Rozdział trzydziesty

– Nie wejdę na Iskierkę, dopóki nie powie mi pan prawdy. Co się dzieje z Eve?

– Owszem, za szybko nie wejdziesz, bo jeśli nie będziesz się słuchać, najpierw zrobisz trzydzieści pompek.

– Proszę mi powiedzieć! Mam prawo wiedzieć. Ona jest moją uczennicą. Nie pana, nie kogoś innego. Moją! – Podkreślam głośno i wyraźnie. Cudem nie tupię nogą.

Trener sam napisał, że jestem uparta jak osioł, więc nie powinien się dziwić mojemu zachowaniu. Nie zamierzam odpuścić. Za bardzo mi zależy. No i mam prawo wiedzieć! Nawet Ron dosłownie kilka minut temu tak stwierdził, zanim uciekł przede mną na drugi koniec stadniny. Nie zdążyłam go nawet spytać o randkę z tamtą tajemniczą dziewczyną.

Z Eve dzieje się coś bardzo złego, teraz czuję to jeszcze mocniej. Mogłabym założyć się o mój rower.

– Ty naprawdę nie wejdziesz na Iskierkę. Nawet gdybym kazał ci zrobić pięćdziesiąt pompek. – Pan Parker bardziej stwierdza, niż pyta.

Kiwam głową. Dobrze, że to zrozumiał.

– Nawet sto. Zostanę do jutra, jeśli będę musiała.

Zapada cisza, podczas której mierzymy się na spojrzenia, a świat wokół, nawet konie, nie istnieje. A potem pan Parker spuszcza wzrok. Bo wie, że ja mam prawo wiedzieć. I wie, że nie ma do powiedzenia nic dobrego.

Drżę.

– Dobrze powiem ci. Tylko, proszę... nie panikuj.

Prycham cicho pod nosem. Czy komuś kiedykolwiek pomogły takie słowa? Ponadto ja wolę nieprzyjemną wiedzę niż jeszcze gorszą niewiedzę. Mam naprawdę bujną wyobraźnię, a poza tym spędziłam zbyt dużo czasu z mamą robiącą dobrą minę do złej gry. Jak wiemy, nie skończyło się to dobrze.

I nadal się nie kończy. Odkąd ponad tydzień temu Vernon wyjechał służbowo do San Francisco, jakoś przycichła. Niby ze mną rozmawia, niby je, niby bierze leki i niby nawet czasem się uśmiecha, ale ja widzę, że jest gorzej. Nasze rozmowy znów są totalnie powierzchowne, a ponadto nie poszła na psychoterapię, twierdząc, że jest przemęczona ciągłymi dodatkowymi zebraniami w pracy, a potem cały wieczór spędziła przed telewizorem. Znów wpada w tryb autopilota, co nigdy nie kończy się dobrze. Szczególnie że ja wiem dlaczego.

Zbliża się rocznica ślubu z tatą.

Przedwczoraj w desperacji poprosiłam ciocię, żeby z nią porozmawiała, ale mama ją zbyła. Vernona też zbywa. Jakby była zła, że wyjechał. A on przecież nie miał wyboru. Jest wkurzony, że nie może się urwać. Powiedział mi to wczoraj przez telefon... zresztą sama to wyczułam. Czuje dokładnie to samo, co ja. Słowa nie są potrzebne.

A bezsilność dobija, jak zwykle.

– Eve jest chora. Poważnie. – Słyszę głos trenera. Mam wrażenie, że to mój zafrasowany mózg wymyślił te słowa, ale wystarczy jedno spojrzenie na pana Parkera, bym dostrzegła w jego oczach prawdziwy smutek. Coś, czego dotychczas nigdy u niego nie widziałam.

Oblewa mnie zimny pot. Stanowczo zbyt znajomy. Mimo że nie wiem praktycznie nic, to czuję, że to nowotwór. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć.

– Z tego, co wiem, jest w szpitalu i szybko nie wyjdzie – wyznaje tym czasem pan Parker. – Nie wiem, co dokładnie jej dolega. Jej rodzice odwołali tutaj zajęcia bezterminowo.

