Rozdział trzydziesty dziewiąty
We środę dwudziestego drugiego listopada, niemal dwa tygodnie od rozpoczęcia przyjmowania leków, budzę się z myślą inną niż ta, by dalej iść spać.
Nie oznacza to, że koniecznie chcę wstawać, a tym bardziej gdzieś wychodzić albo spotykać się z ludźmi.
Ale nie chcę spać ani leżeć. Mam ochotę coś zrobić. Nie wiem co. Ale to dziwne uczucie niebędące niemocą jest całkiem miłe. I pojawiło się szybciej, niż zapowiadała doktor Clarkson.
Nie powinnam dawać sobie złudnych nadziei.
Na śniadanie schodzę do jadalni i zjadam więcej owsianki niż zwykle, a potem robię sobie i pałaszuję kanapkę z masłem orzechowym. Mama i Vernon patrzą na mnie z zaskoczeniem i uśmiechają się do mnie i do siebie nawzajem. Jak zwykle zagadują mnie na jakieś naturalne tematy, a ja – również jak zwykle – staram się odpowiadać w miarę pełnymi zdaniami. Różnica polega na tym, że nie tracę na to resztek energii.
Jest całkiem w porządku.
Gdy Vernon wychodzi, a mama siada do pracy zdalnej, wracam na górę, aby się umyć, a potem po raz pierwszy od dwóch tygodni siadam na kanapie w salonie i biorę jedną z kobiecych gazet mamy. Nie mam pojęcia, czemu kupuje je w wersji papierowej, szczególnie odkąd Vernon kupił jej na urodziny czytnik e-booków. Wiem za to, że wyraźnie się cieszy z mojej obecności. Nawet mi to mówi, a w jej oczach jak zwykle widzę troskę.
Dobrze, że w końcu jest z nią lepiej. Może ze mną też będzie?
Rozpoczynam przeglądać gazetę z dość dużym zainteresowaniem, ale treść artykułów nie bardzo mi się podoba. Zdecydowana większość dotyczy związków, a to ostatnie, o czym chcę myśleć. Kwestia przyjaźni też jest problematyczna. Od prawie dwóch tygodni nie widziałam się z moimi bliskimi znajomymi. Ledwo rozmawiam przez telefon z Nataszą i Sharon. Wiem, że nie powiedziały reszcie, co mi jest. Inaczej Sam nie próbowałby tak rozpaczliwie się do mnie dobijać, aż w końcu – po tym, kiedy przedwczoraj Vernon stanowczo mu powiedział, żeby więcej nie przychodził – nie wysłałby tutaj Marka.
Tak, Mark był u mnie wczoraj. Vernon go nie wpuścił. Zachowuje się jak mój ochroniarz ochroniarz, za co jestem wdzięczna. Jestem też pewna, że to Sam podał swojemu przyjacielowi mój adres, bo raczej nie Natasza. Może i jest zakochana w Marku i podejrzewam, że z nim chodzi (tylko nie powiedziała mi o tym ze względu na mój stan), ale wątpię, by zrobiła coś takiego za plecami.
Na nią byłabym zła za taką samowolkę, bo nie miałaby wytłumaczenia. Ale Sam ma. Z pewnością czuje się winny, a nie ma pojęcia, że nie dokucza mi tylko smutek spowodowany naszym rozstaniem. Jakiś tydzień temu napisałam mu, że jestem chora, ale to nie jego wina i żeby się nie przejmował. Najwyraźniej nie uwierzył. Trudno się dziwić, też bym nie uwierzyła, szczególnie że od tamtej pory już się do niego nie odezwałam.
I choć nadal mam na to siły, to dziś coś zmieniło. Zupełnie jakbym cieszyła się, że się mną interesują. To znaczy, sama nie wiem, czy to szczęście. Nie jest to specjalnie radosne uczucie, ale daleko mu od niemocy, którą niestety znam aż za dobrze.
