze tutaj w szpitalu, czy od razu do domu?
– Jeszcze dokładnie nie wiadomo. Okaże się na początku tygodnia – odparłam.
– Przepraszam, czy zdecydowaliście już, co bierzecie do jedzenia? – Rozmowę przerywa nam kelner, który wcześniej przyniósł napoje.
– Tak, weźmiemy na spółkę dużą pizzę parmeńską i sałatkę grecką – mówi Robert. Na to drugie to ja się uparłam. – A potem może deser, zobaczymy.
Nie ma szans, że zjem coś słodkiego po tej bombie kalorycznej. A już na pewno nie z Robertem. Ale nie powiem tego na głos. Kelner odchodzi, a ja wbijam w Wallace'a wzrok.
– Dlaczego przenieśli cię na kardiologię dziecięcą? – pytam świadoma, że znów mogę zniszczyć atmosferę. Ale za bardzo chcę wiedzieć. I nie zamierzam dać się oszukać.
– Bo trzech wolontariuszy zrezygnowało praktycznie z dnia na dzień, a lekarzom bardzo zależy, żeby wolontariusze namawiali dzieci na ćwiczenia fizyczne nie tylko podczas rehabilitacji w ciągu tygodnia. Zapytali, kto jest chętny na zmianę, więc się zgodziłem. Lubię sport i chcę zobaczyć jak najwięcej oddziałów, więc czemu nie?
Kiwam głową. Nie sądzę, żeby kłamał, ale nie wiem, czy mówi całą prawdę. Dlatego postanawiam drążyć temat.
– A kiedy ci to zaproponowali?
– Z trzy dni temu. Co to za przesłuchanie?
– A nic, tak pytam z ciekawości. – Unikam jego spojrzenia. Chciałabym zapytać, dlaczego chce zobaczyć jak najwięcej poddziałów, ale nie chcę, żeby nazwał mnie wścibską. – Pyszna ta lemoniada.
Robert patrzy na mnie pobłażliwie, ale nic nie mówi. Niewiarygodne! Zlitował się nade mną. Powinnam zacząć ponownie pisać pamiętnik i opisać tę wiekopomną chwilę różowym markerem.
– Jak wam idą przygotowania do koncertu? – Tym razem to ja zmieniam temat. Od Sharon wiem, że pierwszy oficjalny występ zespołu ma się odbyć w ich liceum równo za dwa tygodnie, stąd w najbliższym czasie będą mieć mnóstwo prób.
– Dobrze, choć intensywnie – odpowiada nieco zaskoczony Robert. Na jego ustach błąka się uśmieszek, ale nie ma w nim ironii. Chyba się cieszy, że o to zapytałam. Może to był błąd? Jeszcze sobie coś pomyśli. – Prócz coverów chcemy zaśpiewać trzy autorskie piosenki, w tym jedną po francusku. To je głównie ćwiczymy.
– Och, po francusku? – pytam zaskoczona, a mój kark oblewa pot. Nie miałam o tym pojęcia.
– Napisałem ją wczoraj wieczorem do końca. Nie wiem, czy się wyrobimy, ale chcemy spróbować.
O kurwa. On napisał piosenkę. Po francusku. Mój mózg znów się zawiesił. Błagam, niech ta piosenka nie będzie o miłości. Obiecałam Shar, że pójdę na ten koncert, a nie chcę zejść tam na zawał, nawet jeśli dzięki wolontariatowi zrobię sobie znajomości.
Z drugiej storny na całe szczęście nie znam francuskiego. O ile Robert znów nie będzie śpiewać „Je t'aime", jestem bezpieczna. Zresztą to głównie Shar śpiewa.
– Jesteś tam jeszcze, muszelko, czy odleciałaś daleko w kosmos? – pyta jakby z oddali Robert. – Pizza przyszła.
Te słowa, a przede wszystkim aromatyczny zapach, sprawiają, że wracam do rzeczywistości. Jak to dobrze, że jedzenie przyszło akurat teraz! Nie dość, że coraz bardziej rozważałam zjedzenie kwiatków stojących na stole, to kelner uratował mnie od tłumaczenia, dlaczego się tak zamyśliłam. A ja nie mam pojęcia dlaczego i nie chcę nawet o tym myśleć. Zjem pizzę, a potem pojadę do domu i będzie w porządku.
Kolejne minuty upływają nam w ciszy. W tle leci jakaś spokojna, włoska muzyka, a my zajadamy pizzę i sałatkę. Są przepyszne. Nigdy nie byłam z Samem w tak romantycznej restauracji. Koniecznie muszę go tu zabrać.