Ostatnie słowa ledwo do mnie docierają. W głowie czuję coraz głośniejszy szum, który powoli staje się nie do zniesienia. Chciałabym wedrzeć się do własnego mózgu i po prostu to wyłączyć...

– W którym szpitalu? – szepczę.

– Nie wiem – odpowiada, ale chyba dostrzega moją determinację, bo po chwili zawahania dodaje: – ale to chyba sprawa onko... onkologiczna – jąka się przy tym słowie. Wie, na co zmarł mój tata. – Nie ma w Tampie dużego wyboru, jeśli chodzi o onkologię dziecięcą. Tylko proszę, nie rób niczego głupiego. – W jego tonie pojawia się dobrze znana, stanowcza nuta.

To sprawia, że paradoksalnie czuję się lepiej. Świat nie zmienił się diametralnie. Pewne rzeczy pozostają stałe.

Wypuszczam powoli powietrze, a oddech powoli się normuje.

– Naprawdę nie wie pan nic więcej? – pytam cicho.

– Nie wypytywałem, Megan. Jej mama była wystarczająco załamana. Właściwie to... - urywa.

– Właściwie to co?

– Przekazała w pewnym momencie telefon swojemu mężowi. Nie była w stanie...

Kiwam głową. Doskonale to rozumiem. Niestety.

Świat nie zmienił się w całości – również w tym, że pozostaje cholernie niesprawiedliwy. Jak mógł zrobić coś takiego Eve? Tak radosnej, tak nieszkodliwej, tak... ufnej. Jak to, kurwa, w ogóle możliwe?!

Zaciskam ręce w pięści, a moje tętnice powoli wypełnia złość, spychając na boczny tor smutek i bezsilność. Witam ją z przyjemnością, jak dawno zaginioną przyjaciółkę. Mimo wszystko ze złością jest łatwiej. Ona potrafi być motorem do działania.

Pozwala dalej żyć.

– Chcesz dzisiaj jeździć? – Do moich uszu dociera tak nieprawdopodobne pytanie, że mam wrażenie, że mój mózg znów coś sobie uroił.

Oczekiwanie na twarzy pana Parkera świadczy jednak o czymś innym. On naprawdę o to zapytał. Zmieniam zdanie. Świat jednak stanął na głowie.

– Taa... tak – jęczę, zanim na dobre uświadamiam sobie, na co właściwie się zgadzam. Nie ma jednak innej odpowiedzi.

Tylko jazda na Iskierce będzie w stanie utrzymać mnie w tej chwili w ryzach. Na Iskierce, która co jakiś czas szturcha mnie głową, zupełnie jakby próbowała mnie pocieszyć. Moje oczy wilgotnieją.

Pan Parker mnie zrozumie. Dla niego konie to również nie tylko miłość, ale i lekarstwo, jestem tego pewna. Uśmiecha się do mnie lekko, choć bardzo smutno.

– Zrób sobie kilkuminutową rozgrzewkę na wszystkie partie mięśniowe, jaką chcesz, a potem wskakuj na konia.

Wiem, że nie zapomniał o pompkach, a on wie, że ja mam tego świadomość. I choć nienawidzę pompek całym moim sercem, postanawiam zrobić sama z siebie aż piętnaście, i to bez podporu na kolanach. Zdziwienie na twarzy trenera jest bezcenne, ale ja wcale nie czuję się lepiej.

Nie mam pojęcia, jak znajdę Eve. Ale wiem, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by to zrobić. Jestem gotowa przebrać się za salową, żeby tylko się do niej dostać.

I chyba tylko to postanowienie pozwala mi się nie rozpaść. 

***

Przez następne dwa dni okazuje się, że to wcale nie będzie takie łatwe. Okazuje się, że w Tampie są aż dwa szpitale, w których znajdują się onkologiczne oddziały dla dzieci, nie mówiąc o placówkach ambulatoryjnych. A przecież nie mam pewności, że Eve znajduje się na którymkolwiek z nich. Może być na innym oddziale. Może nie być w ogóle w szpital. Może być już w innym mieście.