Odkładam gazetę i wyglądam za okno. Jak zwykle świeci słońce. Słońce przyciągające mnie do siebie bardziej niż cokolwiek od dwóch tygodni, nawet trening z Iskierką, na który w ten poniedziałek po raz pierwszy od wielu lat nie poszłam. Byłam za to na kolejnej sesji terapeutycznej, ale wtedy – co dziwne – akurat padało.
– Mamo, chcę wyjść po zakupy – mówię pod wpływem impulsu na tyle głośno, żeby mnie usłyszała. – Kupię owoce na malinową chmurkę.
– Do... dobrze – odpowiada wyraźnie zaskoczona. Ciekawe, czym bardziej. Tym, że odezwałam się sama z siebie i chcę wyjść czy może tym, że zarejestrowałam, jak mówiła, że zrobi ciasto. – Pójść z tobą? Mogę się wyrwać za jakąś godzinkę, półtorej.
– Chciałabym pójść sama. Wezmę telefon. Poradzę sobie – zapewniam i siebie, i ją.
Mama patrzy na mnie w milczeniu. Chyba nie chce się zgodzić. Boi się.
Zaciskam ręce w pięści. Zależy mi, żeby mnie puściła.
W końcu mi na czymś zależy.
– Dobrze, kochanie. – Słyszę w końcu jej kojący głos i oddycham z ulgą. – Tylko weź telefon. Jeśli źle byś się poczuła, od razu zadzwoń.
Kiwam głową. Nagle wizja wyjścia samej na dwór zaczyna mnie nieco przerażać. Czy dam radę? Nie mam pojęcia. Ale tak bardzo chcę poczuć na skórze ciepłe promienie, że zaryzykuję.
Zanim zdążę się rozmyślić, wstaję z kanapy i idę po okulary przeciwsłoneczne, bluzę i torbę na zakupy. Zabieram też telefon. Dzisiaj jeszcze do niego nie zaglądałam. Zdaje się, że przy okazji choroby przestałam być od niego uzależniona. Ciekawe, na jak długo.
Żegnam się z mamą, wychodzę przed dom i odblokowuję komórkę. Osiem nowych wiadomości i nieodebrany telefon od Nataszy. Klikam w odpowiednią ikonkę i moje serce niebezpiecznie przyspiesza.
O pierwszej w nocy napisał do mnie Robert.
To nie może być nic miłego. Zraniłam go i ostatnio napisał do mnie wiele nieprzyjemnych słów. Nie dziwię się, z jego perspektywy zachowałam się okropnie. Boję się, że teraz wysłał mi coś jeszcze gorszego, choć przecież od tamtego czasu nawet się nie widzieliśmy. Mimo to drżącymi palcami klikam w wiadomość. Wolę mieć to za sobą. Niestety już wiem, jak potrafi mnie sabotować własna głowa. I do czego może to doprowadzić.
„Muszelko, porozmawiaj ze mną. Proszę. I przepraszam. Źle Cię oceniłem. Proszę".
O ile to w ogóle możliwe, moje serce przyspiesza jeszcze bardziej. O co chodzi? Czytam wiadomość kolejne trzy razy, ale słowa się nie zmieniają.
Nie wymyśliłam sobie tego.
Czemu mnie przeprasza? Czy to możliwe, że Robert wie o mojej depresji? Sharon obiecała mi na wszystkie świętości, że mu nie powie. Czyżby mnie okłamała?!
Moje nogi zaczynają drżeć, a ja jeszcze mocniej opieram się o dom. Nie chcę upaść, a czuję się coraz słabiej. Czy znowu dopadnie mnie niemoc? Nie mogę do tego dopuścić!
– Megan, to ty czy mam jakieś omamy?
Podnoszę głowę i rozglądam się dokoła. Czy to możliwe, że jest ze mną jeszcze gorzej i właśni zaczęłam słyszeć głosy, które nie istnieją?
Jeśli tak, to prócz urojeń mam jeszcze omamy, bo za płotem stoi Mark Smith i wpatruje się we mnie tak samo, jak ja w niego.
Jak w ducha.
