Rozdział trzydziesty ósmy


Vernon załatwił wizytę u doktor Clarkson jeszcze tego samego dnia, kiedy przyznałam się, że jest ze mną źle. Wyraźnie zatroskana, przepisała mi leki i zaleciła psychoterapię u swojej koleżanki. Pierwszą sesję mam za dwa dni. Niespecjalnie chcę na nią iść, ale nie mam wyboru. Podobnie z lekami. Jeśli mam zwalczyć sukę depresję, to muszę je brać.

Sęk w tym, że ta suka odebrała mi jakiekolwiek chęci do działania. Mimo że śpię kilkanaście godzin dziennie, czuję się wiecznie zmęczona. Nie mam już siły rozmyślać ani płakać. Ani gapić się w telefon! Nawet leżenie mnie męczy. Ale sama myśl o tym, że miałabym wyjść do ludzi, jest paraliżująca. Jeśli mama się tak czuła, to już rozumiem, czemu nie była w stanie reagować na nasze zaczepki.

Swoją drogą mama przejęła się moim stanem równie mocno, co Vernon. Umówiła się w pracy, że przez najbliższe dwa tygodnie będzie pracować zdalnie. Co godzinę sprawdza, co się ze mną dzieje. Zupełnie jakby sądziła, że nagle odzyskam siły do życia i gdzieś sobie pójdę. Albo coś sobie zrobię. Ani mama, ani Vernon nie powiedzieli nic takiego na głos, ale podejrzewam, że się tego obawiają.

Nie muszą. Nawet jeśli chciałabym sobie coś zrobić, nie mam to siły. Ale nie chcę.

Ja nie chcę robić zupełnie nic. Chcę mieć święty spokój.

I w dużej mierze go mam. Rodzice nie zmuszają mnie prawie do niczego. W weekend proponowali spacer, ale kiedy odmówiłam, nie naciskali. Podobnie było z wspólnym oglądaniem telewizji i szachami. Wymagają jedynie, bym brała leki, od czasu do czasu się umyła, piła wodę i coś zjadła. To takie niecodziennie, żeby to mama prosiła mnie, żebym jadła, a nie na odwrót. Nie mam wyboru, muszę jeść, żeby ich nie martwić. Ale kiedy rano mama poszła na zakupy, zwymiotowałam całą owsiankę, którą we mnie wmusiła. Czy to oznacza, że powinnam wziąć jeszcze jedną tabletkę fluoksetyny? Nie mam siły tego sprawdzić.

Muszę jakoś przeżyć kolejny dzień niemocy. Pani Clarkson powiedziała, że pełne działanie leków może pojawić się dopiero po czterech tygodniach, a ja biorę je dopiero cztery dni. Nie mam pojęcia, jak przeżyję w takim stanie jeszcze dwadzieścia sześć kolejnych.

Być może dzisiejszy dzień okaże się lżejszy, w końcu mam trening. Wymusiłam na rodzicach, żeby go nie odwoływali. Mimo że nie czuję radości na myśl o wyjściu z domu, wiem, że jazda konna zawsze mi pomagała. Pamiętam to, choć wszystkie wspomnienia są jakieś mdłe, jakby zakrywała je jakaś gruba mgła.

Dlatego postanowiłam, że tam pójdę, choć nie wyobrażam sobie, jakim cudem dam radę wyjść z domu. Mam nadzieję, że Vernon mi pomoże.

Nie tylko on i mama to robią. Nathalie i Roy od piątku dzwonią do mnie codziennie. Odbieram te telefony, choć jest to dla mnie wysiłek. Nie jestem w stanie mówić, ale oni tego ode mnie nie wymagają. Ciocia ma niezły głos, więc śpiewa nasze ulubione piosenki – głównie Bitelsów, Queen i Eda Sheerana, którego tak jak ja bardzo lubi. Roy z kolei początkowo próbować wypytywać, co się właściwie stało i jak się czuję, ale kiedy zauważył, że to nic nie daje, zmienił taktykę. Nie wiem dlaczego, ale zaczął mówić do mnie po francusku. Nie tak ładnie jak Sharon i Robert, ale wystarczająco dobrze, bym mogła skupić się na brzmieniu języka, który tak bardzo mi się podoba.