Nie zmienia to faktu, że nigdzie nie potrafię uzyskać żadnych informacji. Od wczoraj wydzwaniałam na przeróżne telefony na wszystkich przerwach, rezygnując nawet z obiadu, i nic to nie dało. Namówiłam na to samo również Sama, który choć był sceptycznie nastawiony, nie odmówił. On też nie otrzymał żadnych istotnych informacji.

Nawet jeśli z rzadka udawało nam się dodzwonić do człowieka, a nie robota, to ten człowiek wcale nie chciał pomóc. Równie dobrze mógłby być robotem, ponieważ mówił dokładnie to samo. „Przez telefon nie udzielamy takich informacji". „Rodzina może skontaktować się z lekarzem prowadzącym osobiście". „Godziny odwiedzin pacjentów są dostępne w Internecie, ale proszę mieć na względzie, że nie do wszystkich pacjentów i nie na wszystkie oddziały można tak po prostu wejść".

Moje ulubione było z kolei wybitnie ludzkie. „Czy pani w ogóle jest pełnoletnia?". A co to, kurwa, ma do rzeczy? Jako nastolatka nie mam prawa się martwić?!

Jak tak dalej pójdzie, będę musiała zerwać się ze szkoły i spróbować dostać się do obu oddziałów, i to bez gwarancji, że na którymkolwiek znajduje się Eve. W dodatku w tajemnicy przed wszystkimi, bo nie chcę ich narażać na nieprzyjemności. A jestem pewna, że Sam i Sharon, a może nawet Natasza, nie puściliby mnie samej.

Ale to jutro. Dzisiaj będę próbować do upadłego. Już mam ponownie wybierać numer telefonu bezpośrednio do pielęgniarek pracujących na onkologii dziecięcej w Szpitalu St. Joseph, który jakimś cudem zdobyłam, kiedy pada na mnie czyjś cień.

Unoszę głowę, mrużąc oczy od mocno świecącego słońca. Chyba mam omamy, bo widzę Nelly.

– Świetnie odpowiedziałaś dzisiaj na historii. Wszyscy cię słuchali jak zaczarowani. Nie miałam pojęcia, że aż tak się tym interesujesz.

Tak, bo wcześniej niepotrzebnie to ukrywałam. W tej szkole nikt nie wyśmiewa od kujonów, a już na pewno nie zamyka za to w szafkach. Mogłam wcześniej to zauważyć.

            Nie mówię tego jednak na głos, jedynie wzruszam ramionami. Nie wiem, po co Nelly do mnie podeszła ani dlaczego jest taka miła, ale wiem, że nie mam teraz na to czasu. Nie mogę się rozpraszać. Nie mogę zajmować się tyloma problemami naraz. Nawet jeśli jakaś część mnie chciałaby z nią normalnie porozmawiać.

Sprawa Eve jest znacznie poważniejsza niż szkolne głupoty.

– Tak, interesuję. Sorry, ale jestem trochę zajęta – wskazuję na telefon – muszę zadz...

– Nie zbywaj mnie. – Ku mojemu zaskoczeniu Nelly wcina mi się w słowo. W żadnym stopniu nie przypomina głupiutkiej dziewczyny gotowej spełnić każde moje polecenie, którą tak dobrze pamiętam. Zdziwiła się albo po prostu przestała udawać. Całkiem mi to imponuje, ale naprawdę nie mam czasu zastanawiać się, czego ona ode mnie tak nagle chce. – Powinnyśmy porozmawiać. Wyjaśnić sobie pewne sprawy. Nie chcę się z tobą dalej tak bez sensu kłócić.

– My się nie kłócimy, Nelly. Ja po prostu się do ciebie nie odzywam. Dobrze znasz powód – mówię obojętnie.

Nelly wygląda, jakbym uderzyła ją w twarz. Wyginam nerwowo ręce. Nie chciałam, żeby zabrzmiało to aż tak oschle. Ale co mogę poradzić na to, że Eve zajmuje teraz wszystkie moje myśli? Ledwo pamiętam, co mówiłam przed chwilą na historii, jestem tak przybita. Jeśli nie myślę o Eve, to rozmyślam o mamie, co też nie jest przyjemne.