Mrugam kilkakrotnie. Dzwoniec nadal tam stoi, choć wcale nie mam ochoty w tej chwili tak go nazywać. Przełykam nerwowo ślinę i zaczynam iść w jego kierunku. Nie bardzo mi się podoba nadchodząca konfrontacja, ale przynajmniej dzięki niej nie muszę myśleć o Robercie.
– Co ty tu robisz? – pytam, otwierając furtkę i wychodząc na chodnik.
– Próbuję dowiedzieć się, co się z tobą dzieje, Megan. Powiesz mi?
– Już nie „zołzo"? – próbuję zażartować, ale mój głos brzmi tak grobowo, że nici z tego.
– Megan, co się dzieje? – powtarza Smith, jakby mnie nie usłyszał. Co gorsze, robi krok w moją stronę.
Czuję się coraz bardziej niezręcznie. I słabo. To wyjście to był błąd. Nie jestem gotowa.
– Skąd wiesz, gdzie mieszkam? – pytam słabo, choć przecież domyślam się odpowiedzi. Opieram się o płot. Chyba zaraz zemdleję.
– Hej, wszystko w porządku? – dopytuje Mark, przytrzymując mnie za łokieć.
Nie wyrywam się. Właściwie jestem mu wdzięczna. Nie mam pojęcia, kiedy ten denerwujący chłopak stał się takim dobrym obserwatorem. I przy okazji spoko kumplem.
– Ta... nie, nie bardzo – przyznaję, omijając jego wzrok. Nie mam siły kłamać.
– Megan, co ci jest?
Spoglądam na niego w milczeniu. Czuję się wyprana ze wszystkiego. Nie mogłabym skłamać, nawet jeśli bym chciała.
– Mam depresję – szepczę. – Dlatego nie ma mnie w szkole.
Mark ponownie patrzy na mnie, jakbym była ufoludkiem.
– Depresję? Ale nie płaczesz – duka zdezorientowany.
– Nie na płaczu polega ta choroba – informuję nieco głośniej. – Ale wybacz, nie mam siły ci teraz tego tłumaczyć.
Mark kiwa powoli głową.
– To dlatego nie chcesz widzieć Sama?
Obrzucam go zmęczonym spojrzeniem. Coś mi mówi, że tak naprawdę chciał ująć to pytanie inaczej.
„Czy to przez Sama?".
– Nie, nie dlatego. To znaczy, nie do końca... Ja po prostu nie jestem w stanie na razie z nim rozmawiać. Pewnie wiesz, że ze sobą zerwaliśmy i nie było przyjemnie.
– Wiem. On popełnił błąd, ale nie celowo, Megan. Nie chciał cię zranić. Chyba sam nie rozumiał swoich uczuć, trochę siebie oszukiwał, ale ciągnęło go do Sophie coraz bardziej i bardziej... Nie zdradził cię, gdy byliście razem – informuje pewnym siebie głosem.
Podnoszę rękę, a Mark posłusznie milknie.
– Zdefiniuj pojęcie „zdrady", Smith. – W moim głosie słyszę ostrzejszą nutkę. – To nie tylko seks czy pocałunek. Zdrada może być tylko albo aż emocjonalna. Ale nie powinnam mieć do Sama pretensji. Sama mam dużo za uszami w tym aspekcie. – Ostatnie słowa wypowiadam niemal szeptem.
– O czym ty mówisz? – W jego głosie słyszę autentyczne zdziwienie. Nie sądzę, żeby kłamał.
Też czuję zaskoczenie. Natasza i Sam chyba naprawdę nie powiedzieli mu o Robercie. O Robercie, o którym ostatnio prawie nie myślałam. Tak naprawdę nie myślałam specjalnie o niczym. Całą energię zużywałam na jedzenie albo pójście do łazienki.
– Nawet jakbym chciała ci powiedzieć, to nie mam siły. – Mówiąc to, przymykam oczy, ale chłopak nie może tego zauważyć. Zdążyłam założyć okulary przeciwsłoneczne. – Przepraszam.
Przez twarz Marka przebiega dziwny grymas.