Po śmierci taty słuchałam dużo mocnej muzyki. Teraz to nie działa. Mogę słuchać cioci, ballad albo asmr. Wtedy ciężar na klatce piersiowej jest trochę mniejszy. Ale jest cały czas. Budzę się z nim, zasypiam z nim, śpię z nim.

Teraz tylko nie analizuję już, dlaczego on tam jest. Nie analizuję niczego. To wymagałoby wysiłku, a ja walczę o przetrwanie z każdym kolejnym wdechem.

Dziewczyny mnie nie męczą. Na moją prośbę Vernon przekazał im diagnozę i to, że nie jestem w stanie na razie z nimi rozmawiać. Piszą do mnie wiadomości i wysyłają zabawne filmiki na TikToku. Noe oczekują odpowiedzi, więc piszę do nich maksymalnie raz dziennie.

Samowi chyba jest głupio. W piątek dał mi spokój, ale kiedy i dziś nie przyszłam do szkoły, napisał, czy wszystko jest w porządku i kiedy będę w szkole. Nie odpisałam i on też więcej nie napisał. Jeśli to zrobi, chyba zablokuję numer. Mam nadzieję, że dziewczyny nie wygadały mu, że mam depresję. Wtedy mógłby się nade mną litować, a tego bym nie zniosła.

Robert z kolei jakby kompletnie zapomniał o moim istnieniu, to chyba dobrze. W przeciwieństwie do Eve. Zdaję sobie sprawę, że powinnam się z nią zobaczyć. Jeśli w ogóle chcę coś zrobić, to oprócz jazdy na Iskierce, przekonać się na własne oczy, że z dziewczynką jest lepiej.

Sęk w tym, że nie wyobrażam sobie tego spotkania. Co innego telefon. To też trudne, ale gadałam z nią w weekend i to były zdecydowanie najgorsze rozmowy. Z jednej strony nie chciałam dać po sobie znać, że coś jest ze mną nie tak, a z drugiej musiałam wykręcić się ze spotkania. Zrzuciłam wszystko na naukę. Gdybym nie była tak wyczerpana udawaniem, to pewnie czułabym wyrzuty sumienia, że ją okłamałam.

A może nie? Ostatnio mało co czuję. Tylko tę niemoc. Już nawet ciężar na klatce piersiowej mi tak nie przeszkadza. On po prostu jest, tak samo jak mój pokój albo Słońce na niebie.

– Kochanie, wszystko w porządku? – pyta mama wchodząca do pokoju z kubkiem w ręku. – Może chcesz coś jeszcze zjeść przed treningiem? Vernon wraca za pół godziny i będziecie jechać do stadniny.

– Nie, dziękuję – szepczę. Na samą myśl o jedzeniu chce mi się wymiotować. I tak cudem nie zwymiotowałam kurczaka z warzywami, którego ugotowała dzisiaj mama.

Powtórzę, moja mama ugotowała obiad. Powinno mnie to zdziwić. Powinno mnie to ucieszyć. Nic z tego. Nie wierzę, że kiedykolwiek cokolwiek mnie jeszcze ucieszy. Czym w ogóle jest radość? To jakiś abstrakt, podobnie jak pojęcia w fizyce kwantowej. Kompletnie niezrozumiały dla mojej poturbowanej psychiki.

– Przyniosłam ci kakao z przepisu babci – mówi mama i podchodzi do łóżka. Wyciąga w moim kierunku kubek, ale ja nie jestem w stanie się podnieść, a co dopiero go wziąć.

            Boli mnie całe ciało. Może to nie tylko depresja? Nie mam siły, by zapytać mamę o zdanie. Chciałabym, żeby mnie zostawiła w świętym spokoju. Ale wiem, że ona choruje na to samo. I że nienawidzę depresji. Muszę to sobie powtarzać cały czas, bo tylko to powoduje, że wciąż biorę te leki.

Inaczej równie dobrze mogłabym zasnąć i się nie obudzić.

– Postaw kubek na biurku – szepczę z przymkniętymi oczami. Wypowiedzenie każdej kolejnej sylaby sprawia mi ból. – Zaraz wstanę, ubiorę się i wypiję.