Nie ma gorszego uczucia niż bezsilność, po prostu nie ma.

Otwieram usta, żeby coś dodać, ale Nelly mnie ubiega:

– Holly miała rację – stwierdza lodowatym tonem. – Ty się wcale nie zmieniłaś. A ja, naiwniaczka, myślałam inaczej.

Zanim zdążę jakkolwiek zareagować, odwraca się na pięcie i odchodzi. Gapię się na jej plecy, a potem biorę głęboki wdech i wybieram numer do pielęgniarek.

Nie odbierają. 

***

– Idziemy na gokarty – komunikuje Sam, gdy kilka godzin później spotykam się z nim przed szkołą po lekcjach.

– Nie mogę, mam nowy numer i chcę zadzwonić do szpitala...

– Jest już późno, założę się, że na oddziałach zostali tylko dyżurni. Zresztą ja nie pytałem cię o zdanie, tylko informowałem, gdzie idziemy.

Wbrew sobie parskam śmiechem. Sam stawiający na swoim ma w sobie coś seksownego. Przypomina wtedy... ach, nieważne. W każdym razie mógłby robić tak częściej. Choć nie wiem, czy powinnam mu dawać się tak rządzić. Czy feminizm na to pozwala? Nie wiem, ale ja czasem mam ochotę, by to on przejął kontrolę.

– Siostra mojej mamy jest lekarką w St. Joseph – mówi Sam, doskonale wiedząc, co mnie trapi. Może powinno mnie to przerażać, ale czuję tylko wdzięczność. – Co prawda to kardiolog pracująca na oddziale dla dorosłych, ale powiedziała, że spróbuje się czegoś dowiedzieć. Tak że nie musisz na razie dalej wydzwaniać ani urywać się ze szkoły.

– Skąd wiedziałeś, że to planuję? – Robię wielkie oczy.

– Strzelałem, ale jak widać, miałem rację. Nie zrobisz tego, prawda? – dopytuje z troską. – Mogłabyś mieć kłopoty, gdybyś wkradała się na oddział albo podawała za kogoś innego, a oni by to wykryli.

– Wiem, wiem – mruczę pod nosem. – Tyle że ja naprawdę muszę się dowiedzieć, co się dzieje, a pan Parker nie da mi telefonu do jej rodziców. Choć nie wiem, czy bym zadzwoniła. Pewnie mają sporo na głowie.

– Daj szansę mojej cioci – prosi łagodniej Sam i łapie mnie za dłoń. Wreszcie, tyle na to czekałam. – Potrafi być skuteczna.

– Dobra, mogę poczekać do piątku rano. Jak nie, to będę musiała coś wymyślić.

– Będziemy musieli – poprawia Sam i uśmiecha się do mnie szeroko. Nie potrafię tego nie odwzajemnić. On jest aniołem i czasem zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe, że wybrał na swoją dziewczynę właśnie mnie. To takie nierealne i chyba... chyba nie może trwać zbyt długo. To zbyt nierealne. Tłumię jednak w zarodku nieprzyjemną myśl, zanim na dobre pojawi się w mojej głowie. – A teraz dość tych smutków. Potrzebujesz się rozerwać, zresztą ja też, a ten tor gokartowy jest świetny. Nie pożałujesz!

– No nie wiem. A jak na coś wpadnę? – trochę żartuję, ale nie do końca. Uwielbiam jazdę konną, świetnie jeżdżę na rowerze, ale myśl o samodzielnym prowadzeniu samochodu wywołuje we mnie dyskomfort. Gokarty, choć wolniejsze, wydają się jeszcze mniej bezpieczne. Osobiście znam dziewczynę, w którą wjechał jakiś dzieciak i złamał jej część zęba.

Zanim zdążę podzielić się z Samem wątpliwościami, ten ponownie jakby odczytuje moje myśli, bo stwierdza:

– Nie analizuj za bardzo, bo dasz się pokonać strachowi i nie będzie zabawy. – Śmieje się i podchodzi bliżej, żeby poczochrać mnie po włosach. – Chodź za mną.