– W porządku – mówi wbrew sobie, a ja mam ochotę go za to uściskać. – Chyba rozumiem. Nie wyglądasz, jakbyś miała siły. Odprowadzić cię do domu?
– Nie. Powiedziałam mamie, że pójdę do sklepu. I mam zamiar to zrobić. Może... – Waham się. – Chcesz pójść ze mną?
Moje serce wykonuje trzy szybsze uderzenia, zanim słyszę odpowiedź:
– Chętnie. Też coś kupię.
– A ty właściwie nie powinieneś być w szkole? – Obrzucam go badawczym wzrokiem.
– Powinienem. Ale miałem ważniejsze rzeczy do roboty. – Wskazuje na mój dom, a potem na mnie. – Nie jestem fanem sztucznie narzucanych powinności.
Z mojego gardła wydobywają się dziwne wibracje. To chyba próba śmiechu.
– A nauczyciele i twoi rodzice?
– Serio, będziesz mnie teraz pouczać, mamo? – ironizuje Smith. – Chciałem sprawdzić, czy żyjesz. To ważniejsze niż jakaś tam matematyka.
Wiem, że matematyka to jego ulubiony przedmiot.
– Dziękuję – mówię i muskam jego dłoń. Na żaden dłuższy dotyk mnie nie stać. – To wiele dla mnie znaczy.
Czuję, że nie robi tego tylko dla Sama.
Mark odpowiada mi uśmiechem, a potem bez słowa zaczynamy iść w kierunku głównej ulicy, gdzie znajdują się sklepy.
– Odpowiadając na twoje pytanie – zagaja – to Sam powiedział mi, gdzie mieszkasz. Nie bądź na niego zła. Był bardzo zdeterminowany. A nie mógł sam...
– Wiem. Mój ojci... ojczym potrafi być bardzo stanowczy. Odkąd udało mu się wyciągnąć ze mnie informację, że zerwaliśmy, stał się na niego cięty. Nie bardzo miałam siłę tłumaczyć, dlaczego to nie jest wina Sama. Ale błagam – przystaję i zmuszam Marka, by spojrzał mi w oczy – ty mu to powiedz. Że to nie jest jego wina. Że byłam w złym stanie od dłuższego czasu, tylko leciałam na jakichś rezerwach. Dobrze?
– A nie możesz sama mu tego powiedzieć? – pyta Mark. – Nie wiem, czy mi uwierzy.
– Nie mogę – odpowiadam, czując do siebie obrzydzenie. – Nie jestem w stanie z nim rozmawiać. Jeszcze nie. Przepraszam.
Ostatnio dużo przepraszam. Chyba nadrabiam te wszystkie miesiące, w których byłam dla ludzi suką.
Zamiast odpowiedzieć, mój kumpel ponownie zaczyna iść. Podążam za nim, choć nie wiem, czy to ma sens. Słońce przyjemnie ogrzewa moje nagie ramiona.
– Okej, przekażę to Samowi – obiecuje Mark. – Choć nie wiem, czy uwierzy. O depresji też mu powiedzieć?
W pierwszym odruchu chcę powiedzieć „nie". Ale podejrzewam, że inaczej mój były totalnie tego nie kupi, a tak być może się uda.
– Powiedz, ale bez szczegółów. I powiedz, że jest lepiej. Dziś po raz pierwszy poczułam chęć, by wyjść z domu. No i rozmawiam z tobą już jakieś dziesięć minut.
– Nie wyglądasz, jakbyś miała depresję. Zły humor może i tak. Ale depresja mi się kojarzy z... chyba nie powinienem mówić. – Mark drapie się nerwowo w głowę.
– Chęcią odebrania sobie życia? – Postanawiam być brutalnie szczera. – Nie, nie zawsze. Nie martw się, nie chciałam się zabić. Nie miałabym siły. Ale przez chwilę nie za bardzo chciałam też żyć. Nie miałam siły.
Mark wzdryga się gwałtownie.
– A teraz?
– Teraz? – Zerkam na mocno świecące słońce. Oto plusy mieszkania na Florydzie, nawet w listopadzie jest ciepło. – Teraz mam coraz więcej sił, by żyć.