Mama patrzy na mnie przez chwilę bez ruchu. W jej oczach widzę troskę i żal. Smutek też, ale nie taki jak zwykle. Ona się martwi o mnie. Tak jak kiedyś. Przed śmiercią taty. Przed jej własną chorobą.

Coś ściska mnie za gardło. Kiedyś tak bardzo marzyłam, żeby w końcu mnie zauważyła. Teraz wiem, że nie powinna się o mnie martwić. Nie zasługuję na to. Nie mam jednak siły jej tego powiedzieć. Z ogromnym wysiłkiem podnoszę się na ramionach do pozycji półleżącej. Mam wrażenie, że zaraz wypluję sobie płuca.

A może to tylko ciężar na klatce trochę się przesunął?

Nie chcę jechać do stadniny. Ale tam będzie Iskierka. A ona zawsze mi pomaga. Jeśli mam zwalczyć depresję, muszę tak zrobić. Muszę.

Muszę. To słowo sterowało kiedyś moim życiem, a teraz w ogóle nie rozumiem jego znaczenia. Jak wielu innych.

Czy depresja odbiera mi rozum?

– Pomóc ci się ubrać? – pyta mama jakby zza jakiejś niewidzialnej ściany.

Mrugam kilkakrotnie oczami. Bolą mnie powieki.

– Nie, dziękuję – odpowiadam. – Sama to zrobię.

Kiwa głową i na szczęście bez słowa wychodzi z pokoju. Nie chcę, by patrzyła na moją nieporadność. Jestem ciężarem dla niej i Vernona. Byłoby lepiej, gdybym zniknęła, ale wtedy ta wredna suka by wygrała. I choć nie mam siły, nie mogę się poddać.

Mobilizuję wszystkie mięśni i siadam, a następnie wstaję. Moje nogi drżą i muszę złapać się za oparcie fotela, żeby ustabilizować pozycję. Mam wrażenie, jakbym właśnie skończyła sto lat. Wciągam głęboko powietrze, a wraz z nim aromat świeżego kakao. To całkiem przyjemny zapach. Kojarzy mi się z babcią. Zawsze robiła kakao, gdy odwiedzałam ją na jesieni i w zimie.

Zawsze mi pomagała. Gdyby żyła, może nie pozwoliłaby mi popełnić tylu błędów.

Czuję, jak po moich policzkach spływa kilka łez. Nawet ich nie ocieram. Powinnam skupić się na ubraniu. To nie jest takie trudne. Wystarczy włożyć dres i spakować do plecaka strój jeździecki oraz wodę. Robiłam to tyle razy. Teraz jednak nie jestem w stanie nawet podejść do szafy. 

Jestem za to w stanie oddychać coraz głębiej. Może wpadnę w hiperwentylację, stracę przytomność i nie będę musiała nigdzie iść?

Gdy biorę coraz głębsze wdechy, upajający zapach kakao jeszcze bardziej drażni moje nozdrza.  Nawet nie wiem kiedy, podchodzę do biurka i łapię za uchwyt kubka, podnoszę go do ust i wypijam dwa potężne łyki.

Nie boli mnie ręka. Za to w moim wnętrzu rozchodzi się dziwnie kojące ciepło. Desperacko próbuję je uchwycić, żeby zostało na dłużej, ale znika wraz z kolejnym mrugnięciem powiekami.

Pozostaje ciężar. Ale jest jeszcze kakao. Wypijam je do końca i zaczynam się ubierać. Idzie mi trochę lepiej, niż myślałam.

***

W przeciwieństwie do treningu godzinę później. Ten nie idzie mi wcale.

Nie chodzi o kwestie techniczne. Wykonuję bez słowa wszystkie polecenia pana Parkera. Nie waham się nawet przed skakaniem nad pająkami. Nie robią na mnie żadnego wrażenia. Nic nie robi. Być może dlatego skaczę na tyle dobrze, że pan Parker mi gratuluje. Ledwo to rejestruję.