– Ej, nie niszcz mi fryzury! – wołam niby oburzona, ale tak naprawdę coraz radośniejsza. Sam doskonale wiedzieć, co zrobić, by oderwać mnie od ponurych myśli. – Kto ostatni przy rowerach, ten stawia gokarty! – wołam i ruszam do biegu.

– Ach ty, to nie fair! – woła za mną Sam, ale oczywiście nie odpuszcza.

Spinam wszystkie mięsnie. Gdybyśmy wystartowali równo, na pewno by wygrał – nie daje mi forów. A tak mam jakiekolwiek szanse...

Ale nie na tyle, by wygrać. Na mecie jestem kilka sekund później niż on.

– Yea, wygrałem! – Sam ściąga koszulę i wymachuje nią w powietrzu niczym trofeum.

– Ty to jesteś szalony. Zakład T-shirt, bo tamte pierwszoklasistki padną. – Kiwam głową w stronę chichoczących nieopodal dziewczyn, które jak na mój gust nieco za bardzo gapią się na tors mojego chłopaka.

– Tak jakbyś sama nie padała na ten boski widok – zauważa Sam, ale posłusznie zakłada bluzkę. Właściwie trochę szkoda.

– Mówiłam ci już, że jesteś bardzo skromny? – pytam, odpinając rower.

– Nie przypominam sobie, ale chętnie posłucham o swoich zaletach.

– I zupełnie w sobie niezadufany?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

            Nadal się przekomarzając, wskakujemy na rowery. Przez całą drogę żartujemy i śmiejemy się głośno. Gdy dojeżdżamy na gokarty, jestem tak rozluźniona, że zapominam o wcześniejszym strachu i zgłaszam się jako ochotniczka do pierwszego z nich.

            Tylko Sam ma tak na mnie działa. Jak mam go nie uwielbiać?

***

– To co, dwie partyjki scrabble? – Tata Sharon nawet nie mówi „cześć", tylko od razu po wejściu do salonu przechodzi do rzeczy.

– Oczywiście. – Odrywam się od rozmowy z przyjaciółką, której opowiadałam o wczorajszych gokartach, i obrzucam go wyzywającym spojrzeniem. Gen rywalizacji od razu się uaktywnia. W nim widzę to samo, co tylko dodatkowo mnie nakręca.

Na pewno ze mną przegra. We wszystkim może wygrać, ale nie w scrabble.

– Ostrzegam, Meg, tata grał w to online do trzeciej w nocy – informuje Sharon, ale ja ledwo ją słyszę. Całą uwagę skupiam na trzymanym przez jej tatę pudełku.

– To co, przy stole w kuchni? – pyta, a ja tylko kiwam głową. – Shar, zrobisz lemoniadę?

– Okej, niech wam będzie. Cuddle, chodź, czas na obiad – woła, a niedźwiedziopies natychmiast zrywa się na równe nogi i zaczyna machać ogonem jak szalony.

Tymczasem ja i pan Wallace siadamy naprzeciwko siebie przy stole, na którym leży już przygotowana kartka i długopis. Uśmiecham się do siebie. Lubię przeciwników, którzy biorą tę grę na poważnie.

– Chcesz zapisywać punkty?

– Unikam liczenia, gdy tylko mogę, więc proszę, czyń honory. – Z radością oddaję mu ten przykry obowiązek. Tata Sharon jest bankierem, więc pewnie jest dobry z matematyki. Może nawet aż za dobry, ale nie sądzę, by zamierzał mnie oszukiwać.

Rozkładamy planszę, wybieramy po siedem literek i losujemy, kto będzie pierwszy. Wygrywam i od razu układam słowo za ponad trzydzieści punktów. Pan Wallace jednak nic z tego sobie nie robi, ponieważ z pełnym satysfakcji uśmieszkiem wykłada wszystkie litery, dzięki czemu zdobywa pięćdziesiąt punktów premii.

– I co ty na to?

– Brawo, ale to dopiero początek.