***
– To nie jest dobry pomysł, Megan. To jest szpital. Tam są chore dzieci.
– Nie zarażę się niczym od nich. Ani one ode mnie.
– Nie o to chodzi, Megan. Szpital to nic przyjemnego. Tam smutek i ś... złe rzeczy czuć w powietrzu.
– Śmierć, mamo. Nie musisz unikać przy mnie niektórych słów.
– Martwię się o ciebie.
Robi mi się ciepło na sercu, gdy mama obrzuca mnie spojrzeniem pełnym troski. W ogóle mnie to nie denerwuje. To chyba znaczy, że nie jest ze mną najlepiej.
Ale na tyle dobrze, że chcę iść dzisiaj na wolontariat i zamierzam prosić tak długo, aż mama się zgodzi.
Wczoraj było lepiej niż przedwczoraj, kiedy przyszedł do mnie Mark. Dziś jest lepiej niż wczoraj, kiedy zdecydowałam się porozmawiać z Eve za pomocą FaceTime'a, co trwało ponad godzinę, a zaczęło mnie męczyć dopiero po jakichś pięćdziesięciu minutach. Eve powiedziała, że przeczytała wszystko o depresji i stanach lękowych wszystko, co znalazła w Internecie i brzmiało mądrze, przez co sama nie wie, czy chce być w przyszłości neurologiem czy psychiatrą. Pozostawiłam to bez komentarza.
Tak jak wiele rzeczy.
Ale teraz chcę walczyć o swoje. Wczorajsza sesja z terapeutką natchnęła mnie nadzieją, że będzie coraz lepiej. Może jestem naiwna, ale wierzę, że tak będzie. Dlatego postanowiłam podjąć batalię tuż po tym, jak zjadłyśmy ostatnie kawałki malinowej chmurki zrobionej wczoraj przez mamę i obie jesteśmy w dość dobrych humorach.
– Chcę zrobić coś dobrego. I czuję, że dam radę. Wiem to. Pozwól mi, mamo. To dla mnie ważne.
Patrzy na mnie niepewnym wzrokiem. Widzę, jak walczą w niej dwie przeciwstawne siły.
– Wierzę ci, kochanie. Ale nie zapominaj, że ja znam tę chorobę bardzo dobrze. Też miałam momenty, kiedy wydawało mi się, że jestem gotowa, a wcale tak nie było. A ten wolontariat to nie jest nic łatwego.
– Będę czytać dzieciom książeczki. Umówiłam się z innymi. Nie stracę na tym sił. Proszę.
– A Robert? Nie będzie go tam?
Mam wrażenie, że na dźwięk imienia tego chłopaka moje serce na chwilę się zatrzymuje. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy on tam będzie. Nie należy do czatu wolontariuszy. Pamiętam, że natknęłam się na niego w piątek, gdy odwiedziłam Eve na neurologii. Istnieje ryzyko, że na kardiologię też może przychodzić w piątki.
Ale postanowiłam, że pójdę tam tak czy siak. Potrzebuję tego. Jeśli będzie mnie zaczepiał, powiem, że nie jestem gotowa na rozmowę. Chyba i tak się rozmyślił. Odkąd dwa dni temu mnie przeprosił, nie odezwał się ani razu. Sama nie wiem, co o tym sądzić.
Ale mama nie może się dowiedzieć. Inaczej by mnie nie puściła. Dlatego po raz pierwszy, odkąd zachorowałam, muszę kogoś okłamać. Pocę się na samą myśl.
– Mamo, ja bardzo chcę iść na ten oddział. I nie martw się, Roberta tam...
– Pozwól jej, Ann. – Z opresji ratuje mnie Vernon, który właśnie chodzi do salonu. Pogrążona w rozmowie z mamą, nie usłyszałam, jak wrócił do domu. Posyłam mu szeroki uśmiech. – Myślę, że Megan dobrze to zrobi.
– No nie wiem. A na pewno będziesz tylko czytać? – dopytuje mnie mama.