Jak mam to rejestrować, skoro nie czuję tak naprawdę, że znajduję się na siodle ukochanej klaczy? Pamięć mięśniowa i niesamowita więź z Iskierką sprawiają, że jestem w stanie skupić się na treningu i wykonywać wszystkie polecenia, ale zupełnie tego nie odczuwam. Iskierka jest przez to bardziej spięta niż zwykle.

A ja nie potrafię nic zrobić. Nie czuję radości, siedząc na grzbiecie mojego ukochaneg konia. Pewnie, głaskanie jej jest kojące, zupełnie jak babcine kakao od mamy, ale nie rozwiązuje moich problemów.

– Megan, co się dzieje? Ile razy mam powtórzyć, że trening się skończył? Odprowadź Iskierkę do boksu.

Mrugam gwałtownie i przerzucam wzrok z czubków drzew na wyraźnie sfrustrowanego pana Parkera. Przez cały trening robiłam wszystko, żeby się nie rozproszyć, więc zrobiłam do dopiero teraz, kiedy trener nie wymaga już nic prócz tego, żebym zeszła z konia i rozsiodłała go w boksie.

– Przepraszam, zamyśliłam się – mówię mechanicznym głosem. – Już idziemy.

Zeskakuję na ziemię, zdejmuję wodze z szyi Iskierki i zaczynam zmierzać w kierunku stajni. Zatrzymuje mnie jednak głos trenera.

– Megan, masz gościa. Może przy niej się rozchmurzysz, bo coś dzisiaj jesteś nie w sosie.

To nie żaden sos albo jego brak. To depresja. Ale nie mam siły o tym mówić. Z trudem zmuszam się, by przystanąć i odwrócić ponownie do trenera.

Ale to nie jego widzę, a przynajmniej nie tylko. Główną część mojego pola widzenia zajmuje szybko zbliżająca się sylwetka.

Pełna radości i entuzjazmu sylwetka.

Eve.

Coś w moim przełyku podjeżdża pod samo gardło, a następnie spada z powrotem do żołądka. Nie mam pojęcia, co to jest.

Nie mam pojęcia, co zrobić. Wrodzony optymizm Eve w tym momencie chyba mnie zabije.

A jednak pozwalam jej się objąć, gdy wpada we mnie z impetem, niemal zwalając mnie z nóg.

– Uważaj na Iskierkę! – wołam, gdy przestraszona klacz prycha głośno.

– Tak się cieszę, że cię widzę! – trajkocze Eve, a radość z jej oczu aż mnie sztyletuje.   – Ubłagałam rodziców, żeby przywieźli mnie do stadniny. Tak się stęskniłam za tobą i końmi! Chciałam was chociaż zobaczyć, skoro nie mogę jeździć. Wracasz już do domu? Czy może jeszcze trochę pojeździsz, a ja sobie popatrzę?

– Nie, wracam zaraz do domu – szepczę. Napinam całe ciało, żeby od niej nie odejść ani nie skulić się z powodu jej głośnych okrzyków. Bo choć to niekomfortowe, czuję ulgę, że ją widzę w tak dobrym stanie.

I czuję ulgę, że wreszcie coś czuję.

– Och, ale nie od razu? Porozmawiamy chwilę, prawda? – W oczach Eve dostrzegam błaganie. – Wiem, że powinnam była wcześniej przyjechać, ale najpierw nie mogliśmy zebrać się z domu, bo każdy czegoś zapominał, a potem był jakiś wypadek i staliśmy z dziesięć minut w korku. Dlatego patrzyłam tylko na ostatnie dziesięć minut twojego treningu, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe?

Ponownie mruga kilka razy. Eve patrzyła, jak skakałam? W ogóle jej nie zauważyłam.

– Nie mam – odpowiadam i staram się wygiąć usta w coś przypominającego uśmiech. Nie chcę, żeby ona domyśliła się, co się ze mną dzieje.

Ma wystarczająco dużo własnych problemów. A ja traktowałam ją wystarczająco źle na początku naszej znajomości, nawet jeśli w swoim obecnym stanie nie pamiętam tego zbyt dokładnie. Żadna dwunastolatka nie powinna przejmować się wybrakowaną szesnastolatką. A już na pewno nie poważnie chora, pełna entuzjazmu i dobra dwunastolatka.