Gra jest zacięta. Sharon w międzyczasie przynosi dzbanek z lemoniadą i szklanki, ale jesteśmy tak pochłonięci rozgrywką, że zauważamy napój dopiero, gdy moja przyjaciółka wspaniałomyślnie nam go naleje. Kiedy biorę łyka lemoniady, uświadamiam sobie, jak sucho miałam w gardle.

– Kurczę, jak ty to widzisz? Jestem pod wrażeniem – zauważa pan Wallace, gdy po dołożeniu jedynie dwóch literek do istniejących już słów zarabiam ponad czterdzieści punktów.

            – Lata praktyki i patrzenia bardziej na planszę niż na własne litery. – Wzruszam ramionami, ale w duchu skaczę pod sufit. Rzadko kiedy idzie mi aż tak dobrze. – Trzeba jak najlepiej korzystać z planszy.

Ostatecznie wygrywam pierwszą rundę 348 do 310 punktów. Jestem tak zmęczona, jakbym trenowała na Iskierce skoki bitą godzinę.

– Jestem pod wrażeniem twojej gry – przyznaję szczerze, gdy sprzątamy planszę. – Jak na tak krótki czas praktyki, to świetnie ci poszło.

– Nie zapominaj, że teraz czas na rewanż – stwierdza z uśmiechem tata Sharon. Mój gen rywalizacji przy jego może się schować.

Druga runda jest znacznie trudniejsza. Oboje nie mamy już tak dobrych okazji jak za pierwszym razem. Nikt nie zdobywa pięćdziesięciopunktowej premii, a przez niekorzystny układ na planszy trudno jest dostać jednorazowo więcej niż trzydzieści punktów. Dodatkowo ja prawie cały czas dobieram samogłoski, a pan Wallace spółgłoski.

– To jest jakiś horror. I co ja mam niby z tego ułożyć?!

– Nie wiem, kochanie, nie mogę ci pomóc, bo to byłoby niesprawiedliwe – stwierdza mama Sharon, która właśnie wchodzi do kuchni. Kątem oka dostrzegam, że głaszcze Cuddle.

Roberta chyba nadal nie ma, ale nic mnie to nie obchodzi. Teraz całą uwagę skupiam na swoich tragicznych literach. „O", trzy „e", „k", „i" oraz „r". Co to ma być? Nienawidzę wymieniać, ale czy będę miała wybór?

Gapię się na planszę, minuty mijają, a ja nie jestem w stanie wymyślić niczego, co miałoby więcej niż dwadzieścia dwa punkty. Tata Sharon ma tylko piętnaście punktów mniej niż ja, a to już sama końcówka gry. Nie mogę z nim przegrać, nie w scrabble!

– Tutaj panuje taka cisza, grobowa wręcz – zabiera głos mama Sharon, która podobnie jak córka dosiadła się, by obserwować rozgrywkę – a podobno na neurologii jest dziewczynka, której buzia się nie zamyka. Część personelu ją uwielbia, a część chce poprosić o rotację, bo już nie mogą tego wytrzymać...

– Dziewczyna, która dużo mówi?! – ożywiam się i wbijam wzrok w mamę Sharon. Nagle scrabble totalnie przestają mnie interesować.

Odkąd Sam poprosił mnie wczoraj o cierpliwość, przestałam obsesyjnie wydzwaniać do szpitali, co nie oznacza, że nie myślę o Eve. Nawet przed chwilą przemknęła mi przez myśl, kiedy układałam słowo „śmiech". Czy to możliwe, że pani Wallace wie coś o Eve? Że też wcześniej o niej nie pomyślałam! Przecież jest pielęgniarką w St. Joseph.

– Pani... to znaczy, pracujesz w szpitalu dziecięcym? Byłam pewna, że u dorosłych – mówię, nie spuszczając z nią wzroku.

– Na stałe tak, ale biorę dyżury na pediatrii. Zazwyczaj ogólnej, ale zdarza się czasem na onkologii albo właśnie neurologii – tłumaczy.

Oczy Sharon z kolei są nienaturalnie rozszerzone. Na pewno sama jest zdziwiona, że wcześniej na to nie wpadła. Wie dokładnie o całej sytuacji.