– Tak. Jestem pewna, że doktor Prince pójdzie mi na rękę. Przecież powiedzieliście mu, dlaczego mnie nie ma. – Mój głos nieco się załamuje przy ostatnim zdaniu. Wiem, że to irracjonalne, ale za każdym razem, gdy kolejna osoba dowiaduje się o mojej depresji, mam wrażenie, jakbym coś przegrała. Jakbym pokazywała swoją słabość.
Chyba powinnam powiedzieć o tym terapeutce. To nic zdrowego.
– Tak – potakuje Vernon. – A na moją prośbę doktor przesłał mi grafik wolontariuszy. Dzisiaj nie ma w nim Roberta. Ann, zgódź się.
Patrzę na ojczyma z szeroko otwartymi oczami. Jakim cudem namówił on tego lekarza do czegoś takiego? Nie mam czasu się zastanawiać, ponieważ mama wzdycha głęboko i stwierdza:
– Dobrze, nie mam więcej argumentów. Możesz jechać, kochanie. Ale odwieziemy cię tam razem i będziemy kręcić się w okolicy. Jeśli cokolwiek złego będzie się działo, dzwoń do nas. Ile trwają te zajęcia?
– Powinnam być tam minimum półtorej godziny, ale chciałabym dwie. Mogę?
Mama wzdycha jeszcze głośniej.
– Dobrze.
Uśmiecham się triumfalnie i podchodzę do niej, żeby ją uścisnąć. To samo robię chwilę później z Vernonem.
– Dziękuję. Idę się przebrać, za piętnaście minut będę gotowa.
Szybko wychodzę z kuchni i już mam wbiec po schodach, gdy zatrzymuje mnie drżący głos mamy.
– Ona naprawdę się ucieszyła. Nie udawała tego.
– Nie. Nie udawała – odpowiada jej równie wzruszony Vernon.
Po policzkach spływa mi kilka łez. I nie są to te złe łzy.
***
– Megan?! Megan, to naprawdę ty?! – woła za mną jakiś męski głos, a ja mam wrażenie déjà vu. Ale to nie jest jego głos. Ten jest niższy, bardziej wibrujący. Docierający prosto do mojego serca.
Wiem, kto to. Cholera. Przecież jego miało tu nie być. Nie jestem gotowa nawet na konfrontację z Samem, a co dopiero z...
Odwracam się powoli, a moim oczom ukazuje się zziajany Robert. Chyba biegł za mną przez pół szpitala.
Dla własnego dobra powinnam odejść. Ale nie jestem w stanie oderwać od niego wzroku, a co dopiero nóg od podłoża. Zalewa mnie fala różnych trudnych uczuć. To znaczy, że potrafię je czuć. Ale nie wiem, czy potrafię je ogarnąć.
Wciąż jestem słaba.
– Tak, to ja – szepczę zmęczona. Chcę usiąść, ale na tym hallu jak na złość nie ma żadnych krzeseł. – Idę na wolontariat.
– Wiem. Dlatego dzisiaj tu przyszedłem – odpowiada, stając tuż przede mną. Zajmuje całe moje pole widzenia. Zabiera też część tlenu. A jednak nie chcę, żeby sobie poszedł.
Nie chcę też już przed nim uciekać.
Ale sama nie wiem, czego chcę. Wciąż tego nie wiem. To trochę frustrujące. Ale przede wszystkim męczące.
– Skąd wiedziałeś, że tu będę? Nie jesteś na czacie grupowym.
– Nie jestem, ale mam znajomych, którzy są. Zamieniłem się, żeby przyjść. Proszę, porozmawiaj ze mną.
– Za dziesięć minut zaczynamy wolontariat.
– Wiem. Proszę. – Jego oczy się szklą. Czy on powstrzymuje się od płaczu? To możliwe?! – Źle cię oceniłem. Nie miałem pojęcia, że...
– Skąd wiesz? – pytam cicho. – Sharon ci powiedziała?