To on jest moim chłopakiem.
– To co, masz miejsce na deser? – pyta Robert, gdy tylko kończy ostatni kawałek pizzy. – Mają świetne lody.
– Nie, to już za...
– Robert?! – przerywa mi czyjś pisk wydobywający się zza moich pleców. – Nie spodziewałam się ciebie tutaj!
Ledo powstrzymuję się przed wywróceniem oczami. Ten głos jest chyba zbyt wysoki jak dla Grety, ale z drugiej strony kto wie? Może potrafi aż tak piszczeć, gdy się podekscytuje. W końcu nie od dziś wiadomo, że leci na Roberta. Jak chyba większość dziewczyn, która go widzi. Eh.
Odwracam się niechętnie na krześle i moim oczom ukazuje się filigranowa szatynka z fioletowymi pasemkami, która z pewnością nie jest Grace i która kogoś mi przypomina, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć kogo.
– Alice? – Robert wpatruje się w nią, jakby zobaczył ducha, ale po chwili jego twarz rozświetla uśmiech. Taki prawdziwy. Coś kłuje mnie w sercu. I chyba nie chodzi tylko o to, że uświadomiłam sobie, że to ta Alice. Alice Morgan, której „ukradłam" faceta, a która potem próbowała się zabić. – To raczej ja powinienem zapytać, co tu robisz. Nie wiedziałem, że będziesz dzisiaj w Tampie.
– Spontaniczny pomysł mojej rodzinki – tłumaczy dziewczyna i wskazuje na drugi koniec pizzerii, gdzie przy stoliku siedzi kilka osób. – Jestem Alice, a ty? – Spogląda na mnie dłużej i nagle w jej oczach pojawia się błysk zrozumienia. I chyba bólu. – Och.
– Tak, to ja. Megan – szepczę i wstaję na sztywnych nogach, zupełnie jakbym była sterowana przez kogoś marionetką. Nie spodziewałam się, że się na nią natkniemy. Nie jestem gotowa na tę konfrontację. – Miło cię widzieć – dukam. To chyba najgłupsze słowa, jakie mogłam powiedzieć.
Alice wygląda nieźle. Jest szczupła, ale nie za chuda. Skóra ma zdrowy odcień. W jej oczach widać chęć do życia. Tylko zagojone blizny w okolicach lewego nadgarstka potwierdzają, że niż zawsze było z nią dobrze.
Dawno tak bardzo nie chciałam uciec. Ale nie mogę. Nie mogę nawet się poruszyć.
– Ciebie też – odpowiada drżącym głosem i przytrzymuje się oparcia krzesła Roberta. On też wstał. Chyba chce mieć możliwość interwencji, gdyby coś poszło nie tak. Ale ja przecież nie zamierzam robić krzywdy Alice.
Powinnam ją za to przeprosić. Tyle że ja jej właściwie nawet nie znam.
– Chyba dobrze się czujesz – mówię. Czuję się tak, jakbym miała jakieś sześćdziesiąt lat.
– Tak. Znacznie lepiej.
– Ja... przepraszam. Za Kima – dukam. Przecież i tak wie, o co chodzi. Widziała, jak się całujemy. A potem powiedziałyśmy sobie nawzajem zdecydowanie za dużo słów.
– Ja też przepraszam. Nie powinnam była cię prowokować. Źle mówić o twoich rodzicach.
Kiwam głową. Nikt nic nie mówi. Niby przeprosiłyśmy siebie nawzajem, ale jest tyle niedopowiedzeń. Jej złamane serce. Jej złamana psychika. Ze mną też nie było najlepiej. No i jest jeszcze Robert, który zdezorientowany patrzy to na mnie, to na jedną. Wygląda na zaniepokojonego.
A potem Alice uśmiecha się lekko i wyciąga do mnie rękę. Szybko ją chwytam i odwzajemniam uśmiech.
Atmosfera się rozluźnia.
– Muszę już iść. Moja mama się niecierpliwi – stwierdza Morgan. Faktycznie, kobieta w średnim wieku siedząca przy stoliku po drugiej stronie restauracji macha na nią ręką. – Zdzwonimy się potem? – rzuca do Roberta.
– Pewnie. Odezwę się do ciebie.
– No to... miłego... hm... obiadu – kończy niemrawo, patrząc na nas uważnie. Nie wiem, co ona sobie myśli, ale to na pewno nie jest randka.
Nie jestem jednak w stanie nic powiedzieć. Mam wrażenie, że nawet gdybym wypiła dwa litry wody, to moje gardło byłoby suche jak wiór.