– Megan, czy ty płaczesz? – pyta zatroskana Eve, przypatrując mi się uważnie.

Ocieram policzki, z zaskoczeniem stwierdzając, że faktycznie znajduje się na nich coś mokrego. Byłam naiwna, sądząc, że ukryję coś przed Eve. Nawet gdyby nie była tak bystra, zauważyłaby, że nie jest ze mną dobrze. Chyba ślepy by zauważył.

Przecież nie mam siły tego ukrywać.

– Co się dzieje?! – dopytuje coraz bardziej przerażona, a ja nie jestem w stanie jej odpowiedzieć.

Patrzę na nią tak, jakbym widziała ją po raz pierwszy w życiu. Z jednej strony powinnam odprowadzić Iskierkę do boksu i się nią zająć. Przed jazdami nie musiałam się tym zajmować, Vernon chyba poprosił Rona, by zrobił to za mnie, za co jestem mu wdzięczna. Teraz jednak chciałam zająć się swoją klaczą tak, jak należy. Z drugiej strony jest Eve, kochana, mała Eve, która wyraźnie się o mnie martwi i która nie odpuści. Jest też stojący tuż za nią pan Parker i siedzący nieco dalej Vernon.

Wszyscy na mnie patrzą. Wszyscy widzą, jakim wrakiem człowieka jestem. Wszyscy wiedzą, ile jestem warta.  Wszyscy mnie oceniają.

Równie dobrze mogłabym być teraz naga.

Oni widzą i wiedzą wszystko.

I pewnie właśnie zdali sobie sprawę, że tak naprawdę mnie nienawidzą.

Niewidzialna ręka zaciska się wokół mojego gardła, a mnie zaczyna brakować powietrza. Co gorsze, moje pole widzenia dziwnie się zawęża, a ja nie słyszę nic prócz bicia własnego serca. Coś rozrywa mi klatkę piersiową.

– Megan, oddychaj! – Słyszę gdzieś z boku znajomy głos. To nie jest dziewczęcy głos. To głos mężczyzny, który jest mi bliski.

Chcę mu powiedzieć, że chyba mam zawał, ale tracę grunt pod nogami.

A potem jest tylko ciemność.

***

Depresja i zaburzenia lękowe z napadami paniki. Taką mam diagnozę. A terapeutka mimo to zaczęła naszą pierwszą sesję od pytania, jak się czuję.

Jak. Się. Czuję.

Chyba powinna wiedzieć, że na tym polega problem. Ja nie czuję. No chyba że mam atak paniki, tak jak dwa dni temu po treningu. Wtedy czuję zdecydowanie za mocno. I zdecydowanie nie to, co bym chciała.

Od tamtej pory aż do teraz nie wychodziłam z domu. Teraz też bym nie wyszła, ale wiem, że muszę walczyć z tą suką, która na wiele miesięcy odebrała mi matkę.

Nie odpowiadam terapeutce na jej bezsensowne pytanie. Zamiast tego rozglądam się po przytulnym gabinecie przypominającym salonik starszej pani kochającej szycie na drutach. I kolor różowy. W takim barwie są uszyte przez nią poduszki, dywanik i sweter, który ma na sobie. Nie podoba mi się to. Podobnie jak jej mocny zapach perfum. Ta kobieta przypomina Dolores Umbridge z filmów o Harrym Potterze. Niby jak mam jej zaufać?

– Dobrze. To może powiedz, o czym chciałabyś dzisiaj porozmawiać. Chciałabym cię lepiej poznać. – Głos terapeutki jest przyjazny, kojący i ciepły. Wzbudzający zaufanie.

Umbridge też taki miała.

            Kręcę się niespokojnie w wygodnym fotelu. Nie powinnam była tu przychodzić. W łóżku może i było smutno, ale znajomo. Tutaj jest krępująco. I muszę wkładać coraz więcej wysiłku, żeby nie zamknąć oczu.

            Nie chcę z nią o niczym rozmawiać. Ani teraz, ani później. Chcę stąd iść. To znaczy, chciałabym, gdyby nie oznaczałoby to konieczności zmuszenia nóg do ruchu.

– Megan, jestem tutaj, żeby ci pomóc – zapewnia psycholożka.