– Tak. Nie miej jej tego za złe. Trułem jej tyłek dniami i nocami, dlaczego wciąż się z tobą trzyma, skoro ją olewasz. W końcu nie wytrzymała i powiedziała, że nic nie rozumiem i żebym przestał, bo gdybym znał prawdę, tobym tak nie mówił. Więc zacząłem ją cisnąć jeszcze bardziej. Musiałem... Chciałem... dowiedzieć się, o co chodzi. W końcu mi powiedziała. Ale zarzekła się, że nie poda mi twojego adresu. Gdyby to zrobiła, to przyszedłbym do ciebie, zamiast pisać.
Patrzę na niego z szeroko otwartymi ustami. Niby rozumiem każde wypowiadane przez niego słowo, ale nie potrafię uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
– Nie złość się na Sharon. Potrafię być naprawdę upierdliwy – dodaje i uśmiecha się zakłopotany. Wygląda zupełnie jak Cuddle, gdy coś przeskrobie, co sprawia, że zalewa mnie fala ciepła.
Bo przecież nie jego pełen troski wzrok. Nie to, że wyciąga rękę, jakby chciał dotknąć mojej, ale w ostatniej chwili ją cofa.
Tak, na pewno chodzi o podobieństwo z Cuddle. W końcu nie od dziś wiadomo, że zwierzęta domowe i ich właściciele są do siebie podobni.
– Wiem, że potrafisz być bardzo upierdliwy. Dlaczego, Robert? Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?
– Bo ponownie źle cię oceniłem. Kiedyś byłaś inna. Teraz jesteś inna. A ja ponownie oceniłem twoją ucieczkę przez pryzmat tego, co zrobiłaś Alice. Po raz kolejny popełniłem ten błąd. Nie miałem pojęcia, że ty... że jest z tobą... – Znów się jąka, a na dodatek zaczyna wyginać palce.
Dlatego postanawiam mu pomóc.
– Skąd miałeś wiedzieć, że mam... załamanie. Ja sama nie wiedziałam wtedy, że to to. Że to depresja.
Gdy nazywam tę sukę po imieniu, moje serce bije jak szalone, ale jestem z siebie dumna. Po raz pierwszy nie czuję się słaba, gdy mówię to na głos. Może dlatego, że wszystkim innym powiedziałam albo przez telefon, albo w wiadomościach, albo zrzuciłam ten obowiązek na rodziców.
A może dlatego, że widzę, jak bardzo Robertowi jest głupio.
– Nie złoszczę się za to na ciebie – dodaję.
– Nie? – pyta zaskoczony. – Naprawdę?
– Naprawdę. Uciekłam przed tobą z restauracji tuż po tym, jak wpadliśmy na Alice. Nie byłam w stanie się wytłumaczyć. Nie chciałam rozmawiać nawet z Sharon albo Nataszą, no wiesz, naszą wspólną przyjaciółką. Miałeś prawo być zły.
– Tak, ale czy nie pogorszyłam tego wszystkiego? Napisałem do ciebie naprawdę okropną wiadomość, a ty byłeś załamana...
– Nie miałeś pojęcia. Nie jesteś odpowiedzialny za moją chorobę. Tak samo jak ja nie byłam odpowiedzialna za chorobę Alice. Co nie oznacza, że powinnam była zrobić jej tamto świństwo. Kiedy ona mi wybaczyła, w tamtej restauracji... Z jakiegoś powodu to właśnie wtedy spadło na mnie z całym impetem wszystko, co zrobiłam różnym ludziom przez kilkanaście ostatnich miesięcy. Wyrzuty sumienia ścięły mnie z nóg. I nie byłam w stanie już sama się pozbierać. Ale depresja nie pojawiła się wtedy. Już wcześniej czułam się źle. Miałam problemy, z którymi sobie nie radziłam.
– Przepraszam, muszelko. Powinienem być mądrzejszy. Uczyć się na własnych błędach. Nie oceniać się tak jednoznacznie. Ale kiedy znów się tak totalnie odcięłaś, i ode mnie, i od Sharon... Byłem wściekły.