Żegnamy się z nią i siadamy ponownie przy stoliku. Niby nie stało się nic złego, ale atmosfera jest cięższa. Nie potrafię spojrzeć Robertowi w oczy. Dokładnie pamiętam ból w spojrzeniu Alice, gdy przestałam całować jej ówczesnego chłopaka. To nawet nie był dobry pocałunek.
Byłam okropna. Okropna. Co z tego, że Alison mi wybaczyła?
Zrobiłam tak wiele okropnych rzeczy tak wielu ludziom tylko dlatego, że byłam zła i zraniona. Dlatego, że chciałam się wyżyć. Albo czułam, że mogę. Czułam się bogiem.
Czułam się jak Florence.
Te sceny przebiegają mi przed oczami, jedna za drugą. Wyraźnie słyszę swoje niesprawiedliwe, krzywdzące słowa. Nie tylko do Alice. Do Sophie, do Billy'ego i jeszcze kilku bezimiennych chłopaków, do Kate, do Nelly, do Vernona, nawet do mamy i Sama.
Nie mogę przestać.
Nie jestem w stanie tego zatrzymać.
Boże. Chyba zaraz wyrzygam. Ale przecież nie mogę zrobić tego przed Robertem
–Wiesz co, zmieniłam zdanie – dukam z trudem. Patrzę uparcie w blat. Nie mogę się rozsypać. Nie mogę zacząć płakać. Jeszcze nie teraz. – Chcę zjeść te lody, zamów. A teraz przepraszam, ale muszę iść do toalety.
– Wszystko w porządku? – W głosie Roberta słyszę wyraźną troskę. Nie spodziewałam się jej. Próbuje dotknąć mojej leżącej na stoliku ręki, ale szybko ją zabieram.
Nie mogę na to pozwolić. Za wszelką cenę unikając jego wzrok, dukam:
– Tak. Po prostu muszę skorzystać z toalety.
To nawet nie jest kłamstwo. Sęk w tym, że nie jest to główna przyczyna, dlaczego chcę odejść od stolika.
– Okej. Zamówię.
– Świetnie. – Chwytam swój plecak, wstaję i szybko zmierzam w kierunku toalet. Na szczęście to w tę samą stronę, co wyjście. Zanim opuszczę salę, odwracam się. Robert cały czas siedzi przy stoliku i próbuje złapać kelnera. Alice z kolei jest zajęta niańczeniem swojego młodszego brata.
Żadne z nich na mnie nie patrzy. To moja szansa.
Zdecydowanie mijam korytarzyk prowadzący do łazienek i podchodzę do drzwi wyjściowych. Otwieram je tak gwałtownie, że omal nie wypadają z zawiasów, po czym wyskakuję na zewnątrz, jakby się paliło. Nucę pod nosem jakąś ranodmową melodię, żeby tylko nie dotarło do mnie, jak dziecinnie się zachowuję.
Dopiero gdy odjeżdżam rowerem jakiś kilometr dalej, przestaję śpiewać i zaczynam płakać.
Zachowałam się jak dzieciak. Ale przecież już tam nie wrócę. Właściwie po co miałabym wrócić? Mnie i Roberta i tak nic nie łączy. Teraz przynajmniej będzie wiedział, że jego pierwsze wrażenie o mojej osobie nie było błędne.
Mnie nie można ufać. Jestem porypana. A tacy ludzie jak Sharon, Natasza czy Sam tym bardziej powinni trzymać się ode mnie z daleka. Nigdy nie wiadomo, czy mi coś nie odbije i nie wywinę im jakiegoś numeru.
A oni są za dobrzy na to, by ktokolwiek ich zranił.
Niechciane wspomnienia znów mnie zalewają. Zaczynam płakać tak bardzo, że muszę zejść z roweru, aby nie stanowić zagrożenia na drodze. Odchodzę na pobocze, siadam na trawie i pogrążam się w coraz większej rozpaczy. Na całe szczęście ścieżka jest pusta. Nie miałabym siły ani ochoty z nikim o tym rozmawiać.
Niby co miałabym powiedzieć? Że nawet jeśli ludzie mi wybaczą, to ja nie będę w stanie wybaczyć sobie?
Roy się mylił. Jestem złym człowiekiem.
A na dodatek pieprzonym tchórzem, który całkowicie ignoruje cały czas dzwoniący telefon.
***
I jak Wam się podobało? Co biedna Megan ma zrobić ze swoim życiem miłosnym? No i przede wszystkim z tym załamaniem? Jak myślicie, co będzie dalej? Następny rozdział pojawi się w przeciągu 7-15 dni. Do zobaczenia :-).
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top