– Nie chcę tej pomocy – odpowiadam ku własnemu zdziwieniu. Mój głos jest zachrypnięty, cichy i brzmi obco. Nie słychać w nim frustracji, którą odczuwam. Jest pozbawiony jakichkolwiek emocji. – Nie zasługuję na nią – dodaję po chwili zawahania. Może jak będę szczera, to ta kobieta zrozumie, że i tak nie pomoże i da mi spokój?

– Dlaczego tak uważasz? – Wbija we mnie badawcze spojrzenie i poprawia zsuwające się z nosa okulary. Patrzy na mnie jak na jakiś cholerny obiekt badawczy.

Czuję iskierkę obecności mojej dawnej przyjaciółki, złości. Tęsknię za nią. Tęsknię za każdą emocją prócz poczuciem beznadziei. Ostatnią, jaką czułam przed bólem i strachem, była ulga na widok Eve.

Eve. Jestem pewna, że mój atak paniki był dla niej szokiem. Mam nadzieję, że jej stan zdrowia nie pogorszy się przeze mnie, bo tego bym sobie nie darowała. Vernon zapewnił mnie, że Eve szybko doszła do siebie, tylko się martwi. Wiem, że się martwi. Dzwoniła do mnie i wczoraj, i dzisiaj. Oprócz tego, że była wyraźnie zaniepokojona o mój stan, brzmiała normalnie. Ale ja nie wierzę, że czuje się dobrze. Wiem, że wszyscy traktują mnie teraz jak jajko i ukrywają przede mną swoje problemy i emocje. W końcu mam depresję. A Eve o tym wie. W takiej sytuacji nie mogłam dalej ukrywać przed nią prawdy.

– Dlaczego uważasz, że nie zasługujesz na pomoc, Megan? – pyta po raz kolejny terapeutka.

Wiercę się. Nie chcę odpowiadać. Ale czuję, że inaczej ta kobieta nie da mi spokoju.

– Moja depresja i stany lękowe wzięły się z wyrzutów sumienia. Zachowałam się jak suka wobec pewnych osób i kiedy to do mnie w końcu tak naprawdę dotarło, to wyrzuty sumienia mnie przygniotły. Więc zasługuję na karę. Skoro zna już pani moją tajemnicę, czy mogę już iść?

To największa liczba słów, jaką wypowiedziałam na raz od kilku dni. Chyba zaraz zemdlę z wycieńczenia.

– Nasza sesja trwa jeszcze czterdzieści pięć minut – zauważa kobieta. – Jeśli nie chcesz rozmawiać, nie musimy. Możemy napić się herbaty albo posłuchać muzyki. Mam bardzo dobre płyty jazzowe. A jeśli poczujesz potrzebę, żeby coś powiedzieć na jakikolwiek temat, to z chęcią cię wysłucham.

– Na jakikolwiek? – pytam, zanim zdążę ugryźć się w język.

– Tak. – Kiwa głową terapeutka.

Kulę się pomiędzy własnymi ramionami. Nie ma tematu, który chciałabym z nią poruszyć. Nie potrafię rozmawiać dłużej nawet z mamą i Vernonem, mimo że chcę. Widzę, że się o mnie martwią, a nie chcę, żeby się smucili. Zależy mi na nich. Ale nie potrafię inaczej. Nie mam siły udawać, że jest dobrze.

– Chciałabym posłuchać tej muzyki jazzowej – mówię po chwili ciszy, w trakcie której terapeutka co pewien czas rzuca mi pokrzepiające spojrzenie. – Jeśli to możliwe.

– Oczywiście. Chciałabyś się czegoś napić? Wody? Herbaty?

– Nie – szepczę. Nagle kakao, które wypiłam, staje mi w gardle. Ile ono miało kalorii? I dlaczego właściwie się tym przejmuję?

– Może jednak? Mam świetną zieloną herbatę. Wnuczek przywiózł z Indii.

Kiwam głową potakująco. Wszystko, żeby tylko dała spokój. Żeby choć na chwilę nie czuć na sobie jej spojrzenia.

Żadnego spojrzenia.