Gdy to mówi, nie odrywa ode mnie ani na sekundę swojego przenikliwego, błękitnego spojrzenia. Nie widać w nim już tego mrozu, co kiedyś, ale nie ma też anielskiego ciepła Sharon. Jest za to wiele innych emocji, których nie potrafię nazwać. Z jakiegoś powodu chciałabym to zrobić.
Ale wiem, że nie jestem gotowa. Nie, kiedy dopiero odzyskuję samą siebie. Nie, kiedy walczę o relację z samą sobą. Mimo to nie potrafię powstrzymać jednego cichego pytania, które nurtuje mnie od początku tej rozmowy.
– Dlaczego?
– Dlaczego co?
– Dlaczego byłeś wściekły? Tylko z powodu Sharon?
Tym razem Robert nie odpowiada od razu. Patrzy na mnie jeszcze bardziej nieodgadnionym wzrokiem, a mnie coraz bardziej brakuje powietrza. Lada chwila, a stracę przytomność.
Ale robię wszystko, żeby się nawet nie zachwiać. Chcę, żeby odpowiedział na moje pytanie, a nie mnie ratował.
– Nie, nie tylko dlatego. Jest w tobie coś takiego, że... – urywa, a jego oddech jest równie niespokojny, co mój. – Intrygujesz mnie.
Jego błękitne spojrzenie nigdy nie było tak intensywne. Łapie mnie w sidła i nie chce puścić. Patrzę na niego i próbuję coś powiedzieć, ale nie jestem w stanie znaleźć żadnych słów.
A potem ktoś wpada we mnie z impetem.
– Harry, wracaj tutaj! Nie wolno wbiegać w ludzi! – woła jakaś kobieta, a ja uświadamiam sobie, że osobą, która próbowała mnie zabić, a jednocześnie która uratowała przed dalszą rozmową, jest roześmiany kilkulatek z buzią umorusaną czekoladą.
– Nie ma problemu – zapewniam jego matkę i uśmiecham się do niej lekko, czując dziwne drętwienie. Moje usta odzwyczaiły się od gestu radości. – My i tak musimy iść.
Nie patrząc na Roberta, łapię go za T-shirt i zaczynam ciągnąć w stronę wind. Mam nadzieję, że nie będzie ciągnął dalej tej dziwnej rozmowy.
Moje modły po raz pierwszy w życiu zostają wysłuchane. Nie odzywamy się do siebie aż do oddziału kardiologii.
Ale ku mojemu zdziwieniu ta cisza wcale nie jest aż tak krępująca.
Z jakiegoś powodu nadal czuję się całkiem dobrze.
***
Jak widzicie, z Megan jest trochę lepiej, no i odbyła dwie ważne rozmowy. Cieszycie się? Jak myślicie, co będzie dalej? Jak zwykle będę wdzięczna za Wasze opinie, sugestie, przemyślenia i uwagi :-).
Obecnie próbuję robić jak największy zapas rozdziałów, żeby do końca publikacji COMM nie było dłuższych przerw, trzymajcie kciuki. A dlaczego? Myślę, że niektórzy już zauważyli pewne zmiany na mojej tablicy... Otóż podpisałam umowę na wydanie „Perspektywy", i to całej serii, a nie tylko pierwszego tomu. Część z Was się domyślała 🥰. Mega się cieszę, to będzie mój debiut. I właśnie z powodu radości dodaję ten rozdział w piątkowy wieczór, a nie sobotę :).
Sami więc rozumiecie, że niedługo znów będę się skupiać głównie na tamtej historii — dokładniejsze informacje znajdziecie w „Perspektywie — Zaślepieniu" i nawet jeśli nie czytaliście tej książki, zapraszam. Ale do końca COMM zostało już niewiele i wyliczyłam, że gdybym dawała rozdziały równo co tydzień, publikacja zakończyłaby się w połowie października. Ten termin na pewno zostanie przesunięty, ale zrobię wszystko, by dokończyć publikację COMM w tym roku. Deal?
Trzymajcie się i do zobaczenia w przyszłą sobotę 🥰
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top