– No przecież! Mamo, opowiedz więcej o tej dziewczynce.

– Ale ja nic więcej o niej nie wiem. Wiem, że podobno buzia jej się nie zamyka. Cały czas mówi i jest radosna, choć podobno nie jest z nią dobrze. Chyba lubi konie, wiesz, Meg? – zwraca się do mnie.

A ja siedzę jak wryta. Nie jestem w stanie nawet mrugnąć.

– Grasz dalej? Chyba powinniśmy ustalić jakiś limit na układanie słów – stwierdza tata Sharon, ale ja kompletnie tracę zainteresowanie grą.

– To musi być Eve! – wołam podekscytowana. Czyżbym ją znalazła?! – Leży na neurologii dziecięcej, tak? – dopytuję.

Najwyraźniej założenie, że to musi być onkologia, było błędne, ale sama nie wiem, czy neurologia brzmi dużo lepiej. Choroby mózgu nie wydają się czymś przyjemnym. Bo to musi dotyczyć mózgu, prawda? Czy to możliwe, że dlatego tak dużo mówi?

Nie, chyba nie. Eve twierdzi, że zawsze tyle mówiła.

– Tak.

– Czy tam można odwiedzać pacjentów ot tak? – pytam gorączkowo.

– Od piętnastej do dwudziestej bez ograniczeń, ale...

Mama Sharon mówi dalej, coś na temat konieczności zachowania spokoju, ale nie jestem w stanie skupić się na jej słowach. Muszę działać i jak najszybciej dostać się do szpitala St. Joseph!

– Wygrałeś, gratuluję – rzucam do pana Wallace'a i wstaję od stołu. – Przepraszam bardzo, ale muszę iść. Muszę spotkać się z Eve.

Jest tak zaskoczony, że nie jest w stanie się odezwać.

– Kto to dla ciebie jest? – pyta mnie mama Sharon. Jej głos jest wyjątkowo łagodny i chyba dlatego to pytanie do mnie dociera.

– To moja uczennica. Uczę ją jazdy konnej. Od jakiegoś czasu nie przychodzi na zajęcia i ostatnio dowiedziałam się, że jest w szpitalu, ale nie mogłam dowiedzieć się w którym. Muszę się z nią zobaczyć. Ja... po prostu muszę się dowiedzieć... Przepraszam, że tak wybiegam. – W moich oczach pojawiają się łzy, ale nawet nie mam siły się tym przejmować. Najważniejsza jest Eve.

– Czekaj, jadę z tobą – mówi Sharon i się podnosi.

– Podwiozę was – wtrąca się jej tata, już mniej zszokowany, i również wstaje. – Kochanie, przełożysz jakąś tę planszę, żeby nie przeszkadzała? – pyta, a mama Sharon kiwa głową. – Dokończymy tę rozgrywkę kiedy indziej.

– Ale przecież wygrałeś, poddałam się walkowerem – zauważam.

– Nie ma mowy. Wygram albo przegram, ale dogramy tę rundę do końca. Nieważne kiedy. A teraz chodźcie, nie traćmy więcej czasu.

Bez słowa idziemy za nim do samochodu. Z każdą kolejną minutą zbliżającą mnie do Eve ekscytacja z jej odnalezienia ustępuje strachowi.

Co, jeśli jej choroba jest nieuleczalna?

***

No to już wiemy z pewnością, że Eve ma problemy... Jak myślicie, Megan uda się dowiedzieć, co jej dolega? Nie zapominajmy o innych problemach, które bardziej lub mniej nadal są obecne w życiu naszej Megan. Jak zwykle będę wdzięczna za sugestie, uwagi i wszelkie domysły ;)

A ponadto zbieram głosy: #teamSam czy #teamRobert? Znam preferencje części z Was, ale chcę zrobić statystykę :D ja na razie nie będę Wam zdradzać swojego typu.

Kolejny rozdział za tydzień (jest już napisany!), a tymczasem znikam stąd na kilka dni, wracam w czwartek! Do zobaczenia :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top