Terapeutka wstaje i przechodzi do mikroskopijnej części kuchennej, gdzie znajdują się płyta indukcyjna z jednym palnikiem, zlew i czajnik. Staje tyłem do mnie i nastawia herbatę, a ja dopiero wtedy się rozluźniam i uświadamiam sobie, że spinałam mięśnie tak mocno, że teraz aż pali mnie kark.

Dlaczego tak się zestresowałam? Ta terapeutka nie wydaje się niebezpieczna. Co najwyżej mało skuteczna. Ale to nic dziwnego. Jestem trudnym przypadkiem. Świadomym, że depresja i zaburzenia lękowe spadły na mnie nie bez powodu, a powodu nie da się rozwiązać, bo jest nim przeszłość.

Niby jak ona zamierza przekonać mnie, że jest inaczej?

– To porcelana chińska? – pytam, kiedy psycholożka stawia na stoliku między nami mały imbryczek i dwie filiżanki.

– Nie, z Miśni. To miasto w Niemczech. Moja mama się tam urodziła.

– Moja babcia pochodzi z Niemiec – mówię. Chyba wolę mówić, niż tkwić w krępującej ciszy.

– Macie dobry kontakt?

– Nie żyje.

Milczy przez chwilę.

– Przykro mi. Była ci bliska, prawda?

– Tak – odpowiadam i odwracam wzrok.

Nie powinnam była próbować nawiązywać rozmowy. Krępująca cisza jest lepsza niż to. Nie chcę rozmawiać z tą kobietą o swoim życiu. Nie chcę rozmawiać z nikim o niczym. Pragnę tylko tyle, żeby leki zaczęły działać. Żebym miała choć trochę więcej siły. I żebym nigdy więcej nie miała napadu paniki.

Wzdrygam się mimowolnie.

– Zimno ci?

– Nie. – Nalewam sobie herbaty, żeby ukryć drżenie rąk. – Jest w porządku.

Pierwsze kłamstwo, które sprzedałam w tym gabinecie, zaliczone.

– Uwielbiam porcelanę miśnieńską – mówi tymczasem terapeutka, a na jej ustach tańczy łagodny uśmiech. Dzięki niemu jej twarz wydaje się dziesięć lat młodsza. – W domu mam ogromną kolekcję.

– To chyba mało praktyczne hobby – zauważam.

– Mało, prawda. Ale hobby nie powinno być praktyczne, tylko sprawiać przyjemność. Masz jakieś hobby?

– Nic nie kolekcjonuję, jeśli o to pani pyta.

– Nie o to. Pytam o twoją pasję. O to, co sprawia ci prawdziwą przyjemność.

Milczę, z uwagą obserwując herbatę w moim kubku. Nadal jej nie spróbowałam.

Postanawiam powiedzieć prawdę.

– Konie. Uwielbiam konie i jazdę konną. Ale od kilku lat trenuję skoki, więc nie wiem, czy w pani słowniku podchodzi to pod pasję. W końcu mam z tego też praktyczny zysk. A raczej będę miała w rekrutacji na college.

Nie mam pojęcia, po co tyle wyjawiłam. Wiem tylko, że zmęczyło mnie to na tyle, że wypijam pierwszy łyk herbaty. Jest zaskakująco dobra.

– Czy gdybyś nie miała tego, jak to ujęłaś, zysku, nadal jeździłabyś konno?

– Tak, choć ostatnio po raz pierwszy nie miałam przyjemności z jazdy. W poniedziałek po treningu przyszła do mnie taka... koleżanka, z którą nie widziałam się jakiś czas. Ona... – Nie potrafi przejść mi przez gardło informacja o chorobie Eve, zresztą terapeutka nie musi o tym wiedzieć, a na pewno nie teraz. – Nie wiem dlaczego, ale to właśnie po zajęciach dostałam pierwszego napadu paniki. Takiego pełnego. Bo takie mniejsze chyba miewałam i wcześniej. W każdym razie w poniedziałek trening nie sprawiał mi żadnej przyjemności. – Po policzkach lecą mi łzy, których nie jestem w stanie zetrzeć. – Myśli pani, że już nigdy jej nie poczuję? – Wbijam w nią oczekujący wzrok. Z jakiegoś powodu zależy mi, by odpowiedź była twierdząca.

Zależy. Mi. Na. Czymś.

– Poczujesz, Megan. W tej chwili przechodzisz przez epizod depresyjny. Nic dziwnego, że nie odczuwasz przyjemności nawet z tego, co jest twoją prawdziwą pasją. Ale gdy twój stan zdrowia się poprawi...

– Skąd ta pewność, że się poprawi?! – przerywam głośno, niemal krzykiem. Nie spodziewałam się tego, ona chyba też, ale mimo to nadal się uśmiech. – Nie słyszała pani, co powiedziałam? Ja sobie na to zasłużyłam!

– Twój epizod depresyjny i napad paniki najpewniej są reaktywne, z tym się zgodzę, ale nie są żadną karą.

– Reaktywne? Co to znaczy?

– To znaczy, że na ich wystąpienie miało wpływ skumulowanie się wielu różnych czynników. Wspólnie będziemy się nad nimi zastanawiać...

– Tak, a ja pani nawet powiedziałam, co dokładnie. Moje wyrzuty sumienia. Tak wielkie, że mnie przytłoczyły. I całkowicie usprawiedliwione. Ja nie jestem dobrym człowiekiem.

– Ja też nie jestem – stwierdza terapeutka, a ja patrzę na nią jak na jakiegoś ufoludka. Co to za dziwna metoda psychologiczna?! W podcastach, które kiedyś słuchałam, nie spotkałam się z czymś takim. – Nie jestem też złym człowiekiem. I ty też nie.

– To bez sensu, co pani mówi! – Z hukiem odkładam filiżankę.

– Każdy człowiek ma w sobie i dobro, i zło. I wolną wolę.

– Czy pani mi zaraz zacznie mówić o wartościach chrześcijańskich? – pytam sarkastycznie.

– Nie, kochanie. Próbuję ci uświadomić, że człowiek może decydować o swoich czynach.

– No właśnie. Ja też decydowałam! Błędnie decydowałam. Z premedytacją raniłam innych ludzi i wmawiałam sobie, że mam do tego prawo. Że oni na to zasłużyli. Nie powinnam była tego robić. Nie jestem cholernym sędzią! – Klepię się ze złością w udo. Moja zapomniana przyjaciółka wypłynęła na powierzchnię beznadziei i ma się całkiem dobrze. To w jakiś sposób oczyszczające, ale wiem, że nie będzie trwało długo.

– Dlaczego ich raniłaś? – pyta terapeutka.

– Nie mam zamiaru o tym pani opowiadać!

– Dobrze. To może w zamian posłuchamy jazzu, tak jak chciałaś na początku?

Po raz kolejny jej pytanie zbija mnie z pantałyku. Czy tak powinna zachowywać się standardowa terapeutka poznawczo-behawioralna?

– Dobrze – mówię, bo jest mi to na rękę. Nie chcę z nią rozmawiać, a muzyka może mnie rozluźni. Prócz kąpieli, które przygotowuje mama, tylko muzyka potrafi ostatnio choć trochę mi ulżyć.

            Słuchamy jazzu przez następne kilkanaście minut, a później Vernon zabiera mnie do domu. I nawet gdy leżę już z powrotem w łóżku, nie wiem, co mam myśleć o tej terapii.

Chyba muszę pójść jeszcze na jedną sesję, żeby wyrobić sobie zdanie.

***

Ostatnio trudno się tutaj zrobiło, ale zależy mi na wiernym pokazywaniu rzeczywistości. A trudno byłoby uwierzyć, żeby Megan w pewnym momencie problemy nie przerosły. Ale być może widać jakieś światełko w tunelu... W końcu Megan walczy, nawet jeśli używając słowa "muszę". Jak myślicie, będzie lepiej? Jak zwykle czekam na Wasze opinie, sugestie, komentarze i sugestie.

Następny rozdział za tydzień, a jeśli nie, to max. do dwóch tygodni. Chyba niestety będziemy wchodzić w etap, w którym publikacje rozdziałów tej książki będą rzadsze. Dlaczego? Mam nadzieję, że już niedługo będę Wam mogła odpowiedzieć szerzej na to pytanie, bo nie chodzi tylko o pracę